Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1-2 / 1998

MYŚLANE NOCĄ

Albowiem tysiąc lat w oczach Twoich jest jak dzień wczorajszy, który przeminął...
Ps. 90:4

Jakże mizernie przedstawia się nasz kalendarz w świetle tego stwierdzenia: tysiąc lat zawartych w jednym dniu! W dodatku w dniu wczorajszym, który – jak dodaje Psalmista (czy mi się wydaje, czy rzeczywiście czyni to z naciskiem?) – już przeminął, a więc jest chyba gorszy od dzisiejszego, bo w całości zużyty, a z pewnością mniej warty od każdego z dni przyszłych, bo nic już w nim poprawić nie można. A my tu dziś świętujemy hałaśliwie tak błahy fakt, jak odejście ostatniego z 365 dni wczorajszych i nastanie pierwszego z 365 dni przyszłych...

Czemuż to ten fakt widzi mi się, na przekór wszystkim, tak błahy? No to może mi ktoś powie, co zmienia się w świecie na lepsze z uderzeniem godziny dwudziestej czwartej w dniu trzydziestym pierwszym grudnia dowolnego roku? Obejrzyjmy sobie pobieżnie rok miniony, czyli dziewięćdziesiąty siódmy, pod kątem zmian w porównaniu z rokiem poprzednim. Wystarczy odpowiedzieć na kilka pytań: o ile mniej dzieci umarło z głodu? Czy skończyły się wzajemne rzezie między plemionami Hutu i Tutsi? Czy różne światowe organizacje zaczęły wypełniać swoje ingerujące i rozjemcze obowiązki w tempie bardziej dostosowanym do tempa wydarzeń wyniszczających setki tysięcy ludzi? A w mniejszej skali: czy rzeczywiście coś się zmieniło w ludziach, w ich wzajemnym stosunku, czy jesteśmy dla siebie znacząco lepsi, milsi, mniej zachłanni, bardziej otwarci i tolerancyjni... Słowem – czy odkurzyliśmy choć trochę nasze chrześcijańskie cnoty?

Cóż, być może nie należy się ludzi czepiać. Mamy Rok Nowy, cieszymy się, jesteśmy pełni nadziei, spodziewamy się zmian na lepsze. No i dobrze. Ale zadziwia mnie jedna sprawa. Ostatecznie mamy przecież w tej chwili nasz własny fin de siecle. Już nie ten wspominany z nostalgią przez naszych dziadków i po stokroć opisywany w powieściach, ale realny, przeżywany przez nas samych. Lecz właściwie nic na to nie wskazuje. Nie wydaje się, by koniec tego stulecia miał dla kogoś szczególne znaczenie, by wywoływał specjalne nadzieje, obawy, przeczucia. A przecież zbliża się ponadto koniec tysiąclecia, a więc okres jest jak najbardziej stosowny do podsumowań, prognoz, pożegnań, filozoficznych rozważań, katastroficznych przeczuć. Nasi przodkowie żyjący na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego stulecia mieli pewność, że oto kończy się jakaś epoka, nadchodzi Nowe i w wielu ludziach to Nowe budziło ogromny niepokój. Czuli instynktownie, że to, co nadchodzi, niesie w sobie zagrożenie dla całego świata, jaki znali, dla wszystkich wartości, jakie cenili. Ich lęk podobny był do lęku zwierząt przed nadchodzącym zaćmieniem słońca. Tyle tylko, że słońce po niedługim czasie ukazuje się z powrotem nieskażone, promienne, nie zmienione... Co nie znaczy, że świat, który bezpowrotnie zginął, uważam za w jakiejkolwiek mierze doskonały. Cóż jednak przyszło na jego miejsce? Między innymi dwie wojny tak zwane światowe, gułagi, obozy koncentracyjne, totalna pogarda dla życia i godności człowieka, gloryfikacja przemocy, przyzwalanie drogą zaniechania, opieszałości, kunktatorstwa na tortury i śmierć setek tysięcy ludzi... Między innymi.

W takim świecie żyjemy w tej chwili. W chwili, gdy nadchodzi nowe stulecie, a już wkrótce nowy, trzeci tysiąc lat naszej ery. Bóg wykreśli więc ze swego kalendarza te dni, które minęły, a my staniemy w obliczu dnia nowego. I jakoś nas to nie porusza. Czy dlatego, że człowiek utracił wrażliwość? Czy jego wyobraźnia przestała działać? Czy też nie zdaje sobie sprawy z nowych zagrożeń, których nigdy jeszcze nie było? Być może wszystko to razem sprawia, że dziś przeczucia zbiorowości ludzkiej właściwie nie istnieją, że odzywają się tylko poszczególne zatrwożone głosy, słabo w ogólnym rozgwarze słyszalne.
Ale czego właściwie moglibyśmy czy powinniśmy się obawiać?

Może tylko tego, że wnuki nasze, które będą kształtowały przyszłość tej Planety, od zarania życia coraz więcej czasu spędzają w rzeczywistości wirtualnej, to znaczy takiej, której nie ma, ale teoretycznie może zaistnieć, a jest w swojej komputerowej postaci o wiele bardziej atrakcyjna od zgrzebnej rzeczywistości rzeczywistej. Już choćby dlatego, że od komputera można w każdej chwili odejść, zamrażając sytuację na dowolny przeciąg czasu. W tej rzeczywistości wszystko jest możliwe, można ją przetwarzać wedle woli już teraz, nic jeszcze nie umiejąc, nie czekając na ukończenie podstawówki, liceum, studiów wyższych i na uwolnienie się od kurateli dorosłych... Ta nierzeczywista rzeczywistość pozwala też na decydowanie o cudzej śmierci i na bezkarne zabijanie (łącznie z przyjemnością słuchania jęków i ryków bólu konającej ofiary), pozwala samemu pozostać żywym, mimo że się zostało zabitym (od czego „zapasowe życie”, gdy masz „opcję boga”), pozwala wcielić się w supermana, który wszelkie konflikty osobiste i grupowe załatwia używając wyłącznie siły. I nie dajcie się zwieść temu, że gry komputerowe rozwijają refleks i zdolności percepcyjno-motoryczne. To prawda. Ale w tamtej rzeczywistości nie ma rozmów, nie ma marzeń ani czułości, nie ma chwili zadumy, nie można zobaczyć w innym człowieku i w samym sobie -człowieka. Nie ma na to czasu i nie ma też takiej potrzeby. I chyba boję się tego, że za lat dwadzieścia mogłabym się obawiać spotkania sam na sam z moim dorastającym prawnukiem. To mi, oczywiście, nie grozi, jak i to, że miałabym – nie daj Boże – doczekać śmierci lasów, mórz i wszelkiego stworzenia w wodzie, na lądzie i w powietrzu -w stopniu już totalno-globalnym. Ale sama myśl o takiej zagładzie przeraża.

I tak sobie smutno człapię, odpychając to lewą, to prawą nogą przemijające dni, które nieuchronnie zamieniają się w dni wczorajsze. I, jeśli Psalmista się nie pomylił, to w przeszłość uciekają w ten sposób tysiące lat. Czymże jest więc w oczach Boga ten rok, który właśnie odszedł, i to niechlubne stulecie zmierzające ku swemu końcowi, i – wreszcie – to nowe tysiąclecie, w które wtargniemy z rykiem startujących rakiet, wyciem odrzutowców, dudnieniem czołgów, świstem pocisków, rozpaczliwym wołaniem o ratunek mordowanych ludzi i szeptem umierających z głodu dzieci. Czyżby gdzieś w trakcie trwania trzeciego tysiąclecia naszej ery miała ziścić się wizja Jana: „I spojrzałem, i usłyszałem, jak jeden orzeł lecący środkiem nieba wołał głosem donośnym: Biada, biada, biada mieszkańcom ziemi...” (Obj. 8:13)?
Ale, mimo wszystko: szczęśliwego Nowego Roku, kochani!

Wanda Mlicka