Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

9/1990

W odczuciu moim problematyka poruszona w artykule redakcyjnym „Wyjść poza opłotki” [„Jednota” 5/90] posiada istotne znaczenie. Artykuł ten wywołał pewne skojarzenia i refleksje, które chciałbym tu wypowiedzieć. [...]
Podziwiam Redakcję za jej optymizm i jednocześnie żywię niepokój o brak poczucia realizmu. [...] Wydaje mi się, że nie należy bazować na zjawiskach incydentalnych – zarówno pozytywnych, jak i negatywnych – lecz brać pod uwagę stan faktyczny. Niestety, właśnie po wyjściu zza opłotków codzienna szara rzeczywistość nie zawsze napawać może optymizmem. Tolerancja, tak jak się ją rozumie i widzi z perspektywy Warszawy, rzadko znajduje potwierdzenie w terenie. Zresztą, czy należy się temu dziwić? Chyba nie.
Moim zdaniem każdy działający w polskiej rzeczywistości Kościół chrześcijański stara się realizować nie wskazania wynikające z Ewangelii, lecz swój własny, utwierdzony tradycją, interes partykularny. [...] Odnoszę wrażenie, że gdyby większość kościelną stanowiła obecnie u nas inna konfesja, jej zachowanie byłoby może nie takie samo, ale podobne, gdyż większość wyznaniowa utwierdzona jest w mniemaniu, że tylko ona posiada „monopol na prawdę”. W związku z tym stosunek do innych, do „odszczepieńców”, uzależniony jest od kultury osobistej danej jednostki, od stopnia jej zaangażowania, posiadanej wiedzy, tradycji, predyspozycji psychicznych, umiejętności krytycznego osądu swoich poczynań i od wielu innych czynników.
Przykład z autopsji. Przed wojną uczyłem się w szkole religii. W wyniku przekazywanych wiadomości, w mojej dziecięcej psychice zaczął kształtować się pewnego rodzaju „syndrom żydowski”. Wedle podawanych informacji Żydzi torturowali z sadystyczną pasją Jezusa. To właśnie oni stali się sprawcami Jego śmierci, to oni zamordowali Zbawcę sprowadzając na świat cierpienie. Nienawiść ich do Niego jest tak wielka, ze raz w roku mordują dzieci chrześcijańskie, aby wykorzystać ich krew do wypieku rytualnych macy. Efektem takiej edukacji było to, że na miarę moich ówczesnych możliwości zacząłem prześladować „morderców Jezusa”. Dokuczałem swoim żydowskim kolegom w klasie oraz brałem udział w łapaniu wron. aby wrzucać je do domów żydowskich w czasie szabatu. Dziś, z perspektywy lat wstydzę się za swoich nauczycieli i za swoje ówczesne czyny oraz dziękuję Opatrzności, że nie pozbawiła mnie odrobiny samokrytycyzmu.
Po pięćdziesięciu paru latach chyba niewiele zmieniło się w dziedzinie nauczania religii, niekoniecznie akurat w odniesieniu do problemu, który zasygnalizowałem, ale w ogóle w stosunku do wielu innych spraw [...], co powoduje, że nawet człowiek posiadający wykształcenie uniwersyteckie, legitymujący się [...] rozległą wiedzą naukową, nie jest niekiedy w stanie otrząsnąć się z aberracyjnego myślenia zaszczepionego mu w dzieciństwie.
Jakiś czas temu „Gazeta Gdańska” zamieściła list czytelniczki [...], z którego wynikało, że głównym celem działalności jej proboszcza są dobra doczesne, podczas gdy ona, jako parafianka, domaga się działań duchowych. Znamienne, że listu nie podpisała [...], uzasadniając swą anonimowość obawą, że gdyby zmarła [...], to ksiądz mógłby się nie zgodzić na jej kościelny pogrzeb. Jaki z tego wniosek? Ukształtowane w młodości myślenie autorki jest jeszcze tak silne, że nie stać jej na to, aby całkowicie wyswobodzić się spod jego wpływu. Nadal utwierdzona jest w przekonaniu, że do nieba może dostać się tylko i wyłącznie za pośrednictwem księdza. [...]
Uważam, ze [...] dopóki człowiek nie podejmie walki z samym sobą, nie ujarzmi swej natury emocjonalnej, nie pokona „starego człowieka”, dopóty mowy być nie może o harmonijnym ewangelicznym rozwoju.
Od pewnego czasu wąskie grona ludzi mówią niemal gromkim głosem o sprawach ekumenii. I bardzo dobrze, ale co z tego dotąd wynikło? Organizowanie raz w roku tygodnia modlitwy, wspólne nabożeństwa... Fajna sprawa, ale co dalej? [...] Czy dorośliśmy już do takiego stanu, że faktycznie pragniemy ekumenii? Czy jesteśmy zdolni do tego, aby dla ogólnego i ponadczasowego dobra odrzucić swoje nawyki i uprzedzenia tradycyjne – chyba jeszcze nie?
Jeżeli siostrzane Kościoły: augsburski i reformowany na obecnym etapie nie mogą stać się jeszcze jednością, to o czym my mówimy? Ale mówić trzeba.
Redakcja sugeruje, że niektórzy są uczuleni na przejawiające się uaktywnienie wpływów kościelnych na sfery życia państwowego. Jestem zdania wręcz przeciwnego. To nie są przeczulenia, to jest stwierdzenie faktów. Jeżeli mamy ambicję być narodem cywilizowanym, to należy przestrzegać obowiązujących praw europejskich. Wystarczy przekroczyć granicę, aby stwierdzić, że tam państwo i Kościół to są dwie odrębne, niezależne od siebie instytucje. A jakie są ciągoty u nas? W moim rozumieniu nie może tutaj być mowy o jakiejś nadwrażliwości. Głupota, bez względu na to, z jakiego pochodzi Kościoła, pozostaje głupotą i winna być napiętnowana z całą bezwzględnością, aby przynajmniej wywołać stan zastanowienia się u ekstremistycznych aktywistów. Można tylko żałować, że nie żyje w naszych czasach Boy-Żeleński.

ZENON HAS
Gdańsk

Z niekłamanym zainteresowaniem czytam ostatnie numery „Jednoty”. Cieszy mnie – młodego człowieka, ewangelika, w pewnym (niewielkim zresztą) stopniu zaangażowanego politycznie, że pismo naszego Kościoła, któremu bardzo wiele zawdzięczam na drodze moich osobistych poszukiwań i duchowych rozterek, tak aktywnie włącza się w nurt wydarzeń, którymi żyje kraj. „Wyjście poza opłotki”, do którego nawołuje komentarz redakcyjny „Co Wy na to?” [5/90], wydaje się w istocie bowiem jedynym sposobem na to, by nie pozostać „nieobecnym”, który, jak wiadomo, nigdy nie ma racji. [...]
Z kolei komentarz „Co Wy na to?” w nr. 6/90 porusza jedno z najdelikatniejszych i najbardziej drażliwych zagadnień – problem nauki religii w szkole. Zgoda – religia w szkole to, oczywiście, kolosalne ryzyko, zwłaszcza dla nas, ale dla katolickiej większości również. Przypuśćmy jednak, że kwestia ta upadnie. I cóż wówczas? Odetchniemy z ulgą? Zapewne, ale co zapobiegnie w takiej sytuacji szkodliwej schizofrenii, która wciąż zachodzi pomiędzy tym, co miody człowiek wynosi z domu, a tym, co podaje mu szkoła? Dlaczego rodzina ma nie posiadać prawa do wyboru kompleksowego kierunku kształcenia swego dziecka, skoro płacąc podatki – utrzymuje szkolnictwo? Dla mnie ideałem, rozwiązującym nie tylko zresztą ten problem, byłaby oświata w 90% sprywatyzowana, opierająca się na mnogości różnorodnych programów autorskich. Nauka byłaby możliwa dzięki swoistemu „talonowi oświatowemu”, w pewnej części refundowanemu przez państwo, przede wszystkim zaś opłacanemu przez samych zainteresowanych – po objęciu pracy. Ważną rolę w tym systemie odgrywałyby również fundacje oświatowe zakładane przez rodzimy biznes, zresztą jako wyraz działalności nie tylko charytatywnej, albowiem fundatorom mogłyby również przynosić pewne wymierne zyski. Na razie jest to jednak tylko futurologiczna wizja. Ale czy znaczy to, że opłacana z pieniędzy podatników oświata ma być nadal jedynie poletkiem doświadczalnym dla realizacji podejrzanych pomysłów MEN-owskiej „wierchuszki”? By nie być gołosłownym – Pani Minister Anna Radziwiłł zapowiada w ramach reformy programowej „Uwypuklenie roli sacrum w kulturze”. Na litość. Pani Minister! Nie jestem przecież członkiem dzikiego plemienia, zagubionego gdzieś w głębi buszu (choć przecież i ktoś taki ma prawo wymagać szacunku dla swoich przekonań), aby moja „prymitywna” religijność mogła zostać zdegradowana do roli kulturowego fenomenu! Dla mnie sacrum jest rzeczywistością żywą, bliską, jak najbardziej realną, nie zaś pojęciem w ramach kultury czy materiałem badawczym dla etnografów i kulturoznawców!
Nasz. w pełni zresztą uzasadniony, lęk przed religią w szkole jawi się jako lęk przed nieznanym. Nie można bowiem chyba w prosty (nazbyt prosty?) sposób przeprowadzać analogii z sytuacją z lat pięćdziesiątych. Natomiast najperfidniejsze formy ateizacji, w której urzeczywistnianiu „postępowa inteligencja” szła ramię w ramię z marksistami, do dzisiaj odbijają się wszystkim ciężką czkawką.

JAROSŁAW R. KUBACKI
Łódź
Redakcja uprzejmie przypomina, że zastrzega sobie prawo skracania drukowanej korespondencji i wprowadzania niezbędnych korekt stylistycznych.