Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Nr 1/2001

Prymas Polski, kard. Stefan Wyszyński na pytanie o przyszłość odpowiadał: „Co będzie? Bóg na pewno będzie, a ty w Nim”. Bóg jest zatem naszą przyszłością i właściwie tak brzmi odpowiedź na każde w ogóle pytanie o przyszłość – a zatem również na nasze dzisiejsze pytania o wyzwania stojące przed Kościoła jutra, a także na pytania o przyszłość i szanse ekumenizmu.

Mądrość chasydów głosi, że pewnego razu rabbi z Kobrynia odwiedził rabbiego ze Słonimia i spytał go, czy jego nauczyciele zostawili mu w spadku jakieś swoje dzieła. A gdy ten odpowiedział twierdząco, rabbi z Kobrynia zapytał: „Są wydrukowane czy jeszcze w rękopisie?” „Ani jedno, ani drugie – odrzekł rabbi ze Słonimia – One są wyryte w sercach ich uczniów...”. Tradycja jest wyryta w sercach ludzi i zdaniem niektórych stanowi przeszkodę na drodze do jedności. Sądzę, że jest odwrotnie. To ludzie dyskredytujący tradycję swoją i innych odciągają nas od dialogu.

Kościół się rozwija i stale jest w nim i tradycja, i to nowe; to, co istotne i ważne musi być przyjęte także z tradycji. Spoglądamy na to, co było istotne w życiu Kościoła do tej pory, a równocześnie trzeba patrzeć krytycznie na to, co jest zawężeniem, co jest zapomnieniem.

Nie chcę się wypowiadać o innych Kościołach. Będę mówił o swoim – rzymskokatolickim. Wielu z nas zapomniało np. o wspólnocie Kościoła, patrzyliśmy na Kościół jak na instytucję, a nie jak na wspólnotę, żywą wspólnotę, lud Boży wędrujący przez wieki; zapomnieliśmy, że parafia musi być wspólnotą, a ponieważ jest za duża, by być samą tylko wspólnotę, musi być wspólnotą wspólnot. Czyli zapomnieliśmy o tradycji II Soboru Watykańskiego.

Kościół jutra, którego profil zarysował ostatni Sobór, jest oczywisty – ma to być Kościół wspólnotowy właśnie, służebny i otwarty. Wszystko, co się tym trzem cechom sprzeciwia przeszkadza w realizacji tego Kościoła. W Polsce dostrzegamy to wyraźnie.

Wspomniałem już o wspólnotowości – teraz dodam, że Kościół musi być równomiernie klerykalny i świecki; nie może być ani wyłącznie klerykalny, tzn. kierowany wyłącznie przez księży, ani świecki, kierowany wyłącznie przez świeckich. Musi być kierowany we wszystkim przez duchownych i świeckich, co nie podważa szczególnej i jedynej pozycji księdza jako szafarza sakramentów i często kierownika duchowego. Prof. Leszek Kołakowski powiedział w czasie Kongresu Kultury Chrześcijańskiej w Lublinie, że zły kapłan osłabia Kościół.

Obciążenia dziedziczone przez wieki (tradycja przez małe „t”?) są ogromne. Jeszcze w czasach Husa uważano, że Kościół to papież i kardynałowie, nawet nie biskupi, więc przejście do tego, że Kościołem są wszyscy duchowni i wszyscy wierzący, to niemal rewolucja mentalna. II Sobór Watykański był pierwszym Soborem w historii, na którym świeccy byli naprawdę uczestnikami docenianymi (z Polski świeckim audytorem był prof. Stefan Swieżawski).

Dodajmy, że istnieje błędne rozumienie Soboru, w myśl którego dziedzina świeckich to taka rzeczywistość, do której nie może dotrzeć ksiądz (polityka, gospodarka itp.), a tymczasem świeccy mają być tak samo odpowiedzialni za liturgię i za całe sacrum w Kościele, jak duchowni. Mają ponosić odpowiedzialność za wszystko, co jest życiem Kościoła. (Na razie w Polsce Akcja Katolicka wydała, po długim milczeniu, oświadczenie, na kogo nie głosować w wyborach prezydenckich). Kościół jutra ma być zatem wspólnotowy.

Po drugie, służebny. Służebność oznacza zrzeczenie się doczesnej władczości. Być może niektórzy zapomnieli już o wielkim akcie Pawła VI, jakim było zdjęcie tiary, która symbolizowała pełnię władzy nie tylko duchowej, ale i doczesnej. Ten znak zakończył etap konstantyński w Kościele, tzn. sięgający dekretu Konstantyna Wielkiego, a więc początku IV wieku, kiedy Kościół jak gdyby odziedziczył potęgę państwową reżimu. Na szczęście się z tego wyzwolił, a po II Soborze Watykańskim już nikt nie powinien mieć wątpliwości, że również władza duchowa zmieniła się w posługę. Powiem więcej, każda władza w Kościele, zarówno duchownych, jak świeckich, musi mieć charakter służebny. Jeżeli np. nauczamy w imieniu Kościoła, to czynimy to jako posługę, a nie jako wystąpienie autorytetów. Jesteśmy sługami. I to samo ma się dokonywać we wszystkich aktach, które w sposób widzialny spajają Kościół. Nie władca zatem, lecz patron i kierownik. Tylko w ten sposób można zdobywać autentyczny autorytet. Duch posługi musi przeniknąć całą strukturę życia Kościoła.

Po trzecie, Kościół ma być otwarty. (Jak mówi zaprzyjaźniony ze mną ksiądz dziekan z Głowna, Kościół powinien być otwarty, ogrzewany i wietrzony). I tu pojawia się problem ekumenizmu – („imperatyw chrześcijańskiego sumienia”, jak pisze Jan Paweł II w encyklice Ut unum sint) – znak, który Kościół wnosi w III tysiąclecie. Szukać mostów porozumień, wspólnych płaszczyzn, tych przyczółków, które są wspólne, gdziekolwiek, w czymkolwiek, nawet w najbardziej bezbożnych poglądach; u każdego człowieka, którego spotykam, mam szukać przyczółka, który jest wspólny jemu i mnie. W tym przejawia się otwartość, która nie oznacza utraty tożsamości. Odrzucamy irenizm, ale każda inność musi być przyjęta jako taka, w której na pewno znajduje się taki przyczółek, do którego ja mogę przerzucić mosty. Szukać tych mostów to zadanie dla chrześcijanina.

Ktoś spyta: a co z Dominus Iesus kard. Ratzingera? Wiele niemądrych rzeczy powiedziano w mediach o tym dokumencie; można było nawet odnieść wrażenie, że kard. Ratzinger przeszedł na pozycje heretyckie, głosząc, że zbawieni będą tylko katolicy. Oczywiście nigdzie takich słów w Deklaracji Kongregacji Nauki Wiary nie znajdziemy. Dokument ten, skierowany do katolików, przypomina nam o naszej tożsamości i przeciwstawia się temu, co nazywam „pacyfizmem religijnym”, który prowadzi do rozmydlenia świata wartości (dziś jestem katolikiem, jutro protestantem, a pojutrze buddystą, powstaje zatem swoisty kogel mogel religijny w stylu New Age), który jest tak samo niebezpieczny, jak fundamentalizm religijny i tak jak on wcale nie jest tolerancyjny, ale prowadzi do nowych podziałów, do nowych ran na ciele Chrystusa. W tym sensie Deklaracja ta (która mówi o jedyności i powszechności zbawczej Jezusa Chrystusa i Kościoła, ma charakter apologetyczny i jest skierowana tylko do katolików) utwierdza mnie w misji ekumenicznej, której główną „zasadą” jest miłość. Zauważmy, że dotychczas prawie cały wysiłek ekumeniczny był położony na uzgadnianiu prawd wiary. Można założyć sytuację (hipotetyczną bardzo), w której dwa Kościoły będą wyznawały to samo Credo, te same dogmaty, natomiast nie będą zjednoczone... Jeśli do wiary trzeba miłości, ponoć od niej większej, to znaczy, że tędy prowadzi droga jedności i jej ścieżki – czyli ekumenii. Miłości jednak nie da się zdefiniować ani nią rozporządzać, a niektórzy chcieli to zrobić, dlatego ekumenizm stał się składem delikatnej porcelany, do którego trudno wejść z całym swoim bagażem tożsamości. Tymczasem papież Jan Paweł II i Deklaracja Dominus Iesus mówią nam: utwierdzajcie się w swojej tożsamości, bo tylko wtedy będzie można znaleźć autentyczną jedność opartą na miłości. Papież w Asyżu pokazał, jak należy to robić, otwierając się na modlitwie również na religie niechrześcijańskie i niemonoteistyczne. Jan Pawel II już po ogłoszeniu deklaracji Dominus Iesus wyjaśnił, że nie zaistniały żadne przeszkody na drodze ekumenizmu. Kościół jutra powinien być zatem Kościołem otwartym. Najpierw jednak trzeba chcieć i umieć autentycznie otworzyć się na Boga, bo bez tego otwarcia nasze wysiłki skazane są na niepowodzenie. Jak powiedział prof. Leszek Kołakowski, chodzi o to, by Kościół był Kościołem Piątego Rozdziału Ewangelii św. Mateusza. Kościół jutra to Kościół Ewangelii. Niby nic nowego, a ciągle trzeba o tym przypominać.

Rozumiem pewne niepokoje, szczególnie naszych braci protestantów, które wynikają jednak – moim zdaniem – raczej z twardego języka dogmatycznego dokumentu Kongregacji Wiary, niż z rzeczywistej treści Deklaracji.

Dialog ekumeniczny trwa (i to w wymiarze bardzo szerokim), co udowodnił wspomniany już Kongres Kultury Chrześcijańskiej w Lublinie. Wielki ekumenista katolicki, abp Alfons Nossol, nawiązując do uroczystości wręczenia doktoratów honorowych Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego kard. Williamowi Keelerowi z Baltimore, patriarsze Teoktystowi z Bukaresztu i naczelnemu rabinowi Rzymu Elio Toaffowi, powiedział: „To wszystko staje się możliwe, jeżeli usiłujemy stworzyć w naszych sercach, duszach i umysłach więcej przestrzeni dla Bożego ducha, bo my o własnej ludzkiej mocy nie jesteśmy w stanie zadośćuczynić testamentalnym słowom Chrystusa Pana, »by wszyscy byli jedno, aby świat uwierzył«. Ekumenia, której celem jest również widzialna jedność Chrystusowego Kościoła, nie jest do spreparowania przez nas, ludzi. W swoim ostatecznym wydźwięku i w swej efektywności ostatecznej jest dziełem Ducha Świętego. On sam jeden wie, kiedy wybije godzina jedności. On sam jeden wie, jaki kształt przyjmie pojednana różnorodność. Musimy chcieć być razem. Minął już czas wzajemnego tylko tolerowania się. Już w 1991 w warszawskiej świątyni ewangelickiej Kościoła Luterańskiego Ojciec św. podczas nabożeństwa ekumenicznego wyraźnie stwierdził: »cóż bylibyśmy za bracia i siostry, gdybyśmy się wzajemnie tylko tolerowali?«. My musimy koniecznie chcieć się zaakceptować. Przyjąć siebie. Przyjąć siebie w pierwszym impecie, w naszej inności, usiłować się tą innością wzajemnie ubogacać i potem szukać wspólnych inicjatyw. By wreszcie zgodnie z życzeniem testamentu Chrystusa, w którego wprawdzie wierzymy inaczej, ale przecież nie wierzymy w innego i w myśl Jego błagalnych słów powinniśmy starać się o wspólne świadectwa, by dzisiejszy świat uwierzył, że ma nadzieję, że jest zbawcza miłość”.

Na zakończenie abp Nossol mówił, że jeśli we wspólnocie ludu Bożego, zróżnicowanej wyznaniowo, nie ma szczerej chęci do dialogu, to dzieje się tak, jakbyśmy sobie nic nie robili z testamentu naszego wspólnego Zbawcy. Idąc za greckimi i łacińskimi Ojcami Kościoła, hierarcha przyrównał Kościół do księżyca, Chrystusa zaś do słońca. „Tak jak księżyc wraz z ziemią krąży wokół słońca i odbija blask słoneczny, tak też Kościół ma odbijać blask swego słońca – Jezusa Chrystusa. Ale (...) astronomia nas poucza, że mały księżyc jest w stanie doprowadzić, przy niektórych konstelacjach, do całkowitego zaćmienia słońca. I tak się może dziać również w Chrystusowym Kościele naszych chrześcijańskich wyznań. Zapominamy o tym, że jesteśmy tylko czymś w rodzaju szkiełek odblaskowych, które mają odbijać światło naszego słońca, słońca, które jest jedno – Jezusa Chrystusa. I my też możemy w Kościele doprowadzić do zaćmienia Chrystusa. To największa zbrodnia, jaką my jako wspólnota ludu Bożego, niezależnie od takiego czy innego wyznania, możemy popełnić. A jeżeli zaćmimy Słońce – Chrystusa, wtedy taki Kościół, który nie służy ludzkości przez odbijanie promieni Chrystusowych, zbawczych, ocalających, jednających ludzkość; taki Kościół, który nie służy, nie służy do niczego. Stąd nawrócenie ku Chrystusowi – Słońcu. I to nawrócenie jest stale możliwe. (...) Chciejmy zatem na sposób księżyca, na razie jeszcze w obrębie swoich wyznań, odbijać światło Słońca. A najwłaściwszym, wspólnym nazewnictwem w odniesieniu do tego światła jest miłość. Modlitwa to miłość skondensowana”.

Ks. Andrzej Luter
[Duchowny rzymskokatolicki, doktor teologii ekumenicznej, wykładowca ekumenizmu u religiologii w Wyższym Seminarium Duchownym w Łowiczu oraz teologii jedności na Uniwersytecie Kard. Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Jest dyrektorem ds. ekumenizmu w Diecezji Łowickiej. Tytuł pochodzi od redakcji]