Drukuj

NR 2/2021, s. 31–32

Stol, krzesla i ksiazki (fot. Mysticsartdesign/pixabay)
(fot. Mysticsartdesign/pixabay)

 

Kiedy ktoś pyta mnie o rok urodzenia, odpowiadam prawie jednoznacznie: mam tyle lat, ile śmierć prezydenta Kennedy’ego. Taki miałam kiedyś pomysł na kontrolę próżności. I tyle mnie łączyło z prezydentem USA. Kiedyś. Aż pewnego dnia okazało się, że jednak jest między nami coś więcej, ba, jest nawet prawdziwe zrozumienie. Przynajmniej z mojej strony.

Zawsze porusza mnie 19 kwietnia... Przypomniało mi się pewne zdarzenie, które miało miejsce w ubiegłym roku...

Wczesne lato 2020. Saska Kępa, ulica Obrońców, urocza restauracja z werandą. Miłe popołudnie na spotkanie z koleżanką. Niedużo gości. Na werandzie my, gdzieś w oddali jakaś szczebiocząca para zakochanych, a wzdłuż ściany, przy kilku połączonych ze sobą stolikach, siedzi kilkanaście osób, mężczyźni i jedna kobieta. Wiek około siedemdziesiątki. Na oko i ucho inteligencja. Spotkanie po latach, może Nasza Klasa, może Facebook. Wesoły nastrój starych, dobrych wspomnień, swobodna, przyjacielska atmosfera udziela się wszystkim obecnym i wchodzącym do restauracji.

Skąd wiem? Czuję to, słyszę śmiech i urywki rozmów, jak to bywa w restauracji, nawet jeśli się jest w swoim towarzystwie. Poza tym, zawsze cieszy mnie widok starszych osób, które mają przyjemność i możliwość pójścia do knajpki z przyjaciółmi. Jest w tym jakaś głębsza tęsknota z czasów mojej młodości i pierwszych wyjazdów na Zachód, gdzie emeryci po prostu żyli, podróżowali i byli widoczni w społeczeństwie. Po powrocie do Polski zastawałam niezmiennie szarą ulicę, zmęczone twarze, chude portfele, choroby, wnuki mieszkające z rodzicami i dziadkami w ciasnym M3. Restauracja? Teatr? Podróż po Europie?! Emeryt z dobrym samochodem?! Więc kiedy teraz, sama będąc coraz bliżej tego momentu, patrzę w knajpce na grupę rozchichotanych przyjaciół na emeryturze, serce mi rośnie. Doczekaliśmy się jednak pięknych czasów…

Ja i moja znajoma rozmawiamy sobie o tym i owym, dużo się uzbierało spraw, nie widziałyśmy się już jakiś czas, jednym słowem – wpadłyśmy po uszy w gorącą dyskusję i świat skurczył się do rozmiarów naszego stolika.

I nagle pojawia się jakiś dysonans, skądś dobiega jakby syk, a może brzydki zapach? Może niepokój, niewygodne krzesło, może stolik się chybocze na krótszej czwartej nodze?

Wracam do rzeczywistości. Słyszę coraz bardziej rozgorączkowane głosy dochodzące od strony „stolika przyjaciół”. Coś ich chyba rozgrzało. Trudno nie zauważyć i nie usłyszeć. Hmm? Że co? Aha, jest! Jest „to” słowo, „te” słowa, odmieniane przez wszystkie przypadki, padające w dwuznacznych kontekstach, z tym dobrze znanym zimnym uśmieszkiem przy zaciskającej się pięści, z ustami gotowymi do okrzyku: „Mam cię, draniu!” albo „Wiedziałem!”. Gwoli sprawiedliwości słyszalne jest również pełne niedowierzania miauknięcie: „Niemożliwe, przecież jej matka była Polką! A dziadek miał lodziarnię w Śródmieściu!”.

Powietrze na werandzie zaczyna falować, sielska Nasza Klasa krzyczy coraz głośniej, za chwilę któreś z nich zamieni się w jasnowłosego chłopca, wstanie i z wyciągniętą ręką zacznie śpiewać „Tomorrow belongs to me”. Czy to déjà vu? A może ukryta kamera? Nie wiem, wszystko jedno.

Nagle widzę swoją rękę z dwoma palcami uniesionymi do góry, jakbym prosiła o głos panią w klasie i słyszę siebie jak mówię: „Przepraszam, ale ja też jestem Żydówką”. Cicho, informacyjnie bez przebijania się głosem. Słyszę moją koleżankę: „Ja też jestem Żydówką”.

Cisza. Bezruch. Letni komar wyznacza w locie linię graniczną pomiędzy nami. Udusimy się w tym bezdechu?

Nie, chrząknięcia, pomruki. I nagle jeden z nich, taki najmniejszy i „najhecowniejszy”, patrząc na mnie z chytrym uśmieszkiem mówi: „Czyżby? A wcale pani nie wygląda”. Milczę, bo co tu powiedzieć. On nie daje za wygraną: „A wie pani, że one mają w poprzek?” – i chcąc wzmocnić wypowiedź wykonuje obrzydliwy gest palcami dłoni. Mierzymy się wzrokiem. On, wieczny chłopiec, klasowy pajac, zrobi wszystko dla ubawu i poklasku. Ja, z genetycznie nabytym spojrzeniem Bazyliszka, dobrze wiem, jak potrafię patrzeć na winowajcę. Ha! Geny wygrały! Kłopotliwa sytuacja wydaje się stabilizować, każdy wraca do swoich spraw.

Po jakimś czasie towarzystwo zaczyna się zbierać. Nie mają wyjścia, muszą przejść obok nas. Czuję jak sztywnieję i zaczynam chcieć, żeby już ich tu dawno nie było. Ale kara musi być. Błazen przechodząc koło mnie, nagle się zatrzymuje i półgłosem mówi pojednawczym tonem: „Wie pani, ja tylko żartowałem, takie tam wygłupy…”. Prawie się nabrałam. „A może mi pani dać numer swojego telefonu?” Na szczęście dla niego znika. Ale oto, niemal każdy wychodzący z grona „przyjaciół” zatrzymuje się koło mnie i przeprasza za zachowanie kolegi. Wszyscy są zażenowani. Teraz?

Na zakończenie podchodzi jedyna w ich gronie kobieta, jak się okazuje lekarka ze Szczecina. „Proszę pań, my nie jesteśmy tacy, my naprawdę nie… My mieliśmy kolegę, którego odprowadzaliśmy w sześćdziesiątym ósmym na Gdański, chociaż nawet kochał inaczej, ale my nie jesteśmy tacy, niech panie nie myślą… My jesteśmy po prostu tak wychowani: Bóg, honor i ojczyzna”. Pani też odchodzi…

Komary, odgłosy ulicy, widelec upadł na podłogę. Zaraz zacznie chyba padać.

Czy ja jestem Żydówką? Czy moja koleżanka jest Żydówką? A czy to ma znaczenie?

„Ich bin ein Berliner!” – Mr. President, now I understand.

* * * * *

Monika Polkowska – diakon Parafii Ewangelicko-Reformowanej w Warszawie