Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

10 / 1999

MYŚLANE NOCĄ

Niech miłość twoja dostrzega mnie nawet przez barierę bliskości.
Rabindranath Tagore

Dom, w którym mieszkaliśmy ponad dwadzieścia lat, miał sześć pięter i był bardzo długi, a wzdłuż całej jego długości biegła galeryjka i z niej wchodziło się do każdej z klatek schodowych. Na tej galeryjce przez wszystkie te lata spotykałam prawie codziennie parę ludzi znanych mi tylko z widzenia. Szli z miasta albo do miasta, zajęci rozmową i zawsze ona trzymała go pod rękę... A cóż tu jest do opisywania – myślicie sobie – tysiące takich par można spotkać na ulicach wszystkich miast. No, tak, ale – widzicie – tych dwoje chodziło tak codziennie i codziennie przyjaźnie ze sobą rozmawiali, i ona zawsze trzymała go pod rękę, i tak było co najmniej przez dwadzieścia lat, o tylu latach mogę zaświadczyć. A on... on był niewidomy.

Bywają takie pary, które natychmiast przyciągają uwagę wszystkich. Nie mówię tu o gwiazdach kina, estrady czy biznesu. Chodzi mi o zwykłych ludzi, którzy mają w sobie to „coś”, co – zwłaszcza pomnożone przez dwa – zaciekawia i fascynuje. Tacy ludzie, nawet spotkani przelotnie, pozostają w pamięci na długo, bo to, co w nich iskrzy, porusza naszą wyobraźnię. Moja para z galeryjki była zupełnie inna. Po prostu nijaka. W wieku powyżej średniego, skromnie ubrana, twarze trudne do zapamiętania. A jednak, gdy zastanawiałam się nad słowami Rabindranatha Tagore, zobaczyłam tych właśnie ludzi, niespiesznym krokiem idących naprzeciw mnie galeryjką. I dzięki temu wspomnieniu z przeszłości pojęłam dziś – przynajmniej taką mam nadzieję – sens zawarty w paradoksalnym na pozór zestawieniu słów: bariera bliskości.

Z wszystkich przekazów zarówno literackich, jak i z potocznego doświadczenia rzeczywistości wiadome jest, że barierę stawia się po to, by zapobiec zbytniemu zbliżeniu; a kto pragnie bliskości czy to w sferze duchowej czy fizycznej, musi najpierw usunąć wszelkie bariery. Ale mędrzec Tagore zauważył, i zastanowił się nad tym, co zauważył, a poeta Tagore nazwał barierą pewną właściwość bliskości, z którą zetknął się każdy, kto kiedykolwiek patrzył przez lornetkę, i o której wie każde dziecko przytykające nosek do oglądanego obrazka: bardzo blisko to znaczy bardzo niewyraźnie.

„O północy rzekł niedoszły asceta: »Nadeszła chwila, abym porzucił dom i ruszył na poszukiwanie Boga. Ach, któż to łudził mnie i zatrzymywał tutaj przez tyle czasu?« Bóg wyszeptał: »Ja.« Ale uszy tego człowieka były zamknięte. Z uśpionym dzieckiem u piersi leżała jego żona, spokojnie śpiąca na drugiej połowie łoża. Rzekł ów człowiek: »Coście wy za jedni, którzyście mnie tyle czasu zwodzili?« Głos odpowiedział znowu: »Oni to twój Bóg.« Ale pytający nie słyszał. Dziecko zapłakało przez sen i przytuliło się mocniej do matki, Bóg rozkazał: »Stój głupcze, nie opuszczaj swego domostwa.« Ale on ciągle nie słyszał. Westchnął Bóg i powiedział ze smutkiem: »Czemu sługa mój wybiera się, aby mnie szukać, odchodząc ode mnie?«” (R. Tagore: Rosnący księżyc, Warszawa 1989, z ang. przeł. R. Stiller).

Będąc przez długie lata razem, ludzie właściwie przestają się widzieć i – jak ów asceta – tracą świadomość głębokiego sensu bycia razem. Przyzwyczajenie stępia ostrość widzenia. Co gorsza – tłumi potrzebę zobaczenia wyraźnie tego, na kogo patrzy się codziennie. Przestajemy być ciekawi siebie nawzajem, zainteresowanie zamienia się w zautomatyzowanie gestów i słów. I tak bliskość przeistacza się w barierę.

Nasuwają mi się pytania. Dlaczego przytrafia to się tak wielu małżeństwom, ale przecież jednak nie wszystkim? I – czy można mieć nadzieję, że co jakiś czas, w jakimś zakątku świata jakaś para ludzi czytając drobne aforyzmy Rabindranatha Tagore, spojrzy na siebie nagle widzącymi od nowa oczyma, bo natrafili na żarliwe zaklęcie: „Niechaj miłość twoja dostrzega mnie nawet przez barierę bliskości”?

Wydaje mi się, że odpowiedź na obydwa pytania można znaleźć pośrednio w Pierwszym Liście Pawła do Koryntian: „Miłość jest cierpliwa, miłość jest dobrotliwa, (...) nie szuka swego, nie unosi się, nie myśli nic złego (...); wszystko zakrywa, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko znosi. Miłość nigdy nie ustaje” (13:4.5.7.8). Jeżeli u zarania związku dwojga ludzi była w nich oprócz uniesienia i namiętności również gotowość darzenia się taką właśnie miłością, to ich bliskość, pogłębiona przeżywanymi razem latami i wspólnym niesieniem radości, trosk, klęsk i strat, nigdy nie zmieni się w barierę. Jest to bowiem miłość twórcza, która bierze pełnymi garściami materię zwaną życiem i uczy dwoje ludzi wzajemnego szacunku, cierpliwości, zrozumienia dla odrębności, odmiennego spojrzenia na wiele spraw i czerpania z tego nieprzebranych skarbów dla własnego rozwoju. Uczy też, jak zbudować gniazdo i umocnić je tak, by przetrwało i pozostało jasnym punktem na mapie dorosłych już dzieci.

Rozmyślałam nad tym wszystkim w październiku, który właśnie w tym roku nie jest dla mnie jeszcze jednym październikiem w szeregu mijających lat, bo opromienia go szczególny blask przypadającego w nim czterdziestopięciolecia ślubu. Mojego ślubu. Naszego ślubu. I mam nadzieję, że wobec tego nie weźmiecie mi za złe, jeżeli raz jeszcze zacytuję mędrca i poetę: „Miłością spłacam ci mój nieskończony dług za to, że jesteś”, i że całe to październikowe rozmyślanie zadedykuję temu, z którym obchodziliśmy właśnie czterdziestą piątą rocznicę ślubu.

Wanda Mlicka