Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

7 / 1994

CO WY NATO?

Od paru lat cieszymy się w Polsce wolnością słowa. Odkąd zlikwidowano wiadomy urząd na Mysiej, nikt nie ingeruje w to, co piszemy lub publicznie wypowiadamy, co nie znaczy, że takie próby nie są podejmowane. A z drugiej strony – swoboda w posługiwaniu się słowem nie ocenzurowanym wielu ludziom stwarza okazję do jej nadużywania. Dzieje się tak z wielu powodów. Na przykład wskutek zaniku poczucia wartości słowa, jego wagi i siły oddziaływania albo z chęci osiągnięcia jakichś korzyści (na przykład politycznych) przez świadome wprowadzanie w błąd, przeinaczanie, ośmieszanie czy nawet kompromitowanie przeciwnika w oczach opinii publicznej. Szkoda miejsca i czasu na przytaczanie przykładów, bo każdy ma z tym zjawiskiem – dziś już chyba masowym – do czynienia na co dzień.

Z ubolewaniem też trzeba stwierdzić, że podobna, choć nie identyczna, tendencja przenika do społeczności Kościoła, zagnieżdża się w nim i wyrządza ogromne szkody. Ktoś z „Jednookich” przyjaciół twierdzi nie bez racji, że łamanie dziewiątego (u luteranów i katolików – ósmego) przykazania staje się grzechem numer jeden polskich chrześcijan, a nasza – ewangelicko-reformowana – społeczność bynajmniej się pod tym względem korzystnie nie wyróżnia.

Wolność wypowiedzi, jak każda inna wolność, ma swoje granice, których wyznacznikiem powinno być kryterium prawdy oraz odpowiedzialność za to, co i jak mówimy, a także (czy może przede wszystkim) dobro drugiego człowieka: „Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”. Wszak złym, kłamliwym słowem wyrządzamy czasem większą krzywdę niż czynem. Chrześcijanom, a zwłaszcza oblatanym w Piśmie Świętym ewangelikom, nie trzeba chyba przypominać, że w świetle nauki biblijnej to, co zostało powiedziane, w jakiejś postaci zaistniało przez sam fakt, że było wypowiedziane! W tym kontekście warto sięgnąć do Listu Św. Jakuba (3:9.10), aby zastanowić się, co też autor ma na myśli pisząc, że „z tych samych ust wychodzi błogosławieństwo i przekleństwo...”

Bóg chce, aby ludzie składali o Nim i o bliźnich świadectwo prawdziwe. Między tymi świadectwami występuje wyraźne sprzężenie: człowiek, który rozpowiada nieprawdziwe wiadomości o drugim człowieku, nie będzie wiarygodny jako świadek Jezusa Chrystusa. Bo któż uwierzy kłamcy lub zechce słuchać oszczercy? I w taki oto sposób ponosi uszczerbek nie tylko jego dusza, ale i sprawa Boża.

Obserwując naszą społeczność wyznaniową można dostrzec jeszcze inne zjawisko objęte zakazem dziewiątego przykazania. Jest to przypisywanie ludziom (przez fałszywą interpretację ich słów lub zachowań) intencji, jakich w ogóle nie mieli. Osoba zainteresowana najczęściej zresztą nie ma szans na wyjaśnienie czy sprostowanie czegokolwiek, gdyż puszczona pocztą pantoflową plotka dociera do delikwenta na samym końcu lub nie dociera wcale. A wokół niego już zdążyła narosnąć i zagęścić się atmosfera niechęci, podejrzliwości i nieufności. A przecież nie tak ma być między nami!

Krzywda człowieka nie pozostaje bez kary. W świeckim życiu publicznym osoba, która uznała, że naruszono jej dobra osobiste przez zniesławienie, pomówienie lub w jakikolwiek inny sposób, może oszczercę postawić przed sądem i na tej drodze – z różnym co prawda skutkiem – dochodzić swych praw. My zaś, w Kościele, wiemy, że każdy, kto składa fałszywe świadectwo o drugim człowieku, już stoi przed Sądem, choćby nigdy nie został tam przez bliźniego pozwany. Pan Jezus przestrzegł nas bowiem, że takim sądem, jakim sądzimy, sami zostaniemy osądzeni (por. Mat. 7:2). Wiemy też od wiarygodnego ucznia Pańskiego, że sąd rozpoczyna się od domu Bożego (I Ptr. 4:17). Mamy to zagwarantowane jak w banku (szwajcarskim!).

Warto więc zastosować się, póki czas, do rady tego samego ucznia, który za psalmistą zaleca nam „powstrzymać swój język od złego, a swoje wargi od mowy zdradliwej” (I Ptr. 3:10).