Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Nr 1-2/1990

Być może jesteśmy przewrażliwieni. Może, jak każda mniejszość, dajemy się powodować kompleksom. Odczucia są wszakże realne i nie jest rzeczą roztropną ich lekceważenie. Nie da się wprawdzie ich zmierzyć, ale bardzo często one właśnie decydują o ludzkich zachowaniach, o powodzeniu lub klęsce. Takie właśnie odczucia przejawiają się w docierających do nas głosach pełnych obaw, że Kościoły mniejszościowe mogą niedługo podlegać dyskryminacji. Ich źródłem są nie przezwyciężone dotychczas animozje, wyznaniowe uprzedzenia, pamięć nietolerancji czy też niedobre doświadczenia całkiem świeżej daty. Poczucie krzywdy, odrzucenia, a nawet zagrożenia u wielu osób wywołały, na przykład, skrytykowane przez nas niedawno („Jednota” 9-10/89) uwagi Księdza Prymasa na temat wolności wyznania i sumienia, z których wynika, że głowa Kościoła katolickiego w Polsce odr mawia innowiercom prawa do swobodnej działalności duszpasterskiej i kultowej. Bardzo przykry zgrzyt wywołały również te myśli Księdza Prymasa, które wyłączają chrześcijan niekatolików ze społeczności narodowej.

W telewizji, w radio, w prasie pojawiają się coraz  częściej   duchowni i hierarchowie katoliccy, w sejmie Ksiądz Prymas bierze udział w uroczystości religijnej, a duchowni innych wyznań są nieobecni, bo ich nie zaproszono. Premierem jest katolik, tak samo marszałek senatu i wiele osób na kluczowych stanowiskach. To wszystko może wywoływać wrażenie, jak gdyby Kościół katolicki opanował całą państwowość. Stąd wynika pewien lęk przed zdominowaniem przez katolicyzm wszelkich dziedzin życia publicznego, w których zabrakłoby miejsca dla ludzi o innych poglądach lub wierzeniach.

„Należę do »Solidarności Nauczycielskie j«„ – mówi moja rozmówczyni, ewangeliczka, mieszkanka jednego z dużych miast. „ – W stanie wojennym, po zdelegalizowaniu »Solidarnością, nie poszłam śladem wielu moich koleżanek i kolegów i nie wstąpiłam do neozwiązku. Teraz, gdy »Solidarność« znowu może działać legalnie, nasze spotkania odbywają się na terenie parafii katolickiej, z którą wiążą się moje bardzo złe wspomnienia sprzed lat, kiedy tam właśnie mój syn doznał wielu przykrości dlatego, że jest ewangelikiem reformowanym. Każde zebranie »Solidarności« zaczyna się od mszy. Zastanawiam się, czy jest tam miejsce dla mnie?”

Po dyskusji doszliśmy do wniosku, że ewangelicy nie powinni zrażać się .trudnymi czasem do zaakceptowania okolicznościami, ponieważ „Solidarność” w gruncie rzeczy reprezentuje szeroki, wyzwoleńczy ruch społeczny, którego celem jest przywrócenie całemu narodowi suwerenności państwowej. Nie można przy tym udawać, że się nie dostrzega kluczowej roli, jaką w dążeniu do wolności spełnił Kościół Rzymskokatolicki. Był on wszak jedyną siłą zdolną do otoczenia opieką opozycji. Jeżeli w dekadach ubezwłasnowolnienia istniał w Polsce stosunkowo szeroki margines swobód, o jakim chrześcijanie w innych krajach pod władzą komunistyczną śmieli co najwyżej pomarzyć, było to niewątpliwie zasługą Kościoła katolickiego i personalnie jego prymasa, ks. kard. Stefana Wyszyńskiego. Niejako „przy okazji” korzystaliśmy z tego również my, mniejszości wyznaniowe. Jest rzeczą całkowicie zrozumiałą, że zarówno „Solidarność”, jak i wszelkie inne ruchy opozycyjne, chroniły się właśnie pod te skrzydła. W innych krajach, takich jak NRD czy Czechosłowacja, podobną rolę spełniły Kościoły ewangelickie.

Głęboko przywiązani do naszej własnej, ewangelickiej tradycji wyznaniowej, pragnąc w pełni korzystać z wolności religijnej, musimy pamiętać o realiach, w jakich żyjemy. Jednym z tych realiów jest fakt, że otacza nas społeczeństwo z niewielkimi wyjątkami katolickie, w którym mało kto w ogóle wie, co to takiego ewangelicyzm. Co gorsza, to społeczeństwo w swej masie często nie zna własnych chrześcijańskich korzeni, praktykuje powierzchowną obrzędowość ze względów czysto tradycjonalnych, nie usiłując nawet wejść w głębsze pokłady chrześcijańskiej wiary ugruntowanej na Ewangelii, której znajomość bywa szczątkowa. Jeżeli ludzie o takich postawach spotykają się z podobnie ukształtowanymi ewangelikami (co, niestety, coraz częściej się zdarza), bardzo łatwo może wybuchnąć konflikt.

Skoro sami jesteśmy przywiązani do tradycji ewangelickiej, nie możemy mieć za złe katolikom przywiązania do ich tradycji, ani sposobu w jaki się modlą. Ponieważ stanowczo opowiadamy się za wolnością religijną, nie możemy ani narzucać nikomu naszych przekonań, ani wymagać, by modlił się w sposób, jaki nam, ewangelikom, odpowiada. Możemy jednak i powinniśmy domagać się, skoro w tych dogłębnych przemianach ustrojowych państwa rzeczywiście chodzi o wolność, aby pozostała większość społeczeństwa szanowała również nasze prawa – i te ogólnoludzkie, i te religijne. Nikt w Polsce nie powinien kwestionować zasady, że „W wymiarze społecznym wolność sumienia i wyznania oznacza swobodę działalności duszpasterskiej i kultowej wszystkich wyznań”.

Domagając się poszanowania naszych praw nie powinniśmy tego czynić w imię własnych grupowych interesów, lecz ze świadomością obrony pewnych ważnych i niezbędnych dla dobra społeczeństwa wartości. Jedną z nich, decydującą o zdrowym rozwoju społeczeństwa, jest różnorodność. Rozmaite społeczności i grupy wnoszą swe oryginalne postawy, zróżnicowane poglądy, szczególne obyczaje, specyficzne dla siebie wierzenia. To wszystko może i powinno Wywoływać twórczy ferment, prowadzić do odkrywczych i wzbogacających syntez, nie zaś do konfliktów i walk wewnętrznych. Dlatego nie można pozwolić na wyciszanie ich głosu ani na próby odcinania ich od pnia narodowego.

Jest rzeczą całkowicie naturalną i zupełnie zrozumiałą, że premier i wielu członków rządu są katolikami. Byłoby dziwne, gdyby było inaczej. Mamy do premiera Tadeusza Mazowieckiego pełne zaufanie, ponieważ znamy go od wielu lat i wiemy o tym, że jest chrześcijaninem otwartym, nie spogląda na sprawy kraju z ciasnego wyznaniowego punktu widzenia i stojąc na czele rządu nie dopuści do tego, aby jakakolwiek grupa społeczna była dyskryminowana. Przecież nawet ci, którzy do niedawna gnębili inaczej myślących, którzy opozycję, w tym również Tadeusza Mazowieckiego, zamykali w więzieniu, nie stali się obiektem jakichkolwiek działań odwetowych, co niektórzy mają nawet za złe premierowi i wytykają mu jako postawę „niewłaściwie chrześcijańską”.

Wyżej wspomniana moja rozmówczyni nie jest w swoich obawach odosobniona. Jako inny przykład może posłużyć luterańska społeczność na Śląsku Cieszyńskim, gdzie dominuje rezerwa wobec „Solidarności”, uważanej tam za ultrakatolicką. Najwięcej' zastrzeżeń wśród tamtejszych ewangelików budzi łączenie manifestacji związkowych i patriotycznych z uroczystościami religijnymi o charakterze wyłącznie katolickim (msze).

Rezerwa, o której mowa, nie powstała jedynie z niechęci i uprzedzeń wobec katolicyzmu. Otóż niewielu Czytelników pewno wie o tym, jak to w burzliwym roku 1981 rozeszła się wśród ewangelików na Śląsku Cieszyńskim pogłoska o działaczach „Solidarności”, którzy mieli się odgrażać, że po zwycięstwie wypędzą wszystkich ewangelików z Polski. Podobna pogłoska krążyła wśród prawosławnych na Białostocczyźnie. Jeden z biskupów prawosławnych całkiem poważnie tłumaczył, że to rzetelna prawda i że sam był świadkiem takich wypowiedzi. To już przeszłość ktoś – powie. Tak, ale przecież dziś, po słynnym „studiu otwartym” w telewizji (8 XII 1989), podczas którego do głosu doszły szowinistycznie zaślepione elementy nacjonalistyczne, niejeden z łatwością uwierzy, że przed dziewięciu laty podobne wyskoki nieodpowiedzialnych fanatyków mogły mieć miejsce również pod firmą „Solidarności”. Trzeba jednak mieć świadomość, że w 1981 roku, w myśl rzymskiej zasady „divide et impera” (dziel i rządź), zainteresowane tym służby wykorzystały (jeśli nie wręcz sprowokowały) pożądane dla siebie wystąpienia, aby odpowiednio nimi manipulując skłócić społeczeństwo i przynajmniej jego część skierować przeciw znienawidzonej i dla władzy niebezpiecznej „Solidarności”. Wiadomo, że politycy, ideologowie, a zwłaszcza członkowie służb specjalnych rozpadającego się obecnie systemu chwytali się każdej sposobności dla osiągnięcia swoich celów i manipulowali nawet najmniejszą grupą ludzi, aby ich użyć przeciw swym wrogom ideologicznym. Tak właśnie usiłowano, w większości wypadków na szczęście bezskutecznie, posłużyć się mniejszościami wyznaniowymi przeciw Kościołowi Rzymskokatolickiemu.

Należy jednak mieć pewne zrozumienie dla niektórych mniejszości wyznaniowych, które we wdzięcznej pamięci zachowują przyznanie im przez „władzę ludową” równouprawnienia z Kościołem Rzymsko katolickim, podczas gdy przed wojną musiały znosić niełatwy los dyskryminowanych. Niestety, nie wszyscy przywódcy Kościołów mniejszościowych dostrzegli prawdziwe intencje władzy, nie mające nic wspólnego ani z poczuciem sprawiedliwości, ani z mdłością do „uciśnionych” innowierców, lecz będące wyrazem określonej polityki, ta zaś stanowiła pochodną ideologicznego zapisu, że religia jest opium narodów i należy ją zwalczać wszelkimi metodami. Miał to być więc etap na drodze do całkiem konkretnego celu. Nasi najbliżsi sąsiedzi zza miedzy są żywym przykładem takiego właśnie traktowania Kościołów przez władzę w krajach „realnego socjalizmu”.

Nie ma co żywić jakichkolwiek złudzeń. Żaden system totalitarny – ani świecki, ani religijny – nie pieści mniejszości, lecz dąży, brutalnie -lub w sposób wyrafinowany do ujednolicenia społeczeństwa przez wyeliminowanie mniejszości i zlikwidowanie wszelkiej odmienności, potencjalnej opozycji, aby tym łatwiej penetrować społeczeństwo i sprawować nad mim nadzór. Wystarczy przypomnieć jaskrawe tego przykłady w postaci totalizmu Chomeiniego w Iranie, Żiwkowa w Bułgarii czy Ceausescu w Rumunii, a nie są to przypadki odosobnione.

Również u nas pod rządami „władzy ludowej”, jeśli mniejszości nie były doraźnie potrzebne lub nie dały się wykorzystać jako narzędzie w ręku tej władzy – nie miały łatwego życia. Dopiero „Solidarność” upomniała się o te grupy w społeczeństwie. Dobrze pamiętamy postulaty strajkującej Stoczni Gdańskiej, która pod wodzą katolika Lecha Wałęsy w sierpniu 1980 roku upomniała się o nabożeństwa radiowe również dla innych Kościołów. Nie dysponowaliśmy jednak środkami nacisku i jeszcze długo musieliśmy czekać, aż władza do emisji pierwszego niekatolickiego nabożeństwa dopuści.

To także Lech Wałęsa wystosował apel do wyborców w sprawie mniejszości narodowych i wyznaniowych. On też potrafił natychmiast uznać wytknięty mu błąd i bardzo serdecznie zareagować na list otwarty ks. dr. Tadeusza Wojaka w „Zwiastunie”, przeprosić i powiedzieć to, co nie dla wszystkich jest tak całkiem oczywiste: „Pragnę przeprosić za sprawienie niezamierzonej przykrości i przekazać najserdeczniejsze pozdrowienia dla wszystkich Polaków wyznania ewangelickiego. Solidarność« jest tak” samo wasza, jak i cała Polska – macie do tego pełne prawo”.
Musiała dopiero rozpaść się władza partii komunistycznej, aby można było naprawdę jasno postawić sprawę mniejszości w naszym kraju, zacząć mówić o problemach między Polakami a, na przykład, Litwinami czy Ukraińcami i otworzyć w ten sposób drogę do pojednania między nimi. To właśnie rząd Tadeusza Mazowieckiego szczerze zajął się tymi sprawami. Możemy mieć zaufanie i do tego rządu, i do siły które go wyłoniły, albowiem wtedy, gdy do głosu dochodzi wolność, a jednym z celów działalności po-' litycznej jest osiągnięcie różnorodności (zwanej nieładnie a nazbyt często pluralizmem), powstaje nadzieja na właściwa rozwiązanie problemów wszystkich mniejszości (a więc i naszych problemów, jako mniejszości wyznaniowej), tak aby grupy te znalazły swoje pełnoprawne, niczym nie kwestionowane miejsce w społeczeństwie.

W dawnej Rzeczypospolitej, kiedy panowała w niej wolność i różnorodność, ludzie różnych narodowości i różnych wyznań żyli ze sobą w bratniej zgodzie. Potem – za czasów Wazów – popsuło się to pod wpływem ideologii, nie ideologii filozoficznej, lecz – niestety – religijnej. Trzeba mieć i tego świadomość. Nie wolno dopuścić, aby jakakolwiek ideologia zatruwała dusze obywateli Rzeczypospolitej jadem wrogości. Ani ideologia walki klas, ani ideologia narodowa, ani ideologia religijna.

Na naszych oczach pękła obręcz ciasno krępująca” społeczeństwo i stwarzająca pozory narodowej jedności, rozpadły się, tę pozorną jedność reklamujące, fasadowe instytucje. Powstaje wiele nowych stowarzyszeń, nowe partie polityczne, stare pośpiesznie zmieniają skórę, aby czym prędzej odżegnać się od swej dotychczasowej działalności, obecnie ujawnionej i skompromitowanej, jak gdyby nazwa – a nie ludzie – ponosiła odpowiedzialność za popełnione błędy. Korzystając z tego, że wolno, że nie ma administracyjnego nacisku ani formalno-prawnych ograniczeń, and tym bardziej terroru służb specjalnych, każda grupa korzysta z okazji i załatwia swoje partykularne sprawy, nie zawsze pamiętając, że trzeba dbać, zwłaszcza obecnie, o dobro ogółu. Czy żywione w kołach ewangelickich obawy nie mają takiego partykularnego charakteru? Ozy upominając się o nasze, słuszne skądinąd, prawa, nie kierujemy się bardziej własnym interesem niż interesem ogółu? Kościoły, od największego poczynając i na najmniejszym kończąc, muszą strzec wolności i dbać o dobro wszystkich obywateli i innym o tym przypominać. Zostały one bowiem powołane, jako wspólnoty wyznawców Ewangelii, do roli służebnej, zgodnie z tym, czego uczy apostoł Paweł: „Niech nikt nie szuka własnej korzyści, lecz korzyści bliźniego” (I Kor. 10:24).

Każda mniejszość w obawie przed rozwodnieniem i wchłonięciem przez „wrogie” otoczenie ma psychologicznie uwarunkowaną skłonność do zamykania się w ciasnym kręgu własnych spraw, obrony swej tożsamości, doszukiwania się wokół i wyolbrzymiania zagrażających jej niebezpieczeństw. Z powodu niewielkiej liczby współwyznawców i znacznego ich rozproszenia jest wystawiona na poważne niebezpieczeństwo unicestwienia potencjalnej siły twórczej przez zamknięcie się we własnym środowisku. Dlatego właśnie wśród współczesnych różnowierców polskich tak często spotykamy mentalność zaściankową.

Tymczasem rodzimy, polski ewangelicyzm nie ma żadnych powodów do zamykania się w zaścianku. Od początku naszego istnienia w Rzeczypospolitej byliśmy obecni we wszystkim, co dotyczyło spraw narodu, tak w sferze kulturalnej, jak ekonomicznej, społecznej i politycznej, nie mówiąc już o religijnej. Nie widać powodu, dla którego teraz, gdy rozgrywają się- sprawy podstawowe, dla naszego narodowego 1 państwowego bytu, mielibyśmy być w tym życiu nieobecni. Zrozumiała i usprawiedliwiona była milcząca wstrzemięźliwość w rzeczywistości peerelowskiej, która tolerowała istnienie Kościoła z konieczności i dawała się wypowiadać jedynie tym, którzy to czynili pod batutą dyrygenta i zgodnie z rozpisaną partyturą. Zarówno tradycja historyczna, jak udział w tworzeniu narodowej kultury duchowej i materialnej, nauka wiary, przemawiająca do każdego światłego człowieka, a zwłaszcza wartości etyczne, do których ewangelicy dążą, predestynują ich do wychodzenia na zewnątrz i służenia społeczeństwu. Ta ziemia jest nasza, to społeczeństwo jest nasze, albo inaczej – żyjemy na tej ziemi i należymy do tego społeczeństwa.

Tak więc, sprawy naszego kraju i naszego narodu obchodzą nas w najwyższym stopniu jako sprawy najbardziej własne. Ojczyzna jest w potrzebie i dlatego ewangelicy nie mogą się ociągać, lecz powinni stawać wśród najlepszych i najaktywniejszych w dziele tworzenia nowej struktury państwowej. Wszak od pomyślności całego narodu zależy i nasza pomyślność (por. Jer. 29:7).

W strukturach społecznych „Solidarności” i w strukturach państwowych – sejmie, senacie i rządzie – znaleźli się ewangelicy w proporcji odpowiedniej do naszej liczebności. Wszakże nie jest to zgodne z polską tradycją historyczną. W najświetniejszym okresie Pierwszej Rzeczypospolitej ewangelicy stanowili zdecydowanie przewodni element społeczeństwa i w strukturach państwowych byli o wiele bardziej widoczni, niż by to wynikało z ich liczby. Decydowało o tym ich zaangażowanie i troska o dobro ogółu. Wnioski stąd płynące są dla nas oczywiste.