Drukuj

4 / 1997

CO WY NA TO?

W „Polityce” z 15 marca ukazał się artykuł o ludziach nazywanych w Stanach Zjednoczonych dinks (od double income, no kids – podwójny dochód, żadnych dzieci; określenie to dotyczy pracujących małżeństw, które nie chcą mieć dzieci).

W czasach reaganowskiej prosperity w Ameryce i na Zachodzie pojawili się yuppies, czyli young urban profesionalists – młodzi miejscy profesjonaliści. Dobrze wykształceni, wolni od ideologicznych szaleństw, zdobywali znakomite posady i takież zarobki. Nie tylko realizowali się w pracy, ale też olśniewali otoczenie elegancją i snobizmem ludzi pięknych, zdrowych i bogatych. Dinks są nową odmianą owych dzieci szczęścia Monika Teresińska autorka zamieszczonego w „Polityce” artykułu, pisze o nich, że od yuppies różnią się tym, że po prostu nie mają ochoty na założenie rodziny i wychowywanie dzieci. „Mają wygodne życie, pracę wymagającą dużego zaangażowania, robią pieniądze i robią, co chcą.”

W Polsce lat 80. można było sobie pisać o yuppies, zwanych swojsko japiszonami, snobować się na nich, ale w tamtych warunkach był to co najwyżej towarzyski żart. Nie tylko z uwagi na braki rynkowe i mizerię państwowych posad.

Młodzi profesjonaliści z amerykańskich czy zachodnioeuropejskich miast jawili się jako ideał pracowitości. Tym bardziej dinks, którzy „uważają się za najwydajniej pracującą elitę młodych Amerykanów, w pełni wykorzystujących swój intelekt i doskonałe przygotowanie zawodowe. Ubolewanie mediów, że oto nastał czas upadku wartości duchowych i erupcji egocentryzmu, traktują pobłażliwie. Dają przecież społeczeństwu to, co najcenniejsze, pracę mózgów o najwyższym I.O. [ilorazie inteligencji – red.]. (...) Dinksowie uprawiają poranny jogging, nie palą i nie piją (...), i trzymają się z dala od narkotyków. Ich jedyne uzależnienie to praca”.

W PRL trudno było uzależnić się od pracy. Poza grupami naukowców czy artystów i jednostkami kultywującymi etos pracy wbrew powszechnemu absurdowi, dominowała postawa zawodowej abnegacji. Ale oto w latach 90. na naszych oczach pojawia się tłum młodych ludzi szturmujących drzwi uczelni, które prowadzą studia (także płatne zaoczne) z prawa, zarządzania, marketingu lub innej rynkowej specjalności. Wyrastają wciąż nowe szkoły biznesu, które – niezależnie od reprezentowanego poziomu – mają komplety studentów. Co więcej, ci studenci jednocześnie pracują. Ale ich praca to nie, jak dawniej, mycie okien, ale praktyki odbywane w znanych firmach, które później wzbogacają tzw. CV. (curriculum vitae, czyli życiorys). Do działów kadr tych wielkich koncernów napływają listy motywacyjne, w których jak zaklęcie powtarzają się zapewnienia: „Jestem ambitny, dynamiczny, konkurencyjny, dyspozycyjny, nastawiony na sukces i nowe wyzwania”.

Nowe podejście do pracy i kariery zawodowej jest niewątpliwie jednym z najbardziej znamiennych znaków czasu, z jakimi mamy dziś do czynienia w Polsce. Co o tym sądzić? Co z tych zmian wynika dla Kościoła?

Amerykański przykład sugeruje zagrożenie. Nim jednak spróbujemy powiedzieć, na czym ono polega, przypomnijmy przestrogę Dietricha Bonhoeffera przed teologami, którzy „próbują dowieść światu, który stał się dorosły, że nie może jakoby żyć bez »Boga«. (...) Udowadniają oni pewnemu siebie, zadowolonemu i szczęśliwemu człowiekowi, że jest w rzeczywistości nieszczęśliwy i zrozpaczony, a tylko nie chce przyznać się do tego, że jest w niedoli, o której zgoła nic nie wie, a z której tylko oni mogliby go wyzwolić”. Gdy spotykają ich niepowodzenia, obrażają się na świat: „Jeśli nie uda im się sprawić, by uznał [on] swoją szczęśliwość za zgubę, zdrowie za chorobę, hart za desperację, teologowie, razem ze swoją nowomodną »łaciną«, są bezradni. Mamy oto do czynienia – mówią – z zatwardziałym grzesznikiem szczególnie złośliwego rodzaju albo z istotą na wskroś przesyconą burżuazyjnością, a oba te przypadki są równie dalekie od zbawienia”. Tymczasem, przypomina Bonhoeffer, Jezus „ludzkiego zdrowia, siły, szczęśliwości samych w sobie nigdy nie uważał za zgniły owoc”.

Charakterystyka nowego pokolenia amerykańskich ludzi sukcesu nie wyczerpuje się jednak w opisie wolności i bogactwa okupionych wysokimi kwalifikacjami i ciężką pracą. Człowiek należący do grupy dinks – pisze autorka cytowanego artykułu – „rzadko miewa przyjaciół. Przyjaźnie są niewygodne. Zresztą od problemów zdrowotnych dink ma lekarza, od duchowych psychologa, a od finansowych bank”. Dink jest niezależny i unika zbędnych zobowiązań. Dink zawarł ze światem kontrakt handlowy, z którego rzetelnie się wywiązuje i oczekuje wzajemności.

Czym różni się życie regulowane kontraktem, rachunkiem zysków i strat od życia chrześcijańskiego? Wyjaśnienie tej różnicy bez próżnego moralizatorstwa jawi się jako jedno z najważniejszych zadań Kościoła w dzisiejszym świecie. Czy potrafimy podjąć to zadanie?