Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Nr 2/2001

Samoloty przylatują na Bliski Wschód między nocą a świtem, ale zmęczonego pasażera nagradza piękny widok śródziemnomorskiego wybrzeża, migającego tysiącami światełek ciągnących się w nieskończoność przedmieść Bejrutu. Samolot przelatuje nisko nad zachodnim krańcem libańskiej stolicy, prawie muskając minarety gęsto rozmieszczone w tej szyickiej enklawie miasta. Widok Bejrutu z lotu ptaka nie jest porywający i gdyby nie nocne światła wybrzeża, miasta i jego przedmieść, nie przyciągnąłby uwagi nawet na chwilę.
Pierwszym kontrastem, z jakim styka się podróżny, jest lśniący nowością port lotniczy. Odcina się on w wyraźny sposób od reszty miasta, ciągle jeszcze noszącej blizny po długoletniej wojnie. Doskonale oddaje zresztą ducha „nowego” Libanu, dramatycznie pragnącego odzyskać dawną świetność, dzięki której zyskał miano „Szwajcarii Bliskiego Wschodu”. Wspaniała przeszłość jest jednak boleśnie odległa, podobnie jak i rzeczywista niepodległość. Południowy sąsiad, w oczach Libańczyków ubogi parweniusz – Syria, jest wszechobecny w Libanie. Także w tym „nowym”, który wita podróżnego lśniącym terminalem lotniska. Biureczko ustawione za stanowiskiem kontroli paszportowej, będące miejscem pracy agenta bezpieczeństwa (wtajemniczeni twierdzą, że nie jest on bynajmniej Libańczykiem, lecz pochodzi z „zaprzyjaźnionej” Syrii), powoduje pewien dysonans. Z jednej strony lotnisko niczym nie różni się od najlepszych lotnisk Europy, z drugiej strony to biureczko jakby żywcem z PRL-u… W odróżnieniu od umundurowanego pogranicznika, pan za biureczkiem jest ubrany po cywilnemu. Interesuje go przede wszystkim jedno: izraelska wiza w paszporcie albo jakikolwiek inny dowód pobytu we wrogim państwie. To zresztą nie pierwsza osoba, która rozmaitymi metodami chce się dowiedzieć, czy ubiegający się o wstęp do Libanu był w Izraelu. Po raz pierwszy pytanie pada już w Warszawie, w ambasadzie libańskiej. Po raz drugi przed wejściem do samolotu (kiedy już ma się wizę dzięki temu, iż ambasada wierzy, że się w Izraelu nie było). Po raz trzeci po wylądowaniu w Libanie.

Droga z lotniska do Hamry, tradycyjnego centrum Bejrutu, wiedzie przez szyicki Bejrut Zachodni. Szerokie niegdyś aleje zostały przedzielone pustymi beczkami po ropie naftowej, które wraz z betonowymi budkami strażniczymi tworzą małe bunkry. Taksówkarz posłusznie zwalnia przy każdej barykadzie; nigdy nie wiadomo, zza której wyłonią się sylwetki żołnierzy z karabinami. Straż Nocna czujnie lustruje wnętrze pojazdu i daje pozwolenie na dalszą jazdę.
Rano słońce wdziera się do pokoju ze zwielokrotnioną siłą. Ostry blask z bezchmurnego nieba odbija się od białych ścian domów, na tyle wysokich, że cień palmy rosnącej pod oknem nie daje żadnej osłony. Różnica między dniem i nocą w Bejrucie polega na tym, że ta sama wilgotność, która nie daje zasnąć w nocy, w dzień – przy temperaturze prawie 40°C – nie pozwala na żaden większy wysiłek. Ochłodzić można się w basenie ulokowanym na hotelowym dachu, na wysokości szesnastego piętra. Rozciąga się stamtąd widok na chaotyczną zabudowę Bejrutu, w którym kolonialne rezydencje w stylu osmańskim (przez Libańczyków uważanym za całkowicie obcy) są przemieszane z wątpliwej urody pseudodrapaczami chmur. Teraz, w świetle dnia, widać też dziury, jakie w organizmie miasta wypaliła bratobójcza wojna.

Tamara

Tamara jest Palestynką i pochodzi z Betlejem. Jak niegdyś większość Palestyńczyków, Tamara jest chrześcijanką. Mówi płynnie po arabsku, angielsku, francusku i... po hebrajsku. Tamara jest obywatelką dwóch państw: Jordanii i Izraela. Obywatelstwo Izraela jest jej niezbędne z przyczyn administracyjnych i, jak można sobie wyobrazić, nie uważa go za powód do dumy. Nie ma ze sobą zresztą paszportu izraelskiego. Pomimo że jest Palestynką, a nie Żydówką, nie mogłaby wjechać do Libanu ze swoim izraelskim paszportem. Dlatego zostawia go w Ammanie i staje się wyłącznie obywatelką haszemickiego królestwa Jordanii, tak jak tysiące jej rodaków, rodzina i przyjaciele z Betlejem. Jako Jordanka Tamara może wsiąść w Ammanie do samolotu libańskich linii lotniczych Middle East Airlines i przylecieć do Bejrutu. Ciekawe, co odpowie na pytanie pana zza biurka…
Po podpisaniu pokoju z Izraelem Jordania jest drugim (po Egipcie) sąsiadem, z którym Izrael posiada drogowe przejścia graniczne. Tamara przyjechała do Ammanu autobusem przez słynny Allenby Bridge łączący brzegi Jordanu. To dla niej jedyny sposób na dotarcie do Bejrutu. Jeśliby natomiast chciała zobaczyć swoją rodzinę w strefie Gazy, musiałaby poczekać na zakończenie konfliktu z Izraelem i utworzenie państwa palestyńskiego, jak mówi sama. Na razie swoboda poruszania się w Izraelu jest dla niej fikcją.
Pomimo wielu negatywnych emocji wobec państwa Izrael Tamara nie unika zamienienia ze mną kilku zdań po hebrajsku. Poprawiając moją wymowę, tłumaczy, że język to tylko język. Nie ma nic wspólnego z polityką. Język to kultura, a ona nie chce walczyć z jakąkolwiek kulturą, nie wyłączając żydowskiej.

Góra Liban

Na południe od Bejrutu i jego licznych przedmieść rozciągniętych na stosunkowo wąskim pasie wybrzeża wznosi się Jabal Lubnan, góra Liban. Razem z moim libańskim przyjacielem Josephem i Tamarą wspinamy się wąską i stromą drogą przez miasteczko o nazwie Achrafiyyeh do Dhour El-Choueir, kurortu dla bogatych Libańczyków pochodzących prawie wyłącznie z Bejrutu. Stoki góry Liban to kolejny kontrast, jaki dostrzega się w tym kraju. Dość brudne, przeważnie zaniedbane miasto, w którym daje się człowiekowi we znaki nadmiar samochodów i brak umiejętności ich prowadzenia, ustępuje coraz to bogatszym i większym willom usytuowanym na górskim stoku. Panuje tu prosta zależność: im wyżej, tym chłodniej i mniej wilgotno. Innymi słowy – im wyżej, tym drożej, ale do pewnej granicy, ponieważ potem trzeba ryzykować życie, zjeżdżając do Bejrutu po stromej drodze.

W miarę wspinania się spostrzegamy, że wilgotność powietrza maleje. Nareszcie da się oddychać. Joseph zwalnia przy przewróconej bramie, za którą wznosi się willa z wypalonymi oknami, otoczona zrujnowanym ogrodem. W piwnicy tego domu on i jego rodzina spędzili dwa tygodnie podczas nasilenia walk pomiędzy milicjami chrześcijańskimi i szyickimi, które ulokowały się w pobliżu. Potem już nie dało się mieszkać tam dłużej. Wszystko zostało spalone i od tamtej pory rodzina Josepha czeka na lepsze czasy. On sam nie jest przekonany, czy lepsze czasy kiedyś nadejdą. Pomimo że jest architektem, nie może na razie odbudować domu swojego dzieciństwa. Nieczęsto nawet w nim bywa.
Dhour El-Choueir to w przeważającej mierze osada chrześcijańska. Większość mieszkańców stanowią maronici pozostający w pełnej duchowej i teologicznej unii z Rzymem. Tu nie ma ani jednego meczetu, jest za to bardzo dużo kościołów w stosunku do niewielkiej liczby mieszkańców. Z Dhour rozciąga się piękny widok na górę Saanine, w zimie pokrytą grubą warstwą śniegu, a w lecie przypominającą rdzawobeżową pustynię. W czasie wojny w pobliżu przebiegała linia demarkacyjna oddzielająca od siebie enklawy kontrolowane przez milicje poszczególnych frakcji: maronicką, szyicką i druzyjską. Teraz Dhour odzyskuje dawny urok. Chociaż może nie ma nic wspólnego z „tamtym” Dhour sprzed wojny; na przykład kafejka na głównym placu została urządzona – wedle przekonania jej właściciela – „po europejsku”. Czyli nijak. Telewizja satelitarna, chipsy, piwo (w Libanie alkohol nie jest zakazany, co więcej, prowadzi się agresywną kampanię promocyjną), papierosy.

W państwie Hezbollahu

Dawna strefa bezpieczeństwa wzdłuż granicy z Izraelem, sięgająca około 30 kilometrów w głąb Libanu, została nagle wyzwolona. Fakt, że stało się to nagle, wskutek jednostronnej decyzji Ehuda Baraka zaskoczył wszystkich1. Wszystkich poza Hezbollahem. „Partia Boga” szybko wykorzystała tę nie lada okazję do podreperowania podupadłej popularności i ogłosiła, że to dzięki niej Południe (a raczej Południowy Zachód) jest wolne. Wielu Libańczyków bardzo chce w to wierzyć. Ale głównie chodzi o to, żeby móc żyć w przekonaniu o wpływie na teraźniejszość i przyszłość swojego kraju. Pomimo że o obydwu tych rzeczach decydują de facto Syria i Izrael (choćby podejmując takie samodzielne decyzje, całkowicie zmieniające układ sił w regionie), Hezbollah, sam uzależniony od pomocy Iranu i neutralności Syrii, dość skutecznie daje ludziom takie złudzenie.
Nie każdy może wjechać na teren „państwa Hezbollahu”. Jest na to potrzebna specjalna zgoda władz libańskich (które same nie mają nic do powiedzenia w regionie) i milczące przyzwolenie „Partii Boga”. Południowy Liban to osobne państwo. W dwa tygodnie po wyzwoleniu nie było tam ani jednego żołnierza armii rządowej, ani jednej nawet flagi z cedrem. Pełno za to zielonych flag „Partii Boga” z żółtym karabinem wpisanym w słowo „Bóg” (Allah).

Tradycyjnie bazy Hezbollahu były (i nadal są) zasilane przez młodzież studencką z Nabatiyyeh, średniej wielkości miasta uniwersyteckiego na Południu, leżącego zawsze poza strefą okupowaną, ale w zasięgu izraelskich dział ze strefy. Na rogatkach Nabatiyyeh, w miejscu, w którym w reszcie Libanu znajdziemy raczej reklamę piwa lub papierosów, stoi billboard propagandowy. Na plakacie uniesione dłonie trzymają kamień. Pod kamieniem szereg żołnierzy armii izraelskiej w roztrzaskanych hełmach. Krew. Hezbollah nie jest, wbrew obiegowej opinii, bandą dzikusów. To w dużej mierze elita młodych Libańczyków. Studenci, elokwentni, ideowo fanatyczni.

Dwóch członków Hezbollahu wsiada do naszego autobusu, żeby nas pilotować. A może raczej po to, żeby chronić. Ale przed kim? Przed towarzyszami broni? Pokazują po drodze, gdzie zostali ranni, gdzie podłożyli bombę, gdzie ostrzelali z ukrycia ciężarówkę izraelską. Są bardzo dumni i energiczni. Przekonani o tym, że to oni przegnali Izraelczyków. Izrael jest bardzo blisko, telefon komórkowy sam przełącza się na izraelską sieć telefoniczną.

W Marjayoun, rodzinnym mieście znienawidzonego generała Lahada, szefa proizraelskiej Armii Południowego Libanu, święto. Żona prezydenta przyjechała w gości do lokalnego biskupa prawosławnego (Patriarchat Antiochii). Po wyzwoleniu Południa uratował on przed linczem wielu byłych żołnierzy APL. Szyici uszanowali biskupi autorytet. Jego rezydencja nie spłonęła (w przeciwieństwie do domu generała Lahada), a protegowani uciekli do Izraela. Podobnie jak ponad 60 proc. mieszkańców Marjayoun.
Niemniej „Partia Boga” dalej chce odgrywać rolę wybawcy. Dawne więzienie Al-Khiam, w którym Izraelczycy przetrzymywali i torturowali dysydentów, przypomina sztab wyborczy Hezbollahu. Bramę wjazdową ozdabiają portrety szejka Nasrallaha, przywódcy partii. Szejk Nasrallah z wdzięczności dla swego darczyńcy (Iranu) ustanowił nową stylistykę: broda, czarne szaty duchownych irańskich, białe nakrycie głowy – oto nowy wizerunek bojowników Hezbollahu. To islam w wydaniu perskim implantowany w Libanie. Plakaty z podobizną Nasrallaha poprzyklejane są wszędzie i tak gęsto jak te z wizerunkiem Chomeiniego w Iranie rządzonym przez ajatollahów. Hezbollah ­– partia polityczna w Libanie jak każda inna – cały wysiłek propagandowy kieruje obecnie na stworzenie atmosfery zaufania do siebie. Są jednak słowa, których się nie da odwołać, jak choćby obietnica szejka Nasrallaha, że w biały dzień pozabija wszystkich proizraelskich zdrajców. Podczas spotkania z lokalnym liderem Hezbollahu spytałem, jak „Partia Boga” chce pogodzić takie oświadczenie z lansowanym modelem „partii wszystkich Libańczyków”. Elokwentny brodacz podziękował grzecznie za „dobre pytanie” i odparł, że jest to element wojny psychologicznej, a nie realna groźba. Chodzi o to, żeby niezdecydowani podjęli decyzję. Wielu już ją podjęło. Są teraz w Izraelu.

Następny etap podróży po państwie Hezbollahu wiedzie do granicy izraelskiej. Za drucianym płotem znajduje się pole minowe. Kilkaset metrów dalej widać światła w oknach pierwszego miasta po izraelskiej stronie – Kiryat Shmona. Domy są betonowe, zbudowane szybko. Stoją na tyle blisko, że każdy szaleniec może poważyć się na ostrzał z haubicy.
Moi libańscy znajomi nie kryją emocji. Nigdy przedtem nie mogli podjechać tak blisko terytorium Izraela. Zaczynają dyskutować o pokoju. Nie są jednomyślni. Jedni krytykują Egipt i Jordanię za zawarcie pokoju z Izraelem i złamanie jedności arabskiej, inni wyrażają cichą nadzieję, że Liban zrobi to samo. Nic nie jest w stanie bardziej zirytować młodych Syryjczyków obecnych w autobusie.

Kolejnym kontrastem jest powrót do „normalności”. Wyjazd ze strefy rozluźnia atmosferę. Saida (dawny fenicki Sydon) żyje zupełnie innym życiem niż strefa. Neony, palmy, ruiny starożytnego portu. Dopiero teraz doświadcza się niesamowitości strefy. Istnieje ona trochę poza czasem (wojna się dawno skończyła) i przestrzenią (ma niewiele wspólnego z resztą Libanu).

Bejrut w szponach mafii

Podczas ostatnich kilku dni spędzonych w Bejrucie dowiaduję się, w jaki sposób udało się odbudować najbardziej prestiżowe dzielnice, spustoszone podczas wojny. Do grupy kapitałowej Solidere należą wpływowe osobistości świata polityki zdominowanego przez dawnych szefów milicji z czasów wojny, którzy bardzo dobrze na niej zarobili. Połączywszy wpływy polityczne i finansowe, wyrzucili podstępem prawowitych mieszkańców i właścicieli, a następnie rozpoczęli odbudowę. Powstaje teraz wznoszone z rozmachem miasto duchów. Równie piękne, jak puste.

Bejrut dobrze ilustruje dramat Libanu. Sprawcy wojny domowej są obecnie szanowanymi politykami. Będąc odpowiedzialni za uprowadzenie 12 tys. osób przez rozmaite milicje (sami byli ich szefami), nie robią nic, aby wyjaśnić los uprowadzonych. Do tej pory rodziny poszukują 1200 osób – mężczyzn, kobiet i dzieci. Apele organizacji praw człowieka są po prostu lekceważone. Chrześcijanie (większość mieszkańców Bejrutu), muzułmanie i Druzowie zgodnie twierdzą, że zostali wykorzystani do politycznych celów nie mających nic wspólnego z religią i do rozpętania wojny. Wojna zrujnowała kraj, ale wyniosła do władzy nową elitę. A ona nie zrezygnuje ze swoich wpływów ani w Bejrucie, ani w reszcie kraju. Chodzi o duże pieniądze.

Krzysztof Skuza
[Autor był w Libanie na przełomie czerwca i lipca ub.r. podczas spotkania regionalnego Rady Kościołów Bliskiego Wschodu, poświęconego zagadnieniu kultury bez przemocy (non-violence culture), w którym uczestniczył jako wiceprzewodniczący EYCE, Ekumenicznej Rady Młodzieży Europejskiej. Jest członkiem Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów, studiuje we Fryburgu w Szwajcarii]

1 Decyzję premier Barak ogłosił w maju ub.r., armia zaś wycofała się w lipcu (red.).