Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

MYŚLANE NOCĄ

3/1991

On wybawia cierpiącego przez jego cierpienia i otwiera jego ucho przez utrapienie.
Hb 36:15

Rozmyślałam ostatnio nad tym, jak wiele jest rodzajów cierpienia. W dwóch podstawowych kategoriach – cierpień duchowych i fizycznych – jakaż niezmierzona różnorodność gatunków, odcieni, natężenia. Jest to zarazem jedyne chyba doznanie, które musi być przeżywane w najgłębszym osamotnieniu. Współczucie, czyli współodczuwanie, nie jest w stanie przekroczyć tej ostro zarysowanej granicy odosobnienia. O ile więc kochankowie patrząc sobie w oczy czują, jak miłość wzrasta i wzbogaca się uczuciem tej drugiej osoby, o ile dla nienawiści pożywką jest to samo uczucie emanujące ze znienawidzonego obiektu, o tyle cierpienie nie może być odwzajemnione, w cierpieniu jesteśmy rozpaczliwie samotni. Nawet jeśli ciebie i mnie w tym samym czasie boli ząb, to te dwa cierpienia nie wychodzą sobie naprzeciw. Owszem, najbliższy człowiek może je złagodzić swoją obecnością, ale będzie ona balsamem dotykającym jedynie powierzchni psychicznego czy fizycznego bólu. Czy nie w tej właściwości cierpienia leży główne źródło lęku przed nim? Człowiek zdany jest tylko i wyłącznie na siebie samego, sam musi poradzić sobie z sobą i własną reakcją na to, co z nim się dzieje. Z drugiej zaś strony – co brzmi paradoksalnie – w żadnej innej sferze duchowych i cielesnych doznań nie jest tak silnie uzależniony od innych, jak w obszarze cierpienia. I wreszcie cierpienie ma jeszcze jedną przerażającą właściwość: w odczuciu cierpiącego jest władne rozciągać czas w nieskończoność.

Zważywszy to wszystko, można by te słowa: „On wybawia cierpiącego przez jego cierpienia...”, uznać za gorzkie szyderstwo. Czyż człowiek nie pragnie raczej usłyszeć: On wybawia cierpiącego z jego cierpienia...? Czy nie spodziewalibyśmy się raczej takiej obietnicy? Zapewne. Jak wynika jednak z naszego tekstu. Bóg ma w tej materii inne zdanie.

Jaki jest sens cierpienia i czego Stwórca oczekuje od swego stworzenia? Co mamy począć ze swoim cierpieniem, gdy już nas dopadnie? Sądzę, że od początku świata każdy ma na to własną receptę. Różnorodność ludzi, kultur, okoliczności i rodzajów cierpień, a wreszcie nie-zmierza/ny wymiar samego cierpienia stwarzają tu wiele możliwości rozwiązań. Wydaje mi się, że sprawą naprawdę ważną jest zatem odpowiedź na pytanie: na co umieliśmy przekuć nasze cierpienie, które jest tworzywem twardym i surowym? To, co powstaje z niego po obróbce, ma walor niezniszczalny...

Cierpieniu można poddać się bezwolnie i wtedy jest się ofiarą, która wie tylko tyle, że cierpi i nie może tego zaakceptować, bo nie szuka sensu cierpienia i – przeważnie czując się niewinna – pyta: – Dlaczego mnie to spotyka, przecież nic złego nie zrobiłem?

Z cierpieniem można walczyć, czując się winnym lub niewinnym, również nie akceptując go, ale traktując jako partnera – przeciwnika. Myśli się wtedy o tym jedynie, by je wyeliminować (silą lub podstępem), bo to wróg.

Cierpieniu wreszcie można poddać się jako woli Bożej, akceptując je w pokorze i cierpliwości. W skulonej pozycji czekać, aż ustąpi, nie walcząc, nie złorzecząc, nie myśląc, nie zadając Bogu pytań bezczelnych, ale również nie pytając Go o zdanie na temat takiego człowieczego stosunku do zesłanej próby.

Mam wrażenie, że żadna z tych – bodaj najczęściej spotykanych – postaw, nie sprzyja temu, by zostać wybawionym przez swoje cierpienia. Cóż więc robić, gdy znajdziemy się sam na sam z cierpieniem, które nie chce nas opuścić?

We wszystkich trudnych sytuacjach ziemskiego życia chrześcijanin zwykł pytać: co Bóg chce mi powiedzieć stawiając przede mną ten problem?, i: czego ode mnie oczekuje? Szamocząc się w pułapce zadającej ból, przeważnie nie ma się poczucia, że jest to w ogóle jakiś problem. Cierpienie jest w samym wnętrzu człowieka, w środku ciała lub duszy, i bardzo jest trudno wyłuskać je z siebie i spojrzeć z dystansu, jako na zadanie, które ma być rozwiązane. W moim odczuciu jest to jednak warunek konieczny, by sprostać oczekiwaniom Boga wobec mnie, i zarazem jedyna możliwość ratunku przed spustoszeniem, jakie niesie bezmyślnie przyjmowane cierpienie, ratunku przed zmarnotrawieniem cierpienia.

Jeżeli w którymś mgnieniu ludzkiego życia Bóg uzna, że wybawienie człowieka może przyjść tylko przez cierpienie, a jego ucho otworzy się tylko „przez utrapienie”, to taka ciężka próba jest rzuceniem człowiekowi liny ratunkowej. Bierne przyglądanie się, narzekanie, że jest niemiła i szorstka w dotyku, albo atakowanie jej z furią, bo przeszkadza w miotaniu się, nie doprowadzi do uratowania rozbitka. Istota sprawy sprowadza się, być może, do tego, aby przyjąć cierpienie z pokorą, a zarazem starać się zrozumieć jego sens i zawarte w nim przesłanie Boże oraz wyciągnąć wnioski, mówiąc jak posłuszny sługa: „Wszechmogący Pan otworzył moje ucho, a ja się nie sprzeciwiłem ani się nie cofnąłem...” (Iz. 50:5). A trud cierpienia nie będzie daremny.