Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 11-12 / 2010

Piątek po południu nie wydawał się najlepszym pomysłem na rozmowę z grupą czternastolatków siedzących na twardych ławkach w barokowej kaplicy w Lizbonie. Bardziej był im w głowie weekendowy czas zabawy i mieli chęć szybko zrzucić szkolne mundurki. Miałem dobrego tłumacza, ale szybko zauważyłem, że większość nastolatków dawała sobie dobrze radę bez niego. Czułem, że mój wykład był nieco przyciężkawy, ale o dziwo podczas medytacji młodzież siedziała cicho i cierpliwie. Kiedy po zakończeniu spotkania poprosiłem o uwagi, wystrzeliła w górę ręka jednego z chłopców, który najpierw grzecznie mi podziękował (zapewne spotkałoby się to z aprobatą jego wychowawcy), po czym skomentował, że medytacja była OK, w przeciwieństwie do mojego wprowadzenia, które uznał za nudnawe. Człowiek nigdy nie wie, kiedy dowie się prawdy...

Niewygodne prawdy

Istnieje prawda, której dociekamy na poziomie intelektualnym, szlifując myśli i język tak, by dotrzeć do przeczuwanego intuicyjnie wglądu. Jest prawda, którą tropimy poprzez laboratoryjne doświadczenia, ucząc się jej metodą prób i błędów, nigdy się nie poddając. Jest prawda, której uczymy się poprzez coraz to głębsze uczucia i relacje międzyludzkie. Wreszcie jest taka prawda, która objawia się nagle jak światło błyskawicy, rozświetla wszystko wokół nowym przemieniającym blaskiem, wprowadza ład i przepędza komunały – prawda taka, jak Zmartwychwstanie. Prawda, która jest Chrystusem. Prawdy niewygodne wciskamy z powrotem w ciemne kąty. Politycy posługują się „mową trawą”, psyche – zaprzeczeniem, a członkowie rodzin ciszą wyparcia. Ale, jak szydło raz wyjdzie z worka, to ciężko je tam z powrotem włożyć. Już sam trud zaprzeczenia, czy rozmywania prawdy, jest najlepszym dowodem na jej istnienie. I chociaż może jeszcze nas nie wyzwoliła, to już nieodwracalnie zmieniła wszystko wokół. Może dlatego tak powolnym procesem jest rozpoznanie i akceptacja Prawdy wcielonej w osobie Jezusa Chrystusa i odkrycie sensu Zmartwychwstania. Jedną z metod poradzenia sobie z konsternacją wywołaną ujawnieniem prawdy jest jej oswojenie, czyli wyrażenie w terminologii istniejącej przed jej wyłonieniem się. To całkiem nieuniknione na poziomie instytucjonalnym. Instytucje z zasady zaprzeczają prawdzie w odruchu samozachowawczym. Nauka Jezusa o nieodpowiadaniu agresją na agresję ulega coraz dalej idącemu rozmyciu. Konieczność silnej władzy sprawia, że racjonalizujemy Jego żądanie niehierarchicznych struktur społecznych. I tak objawienie Jezusowej prawdy o Boskim przebaczeniu odwrócone do góry nogami karmi mściwe bóstwo odwetu. Rozdział między człowiekiem a urzędem – pisał Dietrich Bonhoeffer – stoi w całkowitej sprzeczności z nauką Jezusa. W ostateczności prawda jest sprawą osobistą i może zaistnieć w świecie tylko zdobywając ludzkie serce.

Sprawdzian codziennego życia

To, co osobiste, sprawdza się w codzienności. Może właśnie dlatego tak pasjonuje nas prywatne życie celebrytów? Wydaje się, że staną się nam bardziej bliscy, jeżeli poznamy sekrety ich codziennych zajęć. Jednocześnie tak mało wiemy o codziennym życiu wielkich mistrzów duchowości, dzięki którym człowiek i jego świadomość wzrastały na przestrzeni dziejów. To ich osobista autentyczność, a nie pamiętniki, jest gwarantem naszego zaufania i zaufania przekazowi prawdy, którą ucieleśniali. Ten rzadko występujący w świecie autorytet prawdziwego nauczyciela dodaje nam sił, gdy staramy się ich naśladować. Osobisty autorytet to nie to samo, co instytucjonalna władza.
      Dla wielu współczesnych ludzi dogmatyczny autorytet chrześcijaństwa podawany jest w wątpliwość poprzez wymóg ortodoksji wiary: „Musisz wierzyć w to dokładnie tak, żeby być jednym z nas”. Może tak da się funkcjonować na poziomie dziecka lub nie w pełni dojrzałej młodej osoby. Poczucie bezpieczeństwa i przynależności do utwierdzonej w swych poglądach grupy zapewnia spokój i oddala lęk przed wykluczeniem. Ale im bardziej się temu przyglądamy, tym bardziej jawi się absurdalność przekonania, że wiarę da się narzucić na rozkaz. Wiara w jakiekolwiek objawienie prawdy wzrasta powoli w procesie, który zakłada osobiste doświadczenie i zaufanie nauczycielowi. I nie chodzi tu o to, że dogmaty chrześcijaństwa są nieaktualne, a raczej o stwierdzenie, że są one aż tak bardzo aktualne, że nie da się ich zamknąć w jedną, niezmienną formułę. Nie są one wydrukowanymi zaproszeniami na przyjęcie, czy też paszportami z wizą do nieba.
     Dogmaty muszą wzrastać na glebie codzienności, tak jak rośnie w niej ziarno Królestwa. Prawda rośnie w nas w takim stopniu, w jakim my wzrastamy w relacji do niej. Jakakolwiek instytucja polityczna, wychowawcza, czy religijna, która o tym zapomina, z czasem traci zaufanie swych członków. Dobra wiara to zarówno ufność, jak i wiara w dogmat. Jak to zrozumieć w kontekście dwóch fundamentalnych objawień Prawdy, bez których nie da się pomyśleć wiary w Jezusa Chrystusa: Zmartwychwstania i Boga, jako Trójcy Świętej?
     Czy te prawdy to jedynie intelektualne i teologiczne koncepcje, nudne nie tylko dla kilku młodzieńców w piątek po południu w Lizbonie? A może są to doświadczenia mające moc przemiany naszego życia? Ale nie zawsze znajdujące dla siebie adekwatny wyraz. Może odpowiedzi na to pytanie należy szukać u ludzi idących do kościoła w Wielki Piątek, a nieobecnych w nim w poranek Niedzieli Wielkanocnej? Czy prawda bardziej rezonuje z rzeczywistością Krzyża, niż z mocą wyzwoloną w duchowych subtelnościach zmartwychwstałego Ciała?

Kręgi prawdy

Ilekroć w Irlandii jadę samochodem, zawsze przybywam spóźniony, bo nie potrafię odmówić sobie postojów przy starożytnych kamiennych kręgach. Czasami trzeba nieźle zboczyć z drogi i mocno się ich naszukać. Często jednak czeka mnie nagroda w postaci odkrycia świętego miejsca, niewiele większego niż kilka opartych o siebie kamieni czy głazów, z których jednak zawsze emanuje aura pradawnego „zatrzymania”. Zatrzymanie, o którym pisali psalmiści, jako droga do poznania Boga, zawarte jest w tych miejscach od tysiącleci. Kręgi te nie próbują nas nawracać – bo o czym miałyby przekonywać nas, niewiele wiedzących o wierze, której są znakiem? Zapewne towarzyszyła im jakaś ortodoksja, ale wszystko, co nam pokazują dzisiaj, to miejsce modlitwy. Ich kamienna obecność jest wzruszająco i autentycznie cicha. Łatwo można by je zbyć nostalgią za przeszłością. A jednak ich wyciszające działanie na przybysza, który zostanie z nimi dłużej niż trwa zrobienie zdjęcia, zdaje się świadczyć, że są portalami sacrum, niezależnie od numeru, jaki noszą w archeologicznym katalogu. Tak jak medytacja, są prawdą bez narzucania sztywnych dogmatów wiary; to raczej one zawarte są w ciszy.
      Ciekawe jest, że medytujące osoby w naturalny sposób usadawiają się w kręgu a nie w rzędach, jak to ma miejsce w kościelnych ławkach. W jego środku pojawia się święty symbol – paląca się świeca lub krzyż – cza­sami?jest on integralną częścią kręgu, stanowiąc jego początek i koniec zarazem. Prawda lubi symbolikę koła. Czasami dodają mu dramatyczności poziome i pionowe linie, tak jak w mandalach lub witrażowych rozetach, by umysł otworzył się na nowe sposoby widzenia. Trójca Święta to kolisty dogmat, wirujący trójkąt – Trzy Osoby wiecznie gubiące i odnajdujące się w sobie – z nieskończoną głębią tajemnicy Ojca, bezczasowym rozwijającym się Stwarzaniem. Tylko wyciszony umysł może wejść w ten krąg Trójcy, uświadamiając sobie, że zawsze był jego częścią.
     Tak więc pierwszym i zasadniczym zadaniem modlitwy jest wyciszenie umysłu. Nie układanie pięknych słów uwielbienia i udramatycznionych dialogów z Panem Bogiem, ale – jak mówili Ojcowie Pustyni – „odłożenie myśli na bok”. Łatwo to powiedzieć, trudno osiągnąć, szczególnie, gdy umysł jest pełen niepokojów i nieposkromionych rozproszeń, ten zaś, który jest jego właścicielem nie pamięta, aby kiedykolwiek było inaczej. Może się więc wydawać, że uspokojenie umysłu to zadanie niemożliwe, zgoła szkodliwe, stąd i opór wobec praktyki medytacji osób zaczynających. Ale nawet i dla wieloletnich jej praktyków cisza umysłu to stan bardzo nietrwały i nieprzewidywalny. Może ci się wydawać, że wycofanie się z życia i spędzenie kilku dni na rekolekcjach, to idealne warunki do kontemplacji. Tymczasem twój umysł trwa w wielkim zawirowaniu. Innym razem medytujesz w poczekalni lotniska, na zewnątrz szaleje śnieżyca, wewnątrz otacza cię hałaśliwy tłum zdenerwowanych pasażerów i nagle doświadczasz spokoju, jakiego nigdy byś się tu nie spodziewał.
     Czy możemy, realistycznie rzecz biorąc, oczekiwać spełnienia się tego w naszym codziennym życiu? To ważne pytanie. Czy możemy kiedykolwiek liczyć na doświadczenie prawdy wiary w głębi naszego ducha? A może przyjdzie nam pogodzić się z faktem, że pozostanie ona dostępna jedynie jako prawda „z drugiej ręki”? Czy musimy udać się na pustynię albo szczyt góry w poszukiwaniu spokoju umysłu, by ta prawda mogła się ujawnić? Matki i Ojcowie Pustyni, którzy uciekli od świata, by w odosobnieniu wieść ascetyczny żywot, też zmagali się z rozproszeniami i wrzeniem umysłowym.
     Dzisiaj jesteśmy prawdopodobnie najbardziej rozbitą mentalnie generacją, doświadczającą ciągłego medialnego bombardowania. Niepokój umysłu nie jest jednak tylko wytworem kulturowym, jest ludzką przypadłością do tego stopnia, że pustynni nauczyciele zastanawiali się, czy nie jest on manifestacją grzechu pierworodnego – występującego u ludzi poczucia oddzielenia od Boga. Praca nad wyciszeniem umysłu – wyrażona w słowach Jezusa: Niech się nie trwoży serce wasze – może spotkać się z silnym oporem każdego z nas. Im głośniej w umyśle, tym trudniej usiąść i wytrwać w ciszy. I zawsze znajdzie się pod ręką dobry powód, dla którego nie ma na medytację teraz właśnie czasu. Zalążki ośmiu ludzkich ułomności, tak jak je opisali Ojcowie Pustyni, zostaną w nas do końca życia. Ich wzrost może być stymulowany tym, co robimy w pracy, w domu, poprzez nasze kontakty z ludźmi, jak też tym, co sobie wyobrażamy, o czym fantazjujemy i od czego jesteśmy świadomie i podświadomie uzależnieni. Nawet „idealne” warunki dla medytacji nie są przeszkodą dla tych sił – wystarczy przyjrzeć się każdemu klasztorowi.

Tajemnica codzienności

A jednak Ewangelie nie są jedynie dla złotych medalistów duchowego życia. Jeżeli ich prawda, którą objawił Jezus, nie byłaby do osiągnięcia dla każdego zjadacza chleba, to jaki w ogóle miałyby sens? Oczywiście, jest tyle stopni realizacji, ilu ludzi. Jezus powiedział, że w domu Jego Ojca jest mieszkań wiele. To, co objawiał, to prawda o ludzkiej naturze, a nie reguła duchowej doskonałości. Królestwo Boże jest blisko, w nas i wśród nas – dla wszystkich bez wyjątku. Ale wszyscy też musimy być gotowi do poświęceń. Jeżeli naprawdę leży ci na sercu sprawa uspokojenia umysłu, to trzeba przyjrzeć się dokładnie temu, czemu pozwalamy doń wniknąć przez bezmyślne oglądanie telewizji, surfowanie w internecie, czytanie reklam, sny na jawie, czy przerzucanie stron periodyków z życia celebrytów. W ostateczności prawda jest rzeczą osobistą i może przeniknąć do świata tylko zdobywając ludzkie serce.
      Trzeba nauczyć się jak najlepiej wykorzystywać czas – nie tylko poprzez dyscyplinę dwóch sesji medytacji dziennie, ale też odcinając się od powierzchownego życia towarzyskiego i taniej rozrywki. To, czy pracę wyciszenia umysłu podejmiesz w małżeństwie, czy w klasztorze, jest sprawą temperamentu. Sama praca pozostaje taka sama: 1. Spróbuj pomedytować chociaż raz. Nawet, jeżeli już nigdy nie będziesz medytował, to w dalsze swoje życie pójdziesz z doświadczeniem niepokoju umysłu. 2. Powtarzaj krok 1. raz codziennie. 3. Powtarzaj krok 1. dwa razy dziennie. Nasza mantra Maranatha skupia Tajemnicę przeżywaną dzień po dniu. Jest ona wyrazem jedności i początkiem nowej miłości siebie samego, która z kolei przekształca się w doświadczenie Trójcy: miłości Boga, miłości drugich i miłości siebie. Jedność, która w nas wzrasta, goi podziały i dualności niespokojnego umysłu. W miarę, jak zasklepiają się w nas wewnętrzne pęknięcia, automatycznie zostajemy wprowadzani do udziału w życiu Trójcy poprzez ponowną łączność z ludzką świadomością Jezusa w nas. Stopniowo rzeczywistość nieustannej modlitwy staje się nam coraz bliższa i zaczyna przenikać wszystko to, co robimy. Tak jak św. Patryk znajdujemy Chrystusa w naszym śnie, gdy wstajemy z łóżka, spacerujemy, pracujemy... W samym środku miejskiego zgiełku, w korku ulicznym, czekając na pociąg, w kolejce do okienka... Wszędzie tam wyciszony umysł będzie rejestrował oznaki rosnącego w nas niepokoju i w porę je rozbroi. Nie jest to tylko idea­listyczna wizja modlitwy, jaką kreśli tradycja chrześcijańska („Jestem z wami, aż do skończenia czasu”), ale nieunikniona konieczność w naszym świecie podziałów i wrogości, które sami sobie zafundowaliśmy.
     Jak stwierdzić, że umysł się uspokaja? Nic prostszego: w sytuacjach stresowych będziemy spokojni i świadomi tego, co się dzieje. To najlepszy dowód na mieszkającą w nas Prawdę. Może czasem jej zaprzeczamy i ją wypraszamy, Ona jednak nas nie porzuca. Wracaj więc zawsze do medytacji, nawet po czasie niewierności, czy to wobec niej, czy czegokolwiek w życiu. Sam zobaczysz – gdy już przejdziesz przez rozdarcie i poczucie winy – jak suto zastawiony jest stół, który czeka na Ciebie na bankiecie miłości.

Wirująca Trójca Święta

W kontekście wyciszania umysłu dogmaty wiary zaczynają nabierać sensu i ucieleśniać się w naszej codzienności. Bez spokoju umysłu w nieunikniony sposób zmierzamy w stronę nietolerancji i fundamentalizmu. Byłem niedawno wstrząśnięty relacją siedmioletniego chłopca, który właśnie odbył swoją pierwszokomunijną spowiedź świętą. W nocy obudził się z przerażenia, gdyż śniło mu się, że Bóg skazuje go na piekło, bo zapomniał wyznać kilku grzechów. A można by mniemać, że demoniczny obraz Boga wyszedł już dawno z religijnego handlu obnośnego.
      Sprzedawanie takiego obrazu Boga jest przestępstwem równym rozprowadzaniu narkotyków wśród dzieci szkolnych. Trudność w jego wykorzenieniu dowodzi, jak łatwo prawdę można wypaczyć i jak ważne staje się przygotowanie spokojnego umysłu dla zdolności przyjęcia jakiegokolwiek przekazu duchowego. Medytacja jest obrazoburcza. Rozbija wszystkie koncepcje i wyobrażenia, nawet te dotyczące Boga. To właśnie jej „pustka” odstrasza ludzi religijnych, którzy nie zostali wprowadzeni w istotę modlitwy kontemplacyjnej i z przekonaniem głoszą, że medytacja nie jest modlitwą.
     Jednak tradycja uczy, że właśnie obszar ciszy uspokojonego umysłu jest otwartą przestrzenią, w którą zaczyna wnikać pełnia Boga. Na miejsce starej, choć ciągle panującej koncepcji monady Boga – absolutnego monarchy na wysokim tronie przesądzającego o losach podwładnych – poprzez doświadczenie darowanej miłości jako łaski, pojawia się nowe pojęcie Boga. Monadyczny Bóg jest kimś samotnym, wszechwładnym. Zdolnym do miłosierdzia takiego, jakie widzimy w wydaniu tyranów, na równi z nimi skory do odwetu, czy nawet sporadycznego okrucieństwa. Antropologicznie rzecz biorąc, obraz ten, karmiony wyobraźnią ego, oddaje pewien stan świadomości prymitywnych plemion, nie do końca wymarłych w nowoczesnej demokracji. Jest on głównym źródłem niepokoju, prześladującym umysł. John Main nazwał go „największym wrogiem modlitwy”.
     W miarę, jak obraz ten zaciera się w nas, łatwiej i bardziej naturalnie dokonuje się w naszym sercu odkrycie uczucia, które w nim zawsze było i czekało na ujawnienie się. Doświadczenie to nie ma zastrzeżonego znaku firmowego i etykietki z nazwą. Wielu buddystów czy muzułmanów może głębiej odczuć prawdę Trójcy, jako miłości, od niejednego chrześcijanina, który nie poznał tajemnicy swego serca. Miłość zmienia nas jako ludzi i to, jak postrzegamy świat.
     Tajemnica Trójcy Świętej to jedno z najgłębszych, najodważniejszych i najpiękniejszych olśnień ludzkości. Wyjaśnia ono ostateczną naturę rzeczywistości – na ile to tylko możliwe – przy pomocy metafory, która rezonuje na każdym poziomie ludzkiego doświadczenia, ponieważ na każdym z nich jest miłość. Miłość zmienia nas jako ludzi i nasze postrzeganie świata. W miarę jak ona wzrasta, przewartościowaniu ulegają granice między nami a innymi. Czasem zanikają one zupełnie, bez szwanku dla cudownej rzeczywistości naszych indywidualnych tożsamości. Spotykają się, łączą, znowu oddalają od siebie, by spotkać się na nowo na jeszcze głębszym poziomie poznania. To właśnie znaczy zakochać się do szaleństwa, nie tylko romantycznie, ale na najgłębszym poziomie bycia. Chrześcijańscy mistycy nazwali to przeżycie trzeźwym upojeniem, świecącą ciemnością.
     Tylko paradoks miłości zdolny jest wyrazić doświadczenie, w którym dokonuje się detronizacja odizolowanego ego i pojawia się nowe poczucie siebie-w-dawaniu. Miłość to wielka tajemnica, nie wiedzieć, skąd przychodzi i jak wzrasta. Jej niezgłębienie wyraża Ojciec – niewidzialny, niepoznawalny, nieosiągalny wymiar Boga. Ale i On przybiera indywidualny kształt i formę, nawet gdy jednocześnie je przekracza. To Słowo, które chce zostać ciałem. Z tego dualizmu relacji Ojca i Słowa tryska Miłość, stając się transcendentną siłą stwarzającą, leczącą i ożywiającą cokolwiek napotka na swej drodze. To Duch Święty. Intelektualni tytani wczesnego Kościoła, jego Ojcowie, niestrudzenie podążali tropem tej prawdy Trójcy objawionej nam przez Jezusa. Przez wieki poszukiwaniu jej towarzyszyło doświadczenie kontemplatywne. Przede wszystkim bronili tego, by zachować równość i jedność trzech aspektów Miłości, a przez to głębiej i jaśniej wyrazić prawdę o naszym człowieczeństwie. Cichy umysł może zrozumieć to pełniej, gdyż jego wewnętrzny spokój pozwala mu doświadczyć siebie jako Boskiej ikony. Zobaczyć Boga w sobie, to niezbędny warunek, by dostrzec Go w innych i w całym świecie wokół.

Zawsze zmartwychwstający Chrystus

Niedawno obchodziliśmy święta Wielkiej Nocy, teraz znów przyjdzie na nie czekać cały rok. Podczas każdego Wielkiego Tygodnia czuję jakieś napięcie i oczekiwanie, bo oto stoi przede mną kolejna szansa na pełniejsze wniknięcie w tajemnicę paschalną poprzez liturgiczną symbolikę tego świętego czasu. To nasza medytacja sprawia, że rok po roku przeżycie, jakie ta liturgia w nas wywołuje, sięga i trwa dłużej. A jednak, niezależnie jak płodny jest głębiej ten czas, Zmartwychwstanie pozostaje z nami, jako część codzienności. Nie da się go zbadać naukowo, tak jak nie da się zbadać tajemnicy relacji międzyludzkich, sztuki, czy stopnia wyciszenia umysłu. Ewangelie nie opisują Zmartwychwstania, tak jak innych wydarzeń z życia Jezusa, ponieważ nie da się go uprzedmiotowić i zobaczyć z zewnątrz. A jednak pokazują one historyczne wydarzenie, które nieustannie przemienia osoby przyjmujące je jako własną prawdę o sobie. Wzburzony i ogarnięty lękiem umysł – jak u zabarykadowanych apostołów – nie może oprzeć się niespodziewanej łasce przychodzącej doń wraz ze Zmartwychwstałym. Pojawił się nagle wśród sparaliżowanych strachem uczniów, bez żadnych wymówek, umacniając gasnące w nich życie. W tym miejscu zaczyna się praca nad wyciszeniem umysłu i musi ona trwać, aż otworzą się wszystkie zabarykadowane w nas drzwi, tak by On mógł wniknąć. Zmartwychwstanie dzieje się tu i teraz, zawsze i wszędzie, niespodziewanie i nieprzewidywalnie. Ale jest ono też eksplozją w teraźniejszości, jak nagłe spotkanie dawno niewidzianego przyjaciela na środku zatłoczonej ulicy. On przychodzi do nas w ukryciu – pisała Simone Weil – a nasze zbawienie polega na Jego odkryciu. Kto kogo wpierw rozpoznaje? Cóż pojawia się w umyśle, gdy zbliża się moment rozpoznania? Nie kolejny ktoś, kto zajmie nam nieco miejsca w naszej przestrzeni fizycznej i mentalnej. Przychodzi Osoba, do której miłość sprawia, że kochamy wszystko wokół nas, ponieważ On jest sercem stworzenia i jest Umiłowanym Synem Ojca. Królestwo Boże jest blisko, w nas i wśród nas – dla wszystkich bez wyjątku

Laurence Freeman OSB
Tłum. Andrzej Ziółkowski

Przedruk z kwartalnika Światowej Wspólnoty Medytacji Chrześcijańskiej „Medytacja Chrześcijańska”.
www.wccm.pl