Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Nr 11/2001

ZAPIS ROZMOWY PRZEPROWADZONEJ 27 WRZESNIA 2001 R.

Krzysztof Dorosz – Stoi przed nami niełatwe zadanie, ponieważ mamy wspominać niezwykłego człowieka, człowieka, którego wszyscy państwo dobrze znali. A przecież jeżeli kogoś nawet dobrze znamy i to od wielu lat, to nie znaczy, że znamy go do końca. Mnie przypadła specjalna i niełatwa rola, dlatego że ja jedyny w tym gronie nie znałem Księdza Jana Niewieczerzała. Zacznę więc od tego, że przeczytałem niedawno artykuł pani Barbary Stahlowej o Księdzu Janie i tam natrafiłem na zdanie: „Mimo że był człowiekiem wybitnym, znanym, piastującym różne godności, nazywany był po prostu tak: Ksiądz Jan”. A więc bez żadnej celebry. Dlaczego?

Barbara Stahl – Ponieważ był człowiekiem niesłychanie zwyczajnym przy całej swojej niezwyczajności. Bezpośrednim, wyrozumiałym, niewywyższającym się, chociaż czasami może i miałby prawo mieć o sobie dobre zdanie. Wydaje mi się, że on w każdym środowisku potrafił znaleźć przyjaciół. Powiedziałabym, że miał dar obłaskawiania nawet najdziwniejszych egzemplarzy, które się tu przewijały...

Krzysztof Dorosz
– Co to znaczy „najdziwniejsze egzemplarze”?

Barbara Stahl
– Byli to przede wszystkim hierarchowie, zwierzchnicy kościelni, a jest to specjalna kategoria ludzi. A oprócz tego, zjawiały się także postaci z Urzędu ds. Wyznań, wysocy dygnitarze – i Ksiądz ich umiał obłaskawiać. Nie wiem, jak to robił, ale oni go chyba naprawdę lubili. Byli bardzo agresywni wobec całego naszego środowiska, ale Ksiądz sobie z nimi radził. Ksiądz Jan był człowiekiem niesłuchanie ciepłym, a jednocześnie pełnym humoru. Jeszcze dzisiaj słyszę jego charakterystyczny śmiech, na takim przydechu... Bez względu na to, czy to był prosty człowiek ze zboru naszego w Kucowie, czy to jakiś intelektualista, Ksiądz potrafił znaleźć z nim wspólny język. Dla mnie osobiście, dla mojego męża, ks. Jan był jak tata, zresztą mówił do nas: „Dziecki moje kochane” – takie charakterystyczne jego powiedzonko. Myśmy go po prostu zwyczajnie kochali. On nas konfirmował, on nam dawał ślub, bardzo bardzo wiele wspomnień mam dobrych i mniej dobrych, związanych z Księdzem Janem, ale zawsze będzie dla mnie autorytetem, wzorcem człowieka wierzącego, jakkolwiek niewolnym od wad. Miał je, i wszyscy jak tu siedzimy, wiemy, jakie – był przede wszystkim uparty, niesamowicie. Prawda, mówię prawdę?

Benita Niewieczerzał
– Stanowczy, nie uparty.

Barbara Stal
– Stanowczy, ale czasem się upierał!

Benita Niewieczerzał
  – Umiał przeprowadzić swoje zdanie.

Krzysztof Dorosz
– Z tego co pani mówi wynika niewątpliwie, że był człowiekiem niezwykłym. Kto z państwa chciałby się jeszcze coś dodać do tego obrazu księdza Jana?

Anna Potkańka – Ja wiele lat przepracowałam pod kierownictwem ks. Jana. Pracowałam bowiem w sekretariacie Konsystorza. Był taki jak powidziano ciepły, serdeczny, przyjacielski. Wchodził rano do gabinetu i pytał: „Pani Aniu, co tam słychać?” Siadał i rozmawialiśmy sobie zwyczajnie o ludzkich sprawach przez pół godziny czy 20 minut. Był moim szefem, więc naturalnie słuchałam jego poleceń,  ale nie czuło się nigdy między nami dystansu, był jednocześnie przyjacielem. Zawsze pamiętał o nas, pracownikach. Na Dzień Kobiet na przykład, co Basi się zawsze zresztą nie podobało.

Barbara Stahl
  – Ale kwiaty zawsze dostawałam. Ja po prostu nie lubiłam tego komunistycznego święta, ale bardzo lubiłam dostawać kwiaty.

Anna Potkańska
– Wielokrotnie protokołowałam zebrania Konsystorza, więc widziałam, jaki miał dar, umiejętność przekonywania do swoich racji, pewną stanowczość, niełatwo ustępował. Potrafił się nawet sprzeciwić poglądom jakiegoś gremium, jeśli uważał, że ma słuszność.

Karol Karski
– W ciągu mojego już przeszło 60– letniego życia, obserwowałem i nadal obserwuję scenę kościelną i międzykościelną, i zauważyłem, że bardzo często miły i serdeczny duchowny, gdy zostaje biskupem czy superintendentem, nagle zmienia się, staje się nieprzystępny, staje się jakiś agresywny, dostojny itd. To często widać, gdy jest jakaś uroczystość i dostojnicy siadają za stołem prezydialnym. Siedzą tam z marsowymi minami, żeby publiczność oczywiście patrzyła i zauważała, jacy to oni są ważni. I tutaj Ksiądz  Niewieczerzał wyróżniał się. On, siedząc za stołem prezydialnym – powiedziałbym – zachowywał się trochę niepoważnie. Potrafił oko do kogoś puścić, uśmiechnąć się, czy z sąsiadem zacząć sobie dowcipy opowiadać. To mu chyba z metropolita Bazylim wychodziło, jest gdzieś nawet takie zdjęcie, jak siedzą obaj za stołem prezydialnym i z czegoś serdecznie się śmieją. To mi właściwie bardzo imponowało i ponieważ dzisiaj często siedzę za stołem prezydialnym, to powtarzam sobie: „Pamiętaj przestań być śmiertelnie poważny, bo to wszystko nie ma znów tak wielkiego sensu, teraz tu siedzisz a za chwilę nie będziesz siedział. To wszystko przemija, bądź więc po prostu takim, jaki jesteś, miej kontakt z drugim człowiekiem, niezależnie od tego, jakie stanowisko piastujesz”. Spośród prezesów Polskiej Rady Ekumenicznej pod tym względem Ksiądz Biskup Niewieczerzał był fenomenem.

Krzysztof Dorosz
– Był fenomenem jako prezes PRE, ale czy był fenomenem jako ojciec?

Ingeborga Niewieczerzał
– Oczywiście. Bardzo kochaliśmy Ojca, jego odejście było dla nas tragedią, przez wiele lat nie mogliśmy się z tym pogodzić. Ale jako dzieci odczuwaliśmy bardzo dotkliwie jego częste nieobecności w domu z powodu wyjazdów skutkiem  kontaktów kościelnych w Polsce i za granicą. Kiedy jednak był w domu, wtedy wykorzystywaliśmy całkowicie jego obecność. Pamiętam z dzieciństwa, jak opowiadał mi bajki, jak pisał wiersze o krasnoludkach i innych dziwnych ludkach... Kiedyś chorowałam i bardzo się nudziłam, więc Tata narysował na długiej rolce papieru jakąś historie, zrobił coś w rodzaju filmu, nawinął tę historię na szpulę i odtwarzał jak film. Bywały chwile, nieliczne, kiedy razem z mamą grywali: Tata na skrzypcach, Mama na pianinie melodie przedwojenne, melodie wojenne. To były chwile relaksu, wspólnie spędzane. Pamiętam, że zawsze przed egzaminami bardzo się denerwowałam, a Tata bardzo kojąco i uspokajająco działał na mnie. Wiedziałam, że nawet jeśli mi się coś nie powiedzie, to znajdę u niego wsparcie, pokrzepienie, pociechę, a nie burę czy przykre kazanie.

Krzysztof Dorosz
– Jako ojciec był autorytetem, a zarazem przyjacielem, czy tak?

Ingeborga Niewieczerzał
– Był przyjacielem, autorytetem, kolegą, który lubi podowcipkować, pośmiać się, pożartować. Był duchownym, z którym można było przedyskutować trudne problemy teologiczne. Był nauczycielem i duchownym, który pomagał mi w przygotowywaniu się do prowadzenia lekcji w Szkole Niedzielnej.
Tata bardzo interesował się historią – historią Polski, historią Reformacji szczególnie, historią Kościoła. Wiem, że w czasie wojny, kiedy pracował jako robotnik czy jako urzędnik, kiedy wszelkie rozrywki były niemożliwe, wtedy sporo czasu poświęcił na studiowanie historii Polski, historii Kościoła. Był zafascynowany Reformacją, jak również okresem XIX w. historii Kościoła Ewangelicko-Reformowanego, i historią kontaktów między Kościołami Ewangelicko-Reformowanym a Ewangelicko-Augsburskim, okresem działania wspólnego Konsystorza. Wiem, że rozpoczął przygotowania do pracy doktorskiej, którą chciał poświęcić analizie tego okresu, stosunkom między oboma Kościołami i postaci ks. Karola Diehla.

Dorota Niewieczerzał
–Zawsze zastanawiałam się nad fenomenem charakteru Księdza Jana. Dla mnie było najważniejsze to, że należy do, niestety, rzadkiego gatunku duchownych, którzy po prostu lubią rodzaj ludzki. To był człowiek, który lubił ludzi. Wydaje mi się, że w tym tkwi sekret tego, że on nawet takie dziwne postacie obłaskawiał. Bo on oddzielał ten kawałek nikczemności, która w takim człowieku tkwiła z racji paskudnej pracy, którą wykonywał, i widział w nim człowieka, którym dalej był, był bez względu na ten kawałek nikczemności. Chciałabym też rozszerzyć to, co mówiła Basia, mianowicie że wszyscy do niego i o nim mówiliśmy i mówimy dalej – Ksiądz Jan. Inaczej nam to nie wychodzi. Przy czym jednak chciałaby zwrócić uwagę, że to on wyznaczał granicę poufałości, wyznaczał dystans. To był człowiek, którego – przy takich zażyłych i bardzo przyjacielskich stosunkach – nikomu nigdy nie przyszłoby do głowy, żeby na przykład poklepać, prawda? To było nie do pomyślenia. Ponieważ Ksiądz Jan był człowiekiem pełnym godności, to on wyznaczał granice, nie takie same dla wszystkich: inne były dla pana Dusika z Urzędu ds. Wyznań, a inne dla godnych zaufania przyjaciół.

Anna Potkańska
– Chciałabym jeszcze tu dodać, że Ksiądz był osobą szalenie towarzyską, lubił spotkania towarzyskie, był wtedy można powiedzieć duszą tego towarzystwa, lubił bardzo dowcipy.  Spotkania z udziałem księdza były szalenie miłe i sympatyczne.

Dorota Niewieczerzał
– Kiedyś Ksiądz Jan nie z własnej woli stał się bohaterem anegdoty. Mianowicie mój mąż ma takie samo nazwisko i imię jak Ksiądz Jan. Ksiądz Bogdan Tranda zapowiadając w kościele nasz ślub, wygłosił formułkę: „kto z kim”. Kilka osób się strasznie zdenerwowało: „Co ten nasz kochany Ksiądz Jan wyczynia?”. Trzeba im było potem tłumaczyć całą sytuację.

Jarosław Świderski
– Wszyscy tu próbujemy stworzyć wspólny portret Księdza Jana Niewieczerzała. Natomiast w mojej pamięci jest to człowiek o bardzo wielu postaciach. Widzi się go oczywiście przez pryzmat własnych wspomnień. A pamiętam co najmniej trzy różne osoby: młodego wikariusza, który pomagał księdzu Ostachiewiczowi przygotować mnie do konfirmacji. Bardzo ciekawe rozmowy w tym czasie prowadziliśmy. Później była długa przerwa od konfirmacji, kiedy nie miałem styczności ze zborem i z Księdzem Janem. Dopiero, kiedy przyjechałem na studia do Warszawy mogłem go obserwować na co dzień i pamiętam go głównie z tego czasu jako bojownika. To był człowiek, który walczył o przetrwanie garstki, która tu żyła w bardzo trudnych warunkach. Obecnie  nie bardzo potrafimy sobie wyobrazić, jak trudne były wówczas warunki w prowadzeniu tej parafii, w pracy w Konsystorzu (razem spędziliśmy w Konsystorzu 15 lat). Wreszcie trzecia postać to polityk.
Chciałbym również powtórzyć pewną anegdotę, którą wprawdzie słyszałem już z trzecich czy czwartych ust, ale jakieś ziarno prawdy w niej jest, a którą podobno opowiadał jeden z duchownych ze Światowego Aliansu Kościołów Reformowanych. Dotyczyła wiadomości, która tam dotarła, że właśnie Ksiądz Jan został wybrany na stanowisko superintendenta polskiego Kościoła Ewangelicko-Reformowanego.  Ten duchowny przyniósł tę wiadomość ówczesnemu sekretarzowi generalnemu Aliansu i ten mówi: „To jak nazwisko?”. I zaczął literować: n-i-e-w-i-e-c-, n-i-e-w-i-e-k-, c-e-r-, z-a-l-. Uznał, że to jakaś pomyłka. To niemożliwe, żeby ktoś miał takie nazwisko. „Możliwe” – powiedział ksiądz, który go informował – ja mam znajomych Rosjan, oni mają takie dziwne litery. To co tu jest na końcu nazwiska, to takie skomplikowane”. „Dla mnie to zawsze będzie po prostu – ten Polak” – odpowiedział sekretarz Aliansu – „Ja nie będę uczył się tego nazwiska, ale niech mu ksiądz szybko wyśle gratulacje”. Więc ten ksiądz  wychodzi i pyta kogoś w sekretariacie: „Warszawa to jest na południu Rosji?’. A słyszy: „Nie, na zachodzie”. Wobec tego do Warszawy przyszła taka depesza: Jan Polak, Warszawa, Rosja. Na szczęście podana była ulica numer domu.
Łatwo nam się dzisiaj z twego śmiać, ale to pokazuje, że wtedy  byliśmy bardzo egzotyczni dla Zachodu, jako ta polska garsteczka, która ocalała. W ogóle Polska dla Zachodu też była bardzo egzotyczna, gdzieś tam na marginesie, w cieniu tego wielkiego mocarstwa. I Ksiądz Jan musiał działać w takich warunkach: m.in. starał się zorganizować w ŚAKR pomoc dla tej garstki, bo na pewno z tej anegdoty prawdziwe jest to, że do końca swej kadencji ten sekretarz generalny Aliansu nazywał go „ten ksiądz, Jan Polak”.

Benita Niewieczerzał
– Jeszcze wielką zasługą Księdza jest to, ze udało mu się odzyskać ten budynek, w którym teraz rozmawiamy. Włożył w to ogromną pracę i zaangażowanie. Konsystorz mieścił się przecież kiedyś w mieszkaniu prywatnym.

Krzysztof Dorosz
– Prof. Świderski mówił o trudnym powojennym okresie, o tym, że ks. Jan był bojownikiem i że walczył o przetrwanie garstki ewangelików reformowanych. Na czym na co dzień polegała ta walka?

Jarosław Świderski
– Na różnych działaniach. Pamiętam, jak przyjeżdżał do nas, 150 km od Warszawy, zostawiając w Warszawie na chwilę wszystkie najpilniejsze sprawy. Jechał, choć tam była tylko garsteczka swoich. Żeby się z nimi spotkać, żeby namówić, by wracali do Warszawy, żeby nawiązali kontakt z parafią. A były tam też osoby, które przyjechały ze Wschodu, z kresów. A tutaj, w Warszawie trzeba było przekonywać władze, że nam się należy zwrot np. tego budynku. Trzeba też było zdobyć środki na odbudowę. Jedna scena mi szczególnie została w pamięci, gdy akurat nie było pieniędzy na zapłacenie tym robotnikom, którzy kończyli pracę.

Benita Niewieczrzał
– Siedzieli tu na schodach, czekali na niego.

Ingeborga Niewieczerzał
– Tata chodził od jednych parafian do drugich i zbierał ofiary, by móc im w sobotę po południu zapłacić.

Jarosław Świderski
– Wiem, że nieraz musiał interweniować, żeby kogoś uratować, żeby kogoś wyciągnąć z aresztu. Składał wizyty różnym dygnitarzom i było to bardzo nieprzyjemne.

Barbara Stahl
– Pamiętajmy jakie naciski były wywierane na nasz Kościół. Kierunek polityki komunistycznej był taki, żeby małe Kościoły użyć przeciwko Kościołowi Rzymskokatolickiemu. I to nieustanna lawirowanie  Księdza Jana to był jeden z najbardziej bolesnych obszarów jego pracy. Opowiem też coś, bo to świadczy o tym, jakiej presji był poddawany. Jeśli przejrzycie Państwo stare numery „Jednoty” z okresu, to zobaczycie, że bardzo duży procent artykułów to są najróżniejsze, przenajdziwniejsze sprawozdania z zagranicznych  wyjazdów Księdza Jana. Muszę się przyznać, że się trochę z Księdzem o to wykłócałam: po co znowu to sprawozdanie, czy nie wystarczy notka, krótka; po co to na dwie kolumny itd. Ksiądz ostro odpowiadał: „Ma to iść i już! „. Więc za którymś razem, ponieważ Ksiądz był twardy, a ja też, kiedy ponowiłam protest (ksiądz wtedy w cztery oczy rozmawiał ze mną), powiedział mi: „Basiu, ty sobie chyba nie zdajesz sprawy z tego, dlaczego ja to robię”. – „Tak mi się wydaje, że może księdzu się te teksty podobają”. A on na to: „Wcale mi się nie podobają, ale to są teksty, które ja muszę zanosić do Urzędu ds. Wyznań. Z każdego wyjazdu muszę pisać sprawozdania”. Była to więc próba obrony, żeby się nie dać wmanipulować w tak zwaną współpracę. Ksiądz, który był zobowiązany zanieść do Urzędu ds. Wyznań sprawozdanie, publikował je oficjalnie w „Jednotcie” i wybijał im tym z ręki argumenty. Więc później już nie protestowałam. Może pani pastorowa więcej wie o tych sprawach?

Benita Niewieczerzał
– Czasami bywałam obecna przy tych rozmowach. Były to rozmowy bardzo trudne dla mojego męża, musiał  wykazać się wielką dyplomacją, ażeby chronić Kościół. Wiadomo, jakie czasy wówczas były. Widziałam nieraz, że całą siłą woli się opanowywał, żeby nie wybuchnąć i w spokoju powiedzieć to, co myśli i nie ustąpić ze swojego stanowiska. Były to złe, trudne czasy, ale muszę powiedzieć, że mimo wszystko, o ile się orientuję, to jednak mąż w jakiś sposób umiał sobie z nimi radzić. Oswajał tych panów, umiał sobie z nimi radzić, tak że nie żądali od niego rzeczy,  których by nie mógł uczynić. Gdy w 1968 roku był napad na Czechosłowację, to już nie żądali od męża żadnych sprawozdań ani żadnych oświadczeń.

Ingeborga Niewieczerzał
– Tata był przygotowany, że jeśli zażądają oświadczenia, to poda się do dymisji albo też zostanie postawiony w takiej sytuacji, że będzie musiał odejść z przewodniczenia PRE. Wiem jeszcze, że w związku z interwencją „bratnich państw socjalistycznych” na Czechosłowację, Tata skierował list do jednego z profesorów Wydziału Teologicznego Uniwersytetu w Pradze, w którym potępiał tę napaść i wyrażał solidarność z narodem czeskim. Ten list został przekazany po kryjomu przez jedną z osób, która mogła swobodnie przekraczać granicę.

Karol Karski
– Przed wyjazdami większych delegacji na jakieś znaczące konferencje międzynarodowe odbywały się oczywiście w Urzędzie ds. Wyznań spotkania. Władza pouczała wyjeżdżających, że wróg nie śpi, żeby być czujnym itd. Było to dosyć żenujące, bo to grono, które było zaproszone, to byli ludzie bardzo poważni, którzy już objechali pół świata, ale oczywiście musieli tych pouczeń wysłuchać. Było przy tym widać charaktery ludzkie: niektórzy się płaszczyli, przytakiwali, podtrzymywali te dosyć dziwne dywagacje przedstawiciela Urzędu. Natomiast biskupa Niewieczerzała odróżniało to, że zachowując się z godnością, nigdy nie wygłaszał  peanów na cześć Polski Ludowej, a poza tym, w tej strasznie drętwej sytuacji, potrafił zażartować. Tylko on jeden potrafił coś takiego zrobić.
Miałem z nim jednak jedną trudność, kiedy już później, gdy na początku lat 70.  po podpisaniu układu zgorzeleckiego zaczęły przyjeżdżać do PRE delegacje niemieckie, a ja, wtedy trzydziestolatek, służyłem za tłumacza. Ksiądz Jan, co prawda mówił po niemiecku całkiem sprawnie, ale wolał przemawiać po polsku i żeby ktoś tłumaczył. Byłem tam najmłodszy, więc musiałem tłumaczyć. I to było trudne z dwóch względów. Mianowicie ks. Jan mówił długimi zdaniami, a wśród zgromadzonych dostojników byli ludzie, którzy trzy razy lepiej znali język niemiecki ode mnie: prof. Andrzej Wantuła, prof. Woldemar Gastpary i inni. Ale ks. Jan jakoś umiał rozładowywać napięcie i poklepać mnie przyjaźnie po ramieniu, jak coś źle przetłumaczyłem (...).
W wywiadzie dla „Myśli Protestanckiej” w tym roku pytano mnie, kto był moim duchowym ojcem w pracy ekumenicznej. Z całym przekonaniem wymieniłem Księdza Jana. Bo jego ekumenizm nie był ekumenizmem na pokaz. Niektórzy ludzie, którzy działali ekumenicznie, bo takie były czasy i nie wypadało inaczej, ale w mniejszym gronie to mówili otwarcie, że tacy prawosławni to wiadomo, a ci katolicy też i tak dalej... U niego tego nie było. U niego słowa i czyny były zharmonizowane.

Dorota Niewieczerzał
– Mówimy tutaj o wysiłkach Księdza Jana, żeby najpierw odbudować tutaj życie parafialne, a potem zabezpieczyć jakoś życie całej wspólnoty kościelnej. Jednym z takich problemów było zapewnienie jakiegoś dopływu pieniędzy. Ksiądz Jan wydeptał ścieżki, przez wiele lat nawiązywał kontakty, w tak trudnym okresie, bo był, jak wspomniał prof. Świderski, postacią z „egzotycznego kraju”. Było mu szalenie trudno, człowiekowi o „egzotycznym” nazwisku, niewymawialnym przez ludzi Zachodu, zaprezentować nasze środowisko, jego potrzeby i jeszcze nakłonić tych ludzi, w końcu niespecjalnie rozrzutnych, żeby pomyśleli o nas również w kategoriach pomocy finansowej. Te wydeptane przez niego ścieżki, te kanały, nadal po jego odejściu funkcjonowały, niemal samoistnie. Niewiele trzeba było włożyć pracy, żeby to nadal funkcjonowało.
Kiedy o tym mówię, przypomina mi się pewne zebranie zborowe. W dawnych czasach, gdy nie było telewizji, wideo i nie wyjeżdżało się za granicę, to słuchacze ekscytowali się opowieściami z różnych zagranicznych wojaży. Utkwiło mi w pamięci, o czym Ksiądz mówił i co wiązało się z sytuacją finansową Kościoła. Widzę jak dziś Księdza Jana, który mówi, żebyśmy sobie wszyscy uzmysłowili, jak mu jest strasznie przykro, kiedy na Zachodzie występuje jako kwestarz. Zapamiętałam to słowo. Ale dzięki temu, nasz kościelny świat mógł funkcjonować.

Benita Niewieczerzał
– Może dodam coś weselszego. Pobraliśmy się w 1943 roku i w czasie naszego małżeństwa przeprowadzaliśmy się 19 razy. Po Powstaniu Warszawskim, w obozie pracy pracowaliśmy tylko pół roku i potem pojechaliśmy do Czechosłowacji. Tam  przeprowadzaliśmy się 5 razy, ale wyjechaliśmy z Czechosłowacji, ponieważ Konsystorz w Polsce zaproponował mężowi objęcie w Warszawie stanowiska księdza. Ucieszyliśmy się, że możemy wrócić do Polski i oczywiście zaczęliśmy się znów pakować. Mieliśmy także kury, kurczaki, króliki i powstał problem, co z tym zrobić. Niektórych ludzi prosiliśmy, żeby to od nas wzięli, ale nie wszyscy byli skorzy, więc trzeba było coś z tym zrobić. Zabijałam kurczaki i robiłam z tego przetwory, ale na końcu pozostały króliki, bo z nimi było najtrudniej. Wreszcie przyszedł dzień wyjazdu i wypuściliśmy króliki, ale później chcieliśmy z powrotem je złapać. Uciekały, a my całą czwórką goniliśmy je razem po całym podwórzu. Było zabawne widzieć mojego męża, jak z jakąś pałką te króliki gonił.

Wanda Trandowa
– Ksiądz Jan nie był mężczyzną, który by pomagał w domu czy zajmował się czymkolwiek. Gdyby nie pani pastorowa, to by zginął, ale był obdarzony niezwykłym urokiem osobistym, to mu ogromnie ułatwiało życie.
Jego sposób bycia, jego urok otwierały mu każde drzwi. Pan Bóg tak zrządził, że znalazł się w swoim życiu na właściwym miejscu, we właściwym czasie, a do tego otoczony ludźmi, którzy w najtrudniejszym momencie mu pomogli. Kiedy się znalazł w Warszawie, nie był sam. A trzeba sobie zdać sprawę, że decyzja przyjazdu  do Polski była decyzją niewątpliwie bardzo trudną, dlatego że tam w Czechosłowacji, życie było już ustabilizowane, a tutaj przychodził na gruzy. Pamiętam moją pierwszą bytność w Warszawie, jako kilkunastoletniej dziewczyny. Po powrocie w 1948 roku  zobaczyłam księdza Jana na kazalnicy. Bardzo piękny ksiądz. Bardzo pięknie mówił. Spojrzałam – obrączka na palcu. Wobec tego już nie powinnam patrzeć na niego. Potem okazało się, że państwo Niewieczerzałowie zamieszkali w zakrystii, w strasznych warunkach, w zimnie, w wilgoci. To była jedyna część kościoła, która ocalała.
Pamiętam, że odbywały się tam spotkania młodzieży, potem lekcje religii z księdzem Niewieczerzałem. Ksiądz konfirmował mnie, udzielał ślubu, chrzcił dzieci. Wymagał od nas znajomości wszystkich ksiąg Pisma Św. Starego i Nowego Testamentu po kolei. Byłam dobrą uczennicą, recytowałam cały spis, chociaż uważałam, że to nie ma sensu. Natomiast pozwalał nam dyskutować na lekcji religii, pozwalał mieć swoje zdanie. Zawsze można było z księdzem porozmawiać o rozmaitych trudnych sprawach.(...)
Ksiądz Jan, w przeciwieństwie do Bogdana ( śp. ks. Bogdan Tranda był II proboszczem parafii warszawskiej przy ks. bp. Janie Niewieczerzale, I proboszczu –red.), był dyplomatą. Więc między tymi panami często dochodziło do iskrzenia, bo Bogdan mówił zawsze to, co myślał, wprost, a ksiądz Jan był tym zdenerwowany. Jednak w miarę upływu lat mój mąż nauczył się większej dyplomacji, a ksiądz Jan zrozumiał, że nawet jeśli Bogdan z czymś wybuchał, to nie z niechęci do ks. Jana, a dlatego że chodziło mu o dobro Kościoła. Obie nasze rodziny były serdecznie związane.

Barbara Stahl
– Opowiem pewną anegdotę. Mieszkaliśmy wtedy z mężem przy ulicy Mokotowskiej, w wielkim mieszkaniu i ja myłam okna. Od placu Zbawiciela, więc możecie sobie Państwo wyobrazić, jaki na tych oknach był brud. Mąż, chcąc mi pomóc, wyjmował te ogromne okna i wstawiał je do wanny, a ja odpowiednio ubrana, szorowałam je. Nagle dzwonek do drzwi: kogo znowu niesie? Po czym chwilka i w progu staje ksiądz Jan z różami i z bombonierką. „Dziecki kochane, Benita znowu okna myje”. I w tym momencie zobaczył mnie. Myślicie, że sobie poszedł? Ale skąd! Powiedział: „Ja sobie tutaj posiedzę z Jurkiem”. Wobec tego sama już kończyłam szorowanie, a panowie sobie siedzieli i gwarzyli. Wiedziałam, że parę ulic dalej pani Benitka robi to, co ja. Ta prawdziwa dykteryjka pokazuje, jaki ksiądz po prostu był wobec trudów powszedniego życia. Wybywał z domu i już.

Benita Niewieczerzał
– Tak. W domu to już raczej ja wszystko robiłam i zawsze się starałam. Ale czasem to mnie pytał też w sprawach kościelnych. Mówił, że ja to tak trzeźwo podchodzę do wielu spraw. Nie wiem, czy tak rzeczywiście było, ale od czasu do czasu zasięgał mojej rady.

Anna Potkańska
– Ja z Księdzem nie podróżowałam, ale mój brat
(Jan Baum – prezes Konsystorza w latach 1973-1979 – red.) wielokrotnie wyjeżdżał z księdzem za granicę i wspominał, że ksiądz był świetnym towarzyszem podróży, świetnym kompanem, zawsze znalazł czas między posiedzeniami konferencji i wyciągał mojego brata gdzieś na jakąś kawkę.

Karol Karski
– Ze mną, jak pojechał do Zakopanego, to też tylko po kawiarniach chodził.

Barbara Stahl
– Na temat Zakopanego też mam anegdotę. Były to lata 60. Mieszkaliśmy sobie skromniutko w chacie góralskiej  za Jaszczurówką u niejakiego pana Tomasza Chlewka. Pani Benicie udało się wreszcie ks. Jana na urlop wygonić do tegoż Zakopanego i mieszkał samotnie, bez rodziny w jakimś pensjonacie orbisowskim, niedaleko, pod skocznią. No i był cały szczęśliwy, ale nudził się śmiertelnie, więc umówiliśmy na któryś wieczór. Wtedy chodziło się wszędzie na piechotę, bo nie było sposobu, żeby się dostać do jakiegokolwiek autobusu, a był kawałek drogi z Chabówki (na szczęście w dół) do jego pensjonatu. „Zapraszam was na elegancką kolację, ale ja bym chciał, żeby Cyganie grali”- powiedział ksiądz, więc zaczęliśmy szukać Cyganów. Bierzemy dorożkę. Jak ludzie radzili, tak objechaliśmy wszystkie możliwe knajpy, od Doliny Strążyskiej poczynając. Ktoś powiedział, że dzisiaj Cyganie grają na Cyhrli, czyli znów z powrotem mieliśmy pod górę. Przejechaliśmy tuż koło naszego domu, skąd tyle kilometrów do księdza doszliśmy na piechotę, po to, żeby się przekonać, że tego dnia Cyganie tam nie grają. Ale ks. Jan nie dawał za wygraną. Mówi: „To ja was zabieram na kolację bez Cyganów”. Więc zjechaliśmy na dół i poszliśmy wszyscy do „Morskiego Oka” i pierwsze, co słyszymy, to cygańska muzyka.

Dorota  Niewieczerzał
– A ja mam z wczesnego dzieciństwa takie wspomnienie związane z ks. Janem. Byłam jeszcze dziewczynką, 4- 5-letnią, mieszkaliśmy w Radości i rzadko bywaliśmy w kościele, bo wiadomo, jaka była wówczas komunikacja. Ale na Wielkanoc przyjechaliśmy na nabożeństwo i pamiętam, że siedzieliśmy w środkowej nawie. I w tym moim małym rozumku coś musiało się porządnie pomieszać, bo kiedy ks. Jan był na kazalnicy i wygłaszał kazanie, ja stanęłam nagle na ławce i zaczęłam śpiewać „Bóg się rodzi”. I pamiętam, jak ksiądz Jan przerwał, wysłuchał, a mnie usadzono z powrotem na ławce. A potem pogłaskał mnie po główce, powiedział parę ciepłych słów.
Trzeba umieć się znaleźć w takiej sytuacji, wcale nie jest takie oczywiste, że każdy kaznodzieja umiałby się tak zachować.

Alina Burmajster
– Chciałabym powiedzieć, że ks. Jan był też moim ojcem duchowym. On mnie konfirmował, ale wtedy, po przygotowaniu do konfirmacji, był jeszcze egzamin. Jak mieliśmy wcześniej egzamin próbny, wszystko nam się udawało, ale kiedy ksiądz poprosił mnie do odpowiedzi – a miałam powiedzieć o ustanowieniu sakramentu Wieczerzy Pańskiej – w tym momencie pustka w głowie, nic, kompletnie. Stanęłam i stoję. Ks. Jan podpowiedział i gdyby nie ta podpowiedź, to w ogóle nie umiałabym odpowiedzieć.
Ks. Jan chciał mnie ukierunkowywać w mojej pracy w zborze. Chciał koniecznie, żebym uczyła w Szkole Niedzielnej i nawet byłam na kursie dla nauczycieli Szkół Niedzielnych. Mam świadectwo ukończenia kursu, pamiątkowe Pismo Święte od ks. Karpeckiego, ale po powrocie powiedziałam księdzu: „Zrobiłam to, bo ksiądz prosił, ale ja uczyć dzieci nie mogę”.
Jeszcze w 1972 r. ks. Jan zmusił mnie, żebym pojechała do Locarno, a ja, która w ogóle języka obcego nie znałam, nie wyobrażałam sobie tego. A ksiądz Jan na to: „To ja znajdę kogoś takiego, kto z tobą pojedzie i będzie ci służył jako przewodnik”. W pewnym momencie tuż przed wyjazdem dostaję telefon, że mam się zgłosić do Pałacu Mostowskich. To niedobrze pomyślałam sobie i pierwsze, co zrobiłam, zanim powiedziałam rodzicom, to przybiegłam do parafii, do ks. Jana. Mówię: „Może jednak wycofajmy te papiery z biura paszportowego, bo ja jestem wzywana, nie wiem po co, czego oni ode mnie chcą, jeszcze mnie aresztują. „Jak cię aresztują, to będziemy wiedzieć i wtedy się martwić. Idź i rozmawiaj z nimi tak, jak powinnaś rozmawiać”. No i poszłam. Po powrocie powiedziałam Księdzu, czego ode mnie chcieli i z kim rozmawiałam, na to Ksiądz: „To teraz poczekamy: albo dostaniesz paszport, albo nie”. Ksiądz umiał zawsze człowieka uspokoić (...).
Kiedyś byliśmy na nabożeństwie wszyscy i ledwie zdążyliśmy wrócić do domu, telefon. Ks. Jan oficjalnie prosi mego ojca – pana Jana Burmajstra. Okazało się, że Ksiądz się zaniepokoił, bo Taty nie było tego dnia w kościele. I chciałabym jeszcze jedno dodać – kiedy Tata kończył 70 lat, to Ksiądz Jan, w dowód miłości podarował mu kazanie, które wygłosił 28 lutego 1977 r. (zob. s. 3 – red) .

Jarosław Świderski
– W pewnym momencie padło ze strony redaktora prowadzącego to spotkanie, pytanie: „A jak Ksiądz walczył?”.  Moim zdaniem były trzy takie obszary jego zmagań: z władzą, z kwestowaniem, z ludźmi.
Mnie się wydaje, że wbrew temu, co my teraz odczuwamy, gdy przed wielu laty  wyprowadzał naszych z Pałacu Mostowskich, to z tym sobie Ksiądz Jan radził najłatwiej. Do najtrudniejszych należały sprawy kwestowania, zwłaszcza za granicą, ale i w kraju w l. 40. i 50., bo najtrudniejsze są zawsze sprawy międzyludzkie. Ks. Jan bardzo rzadko używał wielkich słów, zwłaszcza w zwyczajnej rozmowie. Jeśli z kimś z nas chciał porozmawiać, zapraszał do kawiarni w Europejskim. Ja dokładnie nie pamiętam, ale kiedyś użył takiego zwrotu: „ Z władzą to ja sobie poradzę, ale gorzej jest z ludzkimi sercami”. Być może użył słowa „duszami”.

Krzysztof Dorosz
– Pani Alina przed chwilą powiedziała, że ks. Jan był jej ojcem duchowym, dla prof. Karskiego był ojcem duchowym, jeśli chodzi o ekumenizm. Chciałbym zapytać, jak w Państwa pamięci ks. Jan zapisał się nie tylko jako ksiądz, jako duchowny, ale jako człowiek wiary?

Wanda Trandowa
– Pamiętam, że jednym z jego ulubionych tematów był tekst o krzewie winnym („Ja jestem krzewem winnym, a wy latoroślami”... Jn 15:57 – red.) i wracał do tego często, że jeśli nie będzie latorośl wszczepiona w krzew, to zginie cała. Można było z nim rozmawiać na tematy wiary, poważnie, codziennymi słowami, ale poważnie. Nie nadużywał wzniosłych słów, to prawda.

Dorota Niewieczerzał
– Zawsze odbierałam Księdza Jana jako człowieka – powiedziałabym – bezspornej wiary. To był temat dla niego absolutnie poważny. Tu nie było miejsca na dowcipy. Ksiądz Jan był kaznodzieją starego typu, tzn. używał takich środków oratorskich, jakie dzisiaj wychodzą z użycia, niemniej mimo swego stylu mówienia, który teraz wydawałby się niemodny, czuło się, że gdy stawał na kazalnicy, to naprawdę wkładał w to, co mówił, całą swoją duszę. Jego głębokie przekonanie i jego słowa to było jedno. Być może stąd brała się wielowątkowość jego kaznodziejstwa. Był przygotowany do kazania, ale słowa wykuwały się w trakcie mówienia, w miarę, jak myślał o tym, jak to przeżywał. To były specyficzne doświadczenia, innego rodzaju kazania niż innych naszych duchownych.

Barbara Stahl
– Ksiądz Jan znał świetnie Pismo Święte. To była Księga jego życia. Wielowątkowość kazań brała się stąd, że jeden tekst wywoływał następny, który warto chociażby przytoczyć, wspomnieć. Czasem nas tym męczył: nie treścią kazań, ale ich długością. Ksiądz potrafił mówić w wieczór sylwestrowy 45 minut, my wszyscy siedzieliśmy jak na szpilkach, a ksiądz kolejne słupy w Jordan wbijał. Ale takie kazania nie tylko ożywiały wiarę, ale dawały bardzo dużo materiału do przemyśleń.

Karol Karski
– Ksiądz Jan był teologiem. Miał orientację we współczesnej myśli protestanckiej, aczkolwiek głębiej się nią nie zajmował.

Krzysztof Dorosz
– Czy to znaczy, że był bardziej człowiekiem wiary niż refleksji teologicznej? Oczywiście, takie oddzielenie jest nieco sztuczne, nieco abstrakcyjne. Człowiek jest jakąś całością zawsze...

Karol Karski
– Ksiądz Jan, w przeciwieństwie do mojego Kościoła (prof. Karski jest luteraninem – red.) był w tamtych czasach postępowy. Teolodzy reformowani to byli „heretycy” i lepiej było o nich nie wspominać. Ja sam studiowałem teologię, której dokonania kończyły się przed I wojną światową. Ksiądz Niewieczerzał był redaktorem naczelnym „Jednoty”, i dał impuls, żeby w latach 60. na łamach pisma zaczęły ukazywać się tłumaczenia tekstów Karla Bartha  i Rudolfa Bultmanna. W owym czasie jedna jedyna „Jednota” na coś takiego się zdobywała – na łamach „Zwiastuna” to w ogóle było nie do pomyślenia. Gdyby naczelny redaktor nie dał na to zgody, te teksty by się nie ukazały, To też pokazywało horyzonty jego myślenia.

Krzysztof Dorosz
– Długo już mówimy o Księdzu Janie. Myślę, że to dobry moment, by wysłuchać jego głosu, jego wystąpienia na Synodzie w 1981 roku.

Ingeborga Niewieczerzał
– To ostatnie wystąpienie Taty, fragment jego przemówienia na Synodzie, kilka miesięcy przed śmiercią. To jest jego duchowy testament (fragment tej wypowiedzi publikujemy na s. 5 – red.). Niech to będzie podsumowanie naszego wieczoru i wspomnień. Dziękujemy bardzo, że Państwo zechcieli tu przyjść i podzielić się swoimi wspomnieniami o Tacie. W imieniu rodziny dziękuję Redakcji „Jednoty”, jej Radzie Programowej i Panu red. Doroszowi za prowadzenie.

Rozmowa przeprowadzona 27 września 2001. Oprac. red. bez autoryzacji.

 

Uczestnicy spotkania:

  • Krzysztof Dorosz (prowadzący rozmowę) – eseista, wieloletni dziennikarz sekcji polskiej BBC;
  • Benita Niewieczerzał – żona śp. ks. bp. Jana Niewieczerzała, członkini a następnie przewodnicząca Sekcji Ewangelizacyjnej (Koła Pań) przy warszawskiej parafii ew.-ref.;
  • Ingeborga Niewieczerzał – córka śp. ks. bp. Jana Niewieczerzała, nauczycielka w Szkole Niedzielnej w l. 1964-1991 i jej kierowniczka, członek redakcji „Jednoty” w latach 1979-1974, odpowiedzialna w Konsystorzu za sprawy wychowania chrześcijańskiego w l. 1979-1993, członek Kolegium Kościelnego parafii warszawskiej w l.1979-1982.
  • Alina Burmajster – wieloletni członek Kolegium Kościelnego parafii warszawskiej, prezes Kolegium Kościelnego w l. 1991-2000.
  • Karol Karski – prof. dr hab., prorektor Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej, red. nacz. Czasopisma „Studia i Dokumenty Ekumeniczne”, od 1966 r. członek zespołu, a potem stały współpracownik „Jednoty”, autor ok. 150 artykułów w niej zamieszczonych.
  • Irma Koterowa – od 1976 r. członek Kolegium Kościelnego Parafii Warszawskiej i delegatka na Synod, prezes Kolegium Kościelnego w l. 1983-1988, członek warszawskiej diakonii.
  • Dorota Niewieczerzał –dr nauk matematycznych, prezes Konsystorza w l. 1983-1984, radca świecki Konsystorza w l. 1989-1995.
  • Anna Potkańska –  kierownik biura Konsystorza w l. 1953-1989, sekretarz Synodu w l. 1970-1976, wiceprezes Kolegium Kościelnego w l. 1982-1988.
  • Barbara Stahl – od 1962 r. członek zespołu redakcyjnego „Jednoty”, w . 1993-1995 red. nacz. tego pisma, żona śp. ks. Jerzego Stahla.
  • Jarosław Świderski – prof. dr hab. inżynier, w latach 60. Członek zespołu redakcyjnego „Jednoty”, radca świecki Konsystorza w l. 1964-1986, prezes Konsystorza 1992–1995.
  • Wanda Trandowa – żona śp. ks. Bogdana Trandy, nauczycielka i kierowniczka Szkoły Niedzielnej w latach 1951-1983, członkini Sekcji Ewangelizacyjnej (później Diakonii) w l. 1960-1983, tłumaczka z jęz. Francuskiego „Naszym dzieciom o Biblii” oraz „Materiałów pomocniczych do nauczania religii”, autorka „Jednoty”.  

Redakcję „Jednoty” reprezentowały red. nacz. Monika Kwiecień i sekr. red. Agnieszka Jędrzejczak-Sprycha.