Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NIE MAM CZŁOWIEKA

2 / 1992

...zawładnęły mną dni utrapienia. W nocy czuję przeszywający ból w kościach, dokuczliwe cierpienie nie ustaje...

Hb 30:16,17

Takimi słowy skarżył się Hiob, srodze doświadczany przez Pana, który na czas pewien dal szatanowi wolną rękę w dręczeniu wiernego sługi. Cóż, w życiu każdego człowieka zdarzają się choroby, operacje, okresy dotkliwych bólów fizycznych. W trakcie tych cierpień pocieszamy się nadzieją, że prędzej czy później zostaniemy od nich uwolnieni. A kiedy już powrócimy do zdrowia i zwykłych obowiązków, pracy albo nauki, do przyjaciół, rozrywek, przyjemności – słowem do normalnego życia – niechętnie wspominamy tamten okres. Czyż nie odczuwamy głębokiej ulgi i zadowolenia? Było, minęło...

Ale gdyby tak nie minęło? Gdyby przyszło żyć dzień po dniu, noc po nocy z bólami, mając pełną świadomość, że tak będzie zawsze, że to jest nasze normalne życie? Gdyby każda czynność wymagała przezwyciężenia słabości własnego ciała, ogromnego wysiłku, aby pokonać opór stawiany przez przedmioty, których człowiek zdrowy nawet nie podejrzewa o takie możliwości? Gdyby w pamięci żyło wspomnienie kilkunastu operacji, a w świadomości pewność, że konieczne będą jeszcze następne?

Pewnego dnia dziewięcioletni Józio wdrapał się na slup sieci wysokiego napięcia i dotknął drutów. Obie ręce amputowano mu na wysokości barku. Zostały dwa skąpe kikuty. Zbyt mało na przytwierdzenie protezy. Proszę, jeśli chcecie zrozumieć naprawdę, co to znaczy nie mieć obu rąk, nie mieć ich wcale – niech ktoś przywiąże Wam obie ręce do tułowia od barku aż do dłoni. Spróbujcie pożyć tak jeden dzień, jedną godzinę tylko, w czasie której zapragniecie napić się herbaty, skorzystać z toalety, przyjąć telefon, zrobić cokolwiek. „Przestań! Rozwiąż mnie! Za chwilę oszaleję, to nieludzkie!" Tak, to nieludzkie. Ale zdarza się ludziom i nikt ich nie może rozwiązać, bo ani sznur, ani ręce nie istnieją.

Co jednak działo się dalej z Józiem? Trafił tam, gdzie rozwiązano wprawdzie nie jego, ale jego problem, rozwiązano w takiej mierze, w jakiej było to możliwe. W poprzednim numerze użyłam sformułowania: „przystosowano operacyjnie". Co to naprawdę znaczy, co kryje się za tymi słowami, które tak lekko spływają z pióra i tak płynnie i szybko dają się przeczytać? „Pobrano uszypułowany płat skóry Piłatowa, w który wszczepiono kość". To zdanie też pisze się i czyta szybko. A jak ma się ono do życia Józia? Tak, że zapoczątkowało szereg operacji oddzielonych miesiącami gojenia i wrastania. Znaczy ono bowiem, że Józkowi wysoko po prawej stronie klatki piersiowej przeszczepiono rodzaj długiej kiszki z jego własnej skóry, pobranej z innej części ciała. W środku tej kiszki jest wszczepiona kość. Kiszka musi wrosnąć w klatkę piersiową w dwóch miejscach – obydwoma swymi końcami. Upływają długie miesiące.

„Gdy przeszczep kostny ulegnie przebudowie i zaaklimatyzuje się, następuje drugi etap – jeden koniec kiszki zostanie odcięty od klatki piersiowej i połączony z kikutem". A więc druga operacja i następne długie miesiące czekania, aż w kiszce wytworzy się normalne krążenie, a kość należycie zrośnie się z kikutem. I wreszcie trzeci etap – odcięcie od klatki piersiowej drugiego końca kiszki, wygojenie go i przyczepienie protezy. Ba, ale jak nią powodować, jak zmusić kikuty ramion do wykonywania poleceń płynących z mózgu? Następne miesiące upływają na żmudnej nauce. A efekt końcowy? Umożliwienie ograniczonej liczby najprostszych ruchów. Tak mało?! Tak, tak mało i zarazem tak wiele. Tak wiele, że właśnie ten Józio wyrósł na człowieka, o którym wspomniałam w poprzednim odcinku: skończył zaocznie studia ekonomiczne, jest żonaty, ma syna, odznacza się szczególną aktywnością życiową i społeczną. I jest zarazem tym człowiekiem, za którym na ulicy starsza, przyzwoicie wyglądająca pani rzuciła z oburzeniem i głośno: „ To skandal, żeby z takim wyglądem pokazywać się publicznie i straszyć ludzi!" Ludzi...

Na ulicy, w sklepie, w parku inwalidzi stykają się codziennie ze słowami, spojrzeniami, komentarzami, które każą zwątpić w człowieczeństwo niektórych członków naszego społeczeństwa. Niektórych – ale, niestety, zbyt wielu. To nie są sporadyczne wypadki chamstwa i okrucieństwa. Na każdym kroku uczynionym poza domem i kręgiem przyjaciół niepełnosprawni są narażeni na natrętne spojrzenia lub obcesowe pytania ze strony obcych:.. To po wypadku, czy pani tak od urodzenia?" Ludzie niepełnosprawni są, niestety, zbyt delikatni, aby odpowiedzieć pytaniem: „A pani od urodzenia taka głupia i bezwstydna?"

Dlaczego widok człowieka niepełnosprawnego tak często wywołuje lęk i agresję? Dlaczego rodzice protestują przeciw wspólnym przedszkolom integrującym zdrowe /' niepełnosprawne dzieci? Dlaczego dyrektor raczej zatrudni sprawnie poruszającą się miernotę niż wybitnie inteligentnego inwalidę o kulach? Żenujące pytania. A odpowiedzi? „Ja tam boję się patrzeć na takich, bo jeszcze mi się przyśnią. Żal ich, ale najlepiej, żeby siedzieli w domu". „Moje dziecko nie powinno stykać się z kalectwem, to niedobre dla jego nerwów. Po co ma poznawać tak wcześnie smutne strony życia". „Flaki mi się przewracają, kiedy widzę coś takiego bez nóg. Po co to żyje?" „Nie mogę zatrudnić inwalidy, ludzie nie lubią takich widoków. Osobiście nie miałbym nic przeciwko takiemu pracownikowi, ale muszę mieć na uwadze dobro firmy".

Te wypowiedzi są autentyczne i powtarzają się w niezliczonych wariantach. Teraz więc już wiemy: duża część naszego społeczeństwa jest ogromnie wrażliwa i delikatna. Wielu nie pojmuje, jak ktoś bez nóg lub rąk może – i chce – żyć i pracować jak inni. Ci żyjący obok nas i często nazywający siebie chrześcijanami, chodzący do kościoła, wydają bezapelacyjny wyrok na około pięciomilionową społeczność ludzi kalekich: „Precz z naszych oczu, schowajcie się do waszych nor, nie chcemy nic o was wiedzieć, my, którzy mamy dwie nogi, dwie ręce, gładką wymowę, skoordynowane ruchy, my, którzy widzimy, słyszymy i w ogóle jesteśmy, jak trzeba!" Ale tak szczerą wypowiedź rzadko można usłyszeć.

Nie mogę jednak na tym zakończyć dzisiejszych rozważań. Są przecież jeszcze i tacy – w pełni sprawni – u których widok osoby kalekiej wyzwala spontaniczny odruch serca i solidarności. Odruch pozbawiony litości, natręctwa i najobrzydliwszej formy nadopiekuńczości – przekonania, że człowiek niepełnosprawny nie może i nie powinien decydować sam o swoim życiu. Poznamy również i takich ludzi, a wśród nich i tych, którzy potrafią skupić wokół siebie podobne dusze i stworzyć jasno świecące wyspy w morzu społecznej ciemnoty. A więc – odwagi!