Drukuj

4 / 1992

NIE MAM CZŁOWIEKA

Ozdobą waszą niech nie będzie to, co zewnętrzne [...], lecz ukryty wewnętrzny człowiek z niezniszczalnym klejnotem łagodnego i cichego ducha, który jedynie ma wartość przed Bogiem.

I Ptr. 3:3.4

Ciężko jest człowiekowi, gdy nie ma nikogo. Szczególnie w starości i w dzieciństwie. Wyjątkowo dotkliwy jest ten brak w przypadku dziecka kalekiego. Biada mu, jeśli przyjdzie na świat w społeczeństwie, które – szczycąc się mianem chrześcijańskiego – swoim stosunkiem do ludzi niepełnosprawnych zaprzecza zasadności tego określenia. Gorzej, jeśli urodzi się w rodzinie, która jego kalectwo uzna za wstyd i hańbę, za niezawinioną karę Bożą, którą trzeba ukryć przed światem. Jeszcze gorzej, jeśli urodziło się zdrowe, a później samo przyczyniło się do swego kalectwa wpadając pod tramwaj, bawiąc się petardą lub włażąc na słup linii wysokiego napięcia – samo jest sobie winne, a winnego należy karać, zwłaszcza gdy staje się kulą u nogi, ciężarem dla rodziny. Rodzice nie uważają zwykle za swoją winę braku opieki czy nieuświadomienia dziecku niebezpieczeństwa.

Znałam kiedyś sześcioletnią Irenkę z amputowaną do kolana prawą nogą i amputowaną po łokieć lewą ręką i z twarzą całą w bliznach. Dziewczynka, puszczona na ulicę bez opieki, wpadła pod tramwaj. Rodzice rozpaczali głośno, ale niedługo, bo wkrótce urodziło im się drugie dziecko, które miało obie rączki, obie nóżki i gładką buzię. Irenkę oddali do Zakładu. – Nie mogła to lepiej uważać? Była kiedyś taka ładna – żaliła się matka. - A dziś patrzeć na nią nie mogę, za wrażliwa jestem.

Pamiętam też Monikę, adoptowaną przez państwo inżynierostwo. Miała dwa lata, gdy wzięli ją na wychowanie, „bo taka z niej była śliczna laleczka". Kiedyś na ulicy wyrwała się mamusi i pobiegła przez jezdnię do koleżanki stojącej po drugiej stronie ulicy. Kierowca nie zdążył zahamować. Monice obie ręce amputowano na wysokości łokci. Jej przybrani rodzice też byli „zbyt wrażliwi", by żyć pod jednym dachem z kaleką. Oddali więc sprawę do sądu – dziecko nie własne, można się go wyprzeć. Sąd oczywiście nie wyraził zgody. Ale dziewczynka nie chciała już odtąd widzieć ludzi, którzy najpierw udawali, że są jej prawdziwymi rodzicami, a potem ją odepchnęli. Stracone ręce można w jakiejś mierze zastąpić protezami. Straconej wiary w człowieka nie zastąpi żadna proteza.

Pamiętam jednego pacjenta Zakładu w Świebodzinie – Karolka, który zwrócił moją uwagę sposobem poruszania się: w skórzanych rękawicach i nakolannikach pełzał po podłodze zamiast jeździć w wózku. Dlaczego? Bo w domu, gdy minęła choroba (polio) i okazało się, że dziecko ma niesprawne nogi, rodzice kazali mu albo leżeć, albo pełzać po podłodze bez żadnych osłon na dłoniach i kolanach. Lekarz nie został wezwany. Przez większość czasu chłopiec leżał, więc oczywiście wytworzyły się przykurcze w stawach biodrowych i kolanowych. – Czeka teraz na leczenie operacyjne – powiedział mi lekarz. – A my tymczasem nie możemy go przyzwyczaić do siedzenia na krześle i poruszania się na wózku. Widocznie w domu nie było dla niego krzesła.

I jeszcze Heniek, którego dzieci nazwały „Zającem". Na początku pobytu w Zakładzie nie sypiał w łóżku. Wychowawcy znajdowali go w nocy zwiniętego w kłębek w jakimś kącie, z chorą nogą zastawioną stołkiem albo kawałkiem deski. Gdy ktoś do niego podchodził – kulił się i osłaniał głowę pokrytą strupami i bliznami. Gdy go poznałam, strupów już nie było, chłopiec spał w łóżku, a odruchy obronne zanikły. Bawił się nawet z innymi dziećmi, tyle tylko, że nigdy się nie śmiał.

To ponure wyliczanie można ciągnąć bardzo długo. Bywa, że kalekie dzieci są zamykane w komórce, głodzone, brudne i zawszone. Bywa, że rodzice katują je prawie na śmierć za swoje zawiedzione rachuby i nadzieje. Kim są ci ludzie? Nie zawsze stanowią tzw. margines społeczny. Nierzadko mają wyższe wykształcenie. W swoim środowisku uchodzą za osoby kulturalne i wrażliwe. Do pozostałych swoich dzieci, tych zdrowych, odnoszą się dobrze, prowadzą normalne życie, chodzą do kościoła. Są tacy, którzy nie krzywdzą dziecka fizycznie, tylko po prostu wyrzekają się go.

Ale dziecku kalekiemu można wyrządzić krzywdę również z miłości i chęci zadośćuczynienia za nieszczęście, jakie je spotkało. Nadmierna opiekuńczość, wyręczanie we wszystkim, uleganie każdej zachciance, ulgowa taryfa w stawianiu wymagań co do nauki i zachowania sprawiają, że dziecko oprócz kalectwa fizycznego nabawia się kalectwa psychicznego.

Jaki więc powinien być stosunek najbliższego otoczenia do dziecka kalekiego? Można by przytaczać wiele cytatów z książek pisanych przez specjalistów – lekarzy i psychologów, ale ja oddam tu głos pewnej prostej kobiecie. Spotkałam ją w Zakładzie, w którym od dłuższego już czasu leczyła się jej najstarsza córeczka.

– Co dwa tygodnie tu jestem, a daleko mam, cala noc zejdzie w podróży. Ale co robić? Basi tu niby dobrze, leczą, ma koleżanki, uczy się, ale kiedyś przecie wróci do domu i trzeba, żeby wiedziała, że na nią czekają. Każdy człowiek musi mieć takie miejsce na świecie, gdzie wie, że przynależy. I zdrowy, i ten, co na niego wypadł niedobry los. Więc trzeba do dziecka jeździć, choć w domu troje drobiazgu i robota goni. A co tu w Zakładzie dobre, to to, że nikt się z Baśką nie cacka. Musi koło siebie wszystko zrobić i tyle.

– A nie żal pani, że się przy tym namęczy? – spytałam podstępnie.

– Żal i nie żal. Matkę zawsze serce o dziecko boli, ale niedołęgą być niedobrze, a z nie robienia głupoty do głowy idą. To już lepiej tak...

Wanda Mlicka