Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Nr 7-8 / 2010

Jesteśmy przekonani, że każdy – polityk czy publicysta, obywatel czy cudzoziemiec, mężczyzna czy kobieta, biały czy czarny, konserwatysta czy radykał – kto w obecnej chwili mówi, że nasz naród i nasze państwo znalazło się w głębokim, być może nie do uratowania kryzysie politycznym, mówi prawdę.
Niektóre słowa wracają do nas po latach, i straszą swoją aktualnością. Wtedy w latach 60. XX wieku dwaj liderzy kościelni z południa USA, Will Campbell i James Y. Holloway, byli razem redaktorami pisma południowych duchownych pt. Katallenete – pojednajcie się. Wybór tekstów z ich pisma ukazał się w 1970 roku pt. Aż po dzwonnice w polityce i z tego zbioru wziąłem poniższy cytat. Jego aktualność porusza i kwestionuje nasze samozadowolenie dzisiejszą polityką:
Krótko mówiąc, wierzymy, że pierwotnym problemem kryzysu w naszym kraju jest nasza obsesja polityką, wiara w to, że polityka jest jedynym układem odniesienia i autorytetu u którego winniśmy szukać wsparcia i wyzwolenia od plag trapiących nas indywidualnie i jako społeczeństwo. Ponieważ w naszym kraju nikt nie kwestionuje tej obsesji, uważamy, że nasz kryzys się będzie powiększał, być może bez nadziei na ratunek.


W 1970 roku kwestionowano to, co nazywano „chrześcijańskim mesjanizmem” liberalnych chrześcijan. Czterdzieści lat później, wydaje się, że na tę samą przynętę złapała się chrześcijańska prawica i przez ostatnich 20 lat stała się siewcą tej apostazji – czyli wiary, że przez politykę i władzę możemy osiągnąć to, co Bóg osiągnął już przez dzieło Jezusa Chrystusa: pojednanie. Liberałowie też nie do końca porzucili swój własny mesjanizm – ot, zwyczajnie zostali w tyle za chrześcijańską prawicą.
Ale teraz, gdy chrześcijańska lewica odradza się w odpowiedzi na motywowaną przez prawicę inwazję na Irak, warto przypomnieć sobie, że Campbell i Holloway ostrzegają obie strony. Uważają za błąd to, że chrześcijanie bardziej ufają Cezarowi niż Chrystusowi. Ten błąd prowadzi do pomylenia środka (jakim jest polityka) z celem (którym jest sprawiedliwość). Nie pomogą nawet najpiękniejsze i wytworne argumenty teologiczne – Kościół zawsze wpadnie w sidła Cezara, jeśli sam pozwoli Cezarowi ustalać reguły gry. Przecież nasze powołanie jako chrześcijan nie sprowadza się do wątłych, żałosnych i generalnie nieefektywnych prób natchnienia działalności publicznej moralnością i wyższymi ideałami – pisali Campbell i Holloway. Auu!
A oni idą dalej: Czy wypełniamy nakaz naśladowania Chrystusa poprzez zanurzenie w polityce definiowanej przez Cezara? Czy świadczymy o zwycięstwie Chrystusa, gdy najlepsi synowie narodu jednoczą się do walki ze sprawą, którą Cezar uznaje za najbardziej godną naszego zainteresowania? Czy przypadkiem nie może być tak, że Cezar myli się, albo wręcz nas okłamuje? Władza nas okłamuje? Kiedy ten tekst został napisany – wczoraj? Dlaczego zatem myślimy, że bierzemy udział w czymś innym niż kłamstwo, gdy angażujemy się po uszy w politykę?
Błędem jest zatem nie tyle brak działania, co zbyt duże zawierzenie samemu działaniu. Gdy władza korumpuje, korumpuje tak samo dobrych jak i złych. Wykrzywia język, który cenimy, biorąc chrześcijańskie pojęcia takie jak pojednanie, sprawiedliwość, miłosierdzie, litość, prawość i używając ich na potrzeby swoich własnych celów, które nie są naszymi. Czyż można znaleźć lepszy przykład niż nasza ostatnia narodowa interwencja zagraniczna, ubrana w język chrześcijańskiego sumienia? [Chodzi o ostatnie amerykańskie interwencje w Iraku i Afganistanie – K. B.] By uwolnić się od takich wypaczeń musimy ciężko pracować nad zmianą tematów, które dominują nasz dyskurs publiczny, a także pracować nad przekonaniem opinii publicznej, że już sam wybór spraw nam prezentowanych nie jest przypadkowy. Dla chrześcijan sprawy bezpieczeństwa narodowego czy narodowych wartości muszą ustąpić miejsca sprawiedliwości i miłosierdzia dla najsłabszych i najuboższych. Kościół przecież nie zna granic.
Zdaję sobie sprawę z tego, że pisząc to wywołuję uniesienie brwi, bowiem jednym z największych wyzwań stojących przed amerykańskim Kościołem dziś jest pytanie, kto liczy się jako „my”? Czy jesteśmy Amerykanami, chrześcijanami, amerykańskimi chrześcijanami czy chrześcijańskimi Amerykanami? Do których „my” są skierowane nasze kazania? Za każdym razem gdy wchodzę na ambonę, muszę sobie przypominać, że ludzie są skomplikowanymi istotami: panującymi i ofiarami (?). Jesteśmy rozdarci między mitem państwa narodowego, a partnerstwem w bezgranicznym Kościele Powszechnym. „My” jesteśmy Amerykanami, ale też w solidarności z braćmi i siostrami w Wieczerzy Pańskiej. „My” to Palestyńczycy, Chińczycy, Ugandyjczycy, Meksykanie, Irakijczycy i więcej. Na ambonie gdy mówię „my” muszę zawsze definiować, o które „my” nam chodzi, i jednocześnie poszerzać rozumienie słowa „my” moich słuchaczy.
Campbell i Holloway przypominają nam o dwóch rzeczach: że obrazoburczość może być niezbędnym elementem zdrowej ortodoksji i że zdrowa dawka anarchizmu kościelnego, może przynieść ukojenie. (?) Ten impuls może być zdefiniowany jako odmowa uznania jakiegokolwiek monopolu świeckich potrzeb nad duchowymi celami. To odmowa mylenia bogactwa ze wspólnym dobrem, procesu z pokojem, nauki z wiedzą, rozwoju ze sprawiedliwością, handlu ze wspólnotą, postępu z nadzieją, pogoni za rozrywką ze szczęściem. Ostatnio protestanci tacy jak Jacques Ellul i katolicy jak Ivan Illich przypominają nam tę chrześcijańską tradycję anarchizmu. Przypominają, że zaufanie pokładane w wytworach ludzkiego umysłu jako w podstawowych sposobach komunikowania woli Boga, jest zwykłym bałwochwalstwem i musi być traktowane jako takie.
Czy to oznacza, że chrześcijańska anarchia wymaga od nas wycofania się z „prawdziwego świata” i zamknięcia się w getcie? Czy mamy zamieszkać w chrześcijańskich enklawach, będąc zadowolonymi z tego, co daje nam świat, ale samemu nic nie dawać w zamian ani nie mówić jego językiem? Nie wydaje mi się. Dla mnie to nie tyle zaproszenie do wycofania się, ale zaproszenie do wyprostowania swoich priorytetów. Powinniśmy życzyć i działać na rzecz pokoju w naszych miastach z całej naszej siły. Ale, jak powiedziałem wyżej, nie powinniśmy tym naszym wysiłkom ufać za bardzo, ani za bardzo je lubić, żeby nie zapomnieć, gdzie leży nasz prawdziwy dom. (?)
Jesteśmy wezwani do dania świadectwa o tym, co dopiero zaczynamy widzieć i rozpoznawać – że Bóg już odkupił świat w Chrystusie. I jako pojednani i odkupieni, nie musimy już zabijać siebie nawzajem, gdyż się boimy albo nienawidzimy. Możemy już teraz żyć, jakbyśmy byli pojednani, nawet zanim dogoni nas polityka, zanim się ze sobą we wszystkim zgodzimy, zanim zaakceptujemy siebie nawzajem, nawet wtedy, gdy niektórzy wciąż nie widzą tego, co my już widzimy. I przez takie życie uniżymy to, co polityczne, dla innej polityki, innego celu – Bożego zamysłu. I być może uda nam się w ten sposób osiągnąć choć część tego pojednania, do którego się odwołujemy.
Wielu chrześcijan w dobrej wierze powiedziało mi, że takie podejście jest naiwne, szczególnie w tak zepsutym grzechem świecie jak nasz. Doradzali mi za to głosić i kazać realizm, chrześcijański realizm. I ja próbuję uszanować ich prośby. Chcę być im pomocny, jako duchowny osób, które starają się zmienić świat. Oni chcą potwierdzenia swoich własnych poglądów i chcą też się rozwijać. Chcą chrześcijańskiej perspektywy na wiadomości dnia, sprawy ekologiczne, szkoły, prawa obywatelskie, sprawy zagraniczne etc. Chcę im pomóc, bo przecież są w Kościele z dobrych powodów i chcą robić to, co dobre i co należy. Będę więc próbował im pomagać. Ale pomimo tego, czegoś mi zawsze wtedy brakuje, coś szarpie moje anarchistyczne sumienie. Nawet wtedy, gdy wygłaszam kazania w miejscach władzy politycznej, kościelnej czy naukowej, ciągle tęsknię za czymś większym niż odpowiedź na pytanie, co odpowiedzialni chrześcijanie powinni robić. Chcę im głosić dużo poważniejsze pojednanie, niezależnie od tego, jak dziwnie to może brzmieć. Co jest bowiem „prawdziwsze” od tego, co Kościół Powszechny głosi i zwiastuje? Co jest bowiem bardziej „prawdziwego” niż głoszone przez Kościół pojednanie w Jezusie Chrystusie? I co jest prawdziwsze od dążenia do pokoju, którego nie może dać nam polityka, i życia w takim pokoju z innymi, pomimo porad dużo mądrzejszych głów, że taki styl życia jest nie tylko niemożliwy ale i wręcz niebezpieczny?
Kiedyś odwiedziłem starszego kolegę w urzędzie, który przeszedł na emeryturę po wielu latach zasłużonej i znanej posługi pastorskiej. Na ścianie jego domu wisiało oprawione kazanie. Zapytałem go, dlaczego właśnie to kazanie oprawił. Odpowiedział mi, że to było pierwsze z wielu kazań, które wygłosił przed prezydentem USA. To była pierwsza z wielu niedziel, gdy urzędujący prezydent USA odwiedzał jego kościół. Rama robiła spore wrażenie, nawet jeśli to jedno kazanie było tylko ułamkiem jego pastorskiej posługi. Być może i ja sam oprawiłbym takie kazanie. Nie powinienem udawać, że jestem wolny od nacjonalizmu. Ale, tam gdzie rządzi chrześcijańska anarchia, kazanie wygłoszone prezydentowi ma taką samą wartość jak kazanie przed chorym na AIDS, budowniczym, czy milionerem. Anarchia nie pozwala nam czynić idola z władzy.
Gdy wsłuchuję się w Biblię, muszę uważać, by nie dać się uwieść subtelnym ograniczeniom narzuconym mi, jako kapelanowi panującego porządku – niezależnie od tego, czy to jest porządek polityczny, militarny, handlowy, ekonomiczny, czy nawet kościelny; liberalny, konserwatywny, radykalny czy umiarkowany. Kościół musi mądrze żyć w takim porządku i używać swoich darów dla zamiarów Boga, ale tak samo musimy sprzeciwiać się narzucaniu nam logiki takiego porządku i nie zgadzać się na mówienie, w jaki sposób mamy być Kościołem. Musimy siać ziarno bardziej fundamentalnego sprzeciwu. Musimy wyobrazić sobie odmienny porządek i zaprosić innych, by przyłączyli się do naszej wizji. I musimy ponieść tego koszty. Chcę wierzyć, że nas na to stać.

 

Wesley Avram
Tłum. dr K. Bem

Wesley Avram jest pastorem prezbiteriańskim (PCUSA). Był przez wiele lat profesorem homiletyki na Yale Divinity School. Tekst ten ukazał się w jesiennym numerze „Reflections” z 2007 roku (magazyn Yale Divinity School); za udostępnienie tekstu Redakacja „Jednoty” serdecznie dziękuje.