Drukuj

3 / 1999

Niesamowite uczucie. Kiedy wsiadaliśmy do autokaru, który miał nas wieźć dwanaście godzin na lotnisko w Düsseldorfie, gdzie mieliśmy się przesiąść na samolot do Nowego Jorku (lot trwał kolejnych dwanaście godzin), skąd lecieliśmy do Santiago de Chile (godzin czternaście), żegnały nas niemal dwudziestostopniowe mrozy. Po wyjściu z portu w Santiago uderzył w nas czterdziestostopniowy upał. Ale nie był to koniec podróży – czekała nas w tym upale jeszcze dwugodzinna jazda autobusem. Po przyjeździe ledwie starczyło nam sił na rozstawienie namiotów.

Po co nam była ta trwająca prawie trzy doby podróż, z Wigilią spędzoną na lotnisku w Nowym Jorku? Otóż miałam szczęście być członkiem jednej z czterech drużyn reprezentujących Związek Harcerstwa Polskiego na XIX Światowym Zlocie Skautów – Jamboree'99 w Chile.

Jamboree jest zlotem skautów ze wszystkich krajów, których organizacje należą do WOSM (World Organization of the Scout Movement – Światowa Organizacja Ruchu Skautów) lub WAGGGS (World Assotiation of the Girl Guides and Girl Scouts – Światowe Stowarzyszenie Dziewcząt-Przewodniczek i Dziewcząt-Skautek). Odbywa się ono co cztery lata w różnych częściach Globu. Na ostatnie, do Chile, przybyło 36 tysięcy skautów z około 180 krajów. Polski „kontyngent” liczył 153 osoby. Uczestnictwo w Zlocie było dla nas tym ważniejsze, że była to pierwsza oficjalna reprezentacja Polski po odzyskaniu w 1996 r. przez ZHP członkostwa w WOSM i WAGGGS, utraconego w roku 1946.

Ale cóż to takiego jest skauting? Wszystko zaczęło się w Afryce na początku XX w., kiedy Brytyjczycy zdobywali kolejne tereny pod swoje kolonie. Pewnego dnia podczas zwiadu terenowego jeden z oficerów brytyjskich, generał Robert Baden-Powell, przez tamtejsze plemiona nazywany Impeesa (Wilk, który nigdy nie śpi), wpadł na pomysł wysyłania na takie zwiady kilkunastoletnich chłopców. Chętnych znalazłby mnóstwo, a taki zwiadowca nie wzbudzałby podejrzeń wroga. Należało więc zorganizować nabór oraz szkolenie. Początkowo miało ono obejmować tylko umiejętność bezszelestnego poruszania oraz maskowania się. Szybko jednak okazało się, że zwiadowcy powinni także bezbłędnie posługiwać się mapą – aby nie zgubić się w terenie i umieć naszkicować rozstaw sił wroga. Po niedługim czasie doszły do tego umiejętności konieczne do przetrwania w lesie: rozróżnianie roślin, polowanie, rozpalanie ogniska, budowanie szałasu itd. Kiedy w wyniku odniesionych ran umierał wieloletni przyjaciel Baden-Powella, a ten w żaden sposób nie potrafił mu pomóc, generał postanowił wprowadzić do technik skautowych udzielanie pierwszej pomocy. Później skauci uczyli się porozumiewania na odległość i budowania urządzeń obozowych. Sukces odniósł zorganizowany w 1907 r. eksperymentalny obóz na wyspie Brownsea. W 1908 r. Baden-Powell wydał książkę Scouting for boys (Skauting dla chłopców), w której zwrócił uwagę na znaczenie, jakie dla wychowania młodzieży ma obcowanie z przyrodą, praca w małych grupach oraz wpajanie idei braterstwa, poszanowania człowieka, jego wierzeń i kultury – także w przypadku wroga.

B.-P. (jak do tej pory nazywają Baden-Powella skauci), działając w Afryce i Indiach, nie wiedział, że jego książka zdobędzie tak ogromną popularność. W niedługim czasie dotarła do wielu krajów. Na język polski przetłumaczył ją Andrzej Małkowski w roku 1911, ale zaczątki polskiego skautingu, czyli tworzenie się drużyn skautowych z towarzystw gimnastycznych takich jak Sokół czy Eleusis, miały miejsce w roku 1909. Należy dodać, że podczas gdy w wielu krajach wojna hamowała rozwój skautingu, w Polsce rozwijał się on wyjątkowo dynamicznie.

Polacy – chociaż naszego kraju nie było wówczas na mapach – pod przewodnictwem druha Małkowskiego wzięli udział już w pierwszym zlocie skautów. Miał on miejsce w Birmingham w roku 1913. Pierwsze światowe Jamboree odbyło się również w Wielkiej Brytanii, w Londynie, w roku 1920. Od tej pory Jamboree odbywa się co cztery lata i jest jednym z najważniejszych wydarzeń w życiu światowego skautingu.

Nie sposób zrozumieć niezwykłości tej imprezy czytając artykuł. W Chile najpiękniejsza była niewątpliwie atmosfera, która udzieliła nam się zaraz po przyjeździe. Już gdy wjeżdżaliśmy autobusem na teren Jamboree, witali nas przechadzający się alejkami młodzi ludzie. Machali, krzyczeli, piszczeli, przesyłali buziaki, jakbyśmy byli najlepszymi przyjaciółmi, którzy nie widzieli się od lat. Gdy ze swoimi kolegami wybrałam się na spacer, wszyscy mijający nas mówili nam „Hello” czy „Ola”. Niektórzy zatrzymywali się, żeby chwilę porozmawiać, po czym zapraszali nas na kolację do swojego obozowiska.

Każde Jamboree ma swoje motto. Tegoroczne brzmiało: „Wspólne budowanie pokoju”. Czy istnieje lepszy sposób na budowanie pokoju na świecie od pielęgnowania uczucia przyjaźni i tolerancji wśród młodego pokolenia, od którego za kilka lat będą zależały losy świata? Właściwie sama panująca tam atmosfera wystarczyłaby do spełnienia zadania, jakie organizatorzy postawili sobie, wybierając takie hasło. Temu celowi poświęcone były także wszystkie zajęcia. Dzieliły się one na zaplanowane z góry dla wszystkich oraz na dowolne warsztaty, których mieliśmy do wyboru kilkadziesiąt. Mogliśmy tam m.in. malować, gotować wodę wykorzystując energię słoneczną, rozmawiać o problemie nieprzestrzegania praw dziecka itd., itd.

Zajęcia obowiązkowe, np. zwiedzanie fabryk czy plantacji owoców, dzień służby dla społeczności lokalnej (mój zastęp malował szkołę), wyjazdy na występy zespołów propagujących kulturę krajów Ameryki Południowej odbywaliśmy zawsze w grupach mieszanych – każdy zastęp wchodzący w skład takiej grupy pochodził z innego kraju, a w miarę możliwości nawet z innego kontynentu.

Niestety, założenie Baden-Powella, że skauci mają być mistrzami w obozownictwie, terenoznawstwie, łączności, zwiadach i wielu innych dziedzinach, nie sprawdziło się tutaj. Gdy opowiadaliśmy o budowaniu pryczy, bram, ogrodzeń, o latrynach i myciu się w zimnej wodzie z jeziora, współcześni skauci byli zwykle zaskoczeni. Tym bardziej byli zdziwieni naszą musztrę – oni zupełnie tego nie znają. Czasem zresztą krytykowano nas za „paramilitaryzm”.

Wszystko to było najlepiej widoczne podczas tzw. wyprawy w Andy. Trasa wybrana przez organizatorów i opisana jako najtrudniejsza – liczyła 7 km długości i 300 m wzniesienia. Po drodze rozmieszczono różne przeszkody. Na pierwszej z nich były założone dwa zjazdy linowe, przy czym ten trudniejszy miał długość pięciu metrów i był prawie poziomy. Następnie dwóch skautów chciało nauczyć nas wyznaczania azymutu. Kiedy okazało się, że w naszej drużynie są cztery zastępy, a oni mają tylko trzy kompasy i powiedzieliśmy, iż dla nas to żaden problem – wyznaczymy azymut za pomocą zegarka, miny mieli co najmniej zdziwione. Kolejnym zadaniem było przetransportowanie osoby ze złamaną nogą. Najpierw spytaliśmy, która kość jest złamana. Odpowiedziano nam, że to wszystko jedno, ale jeśli chcemy, możemy sobie wybrać. Gdy instruktorzy zobaczyli sprawnie usztywnioną nogę, nie wypowiedzieli się na temat poprawności wykonania zadania, tylko robili nam zdjęcia. Transport „rannego” na „krzesełku” ze splecionych rąk też wywołał zaskoczenie.

Jednak, jak już pisałam, nie to było najważniejsze. Wróćmy więc do budowania pokoju. Oprócz motta każde Jamboree ma swoją plakietkę. Na tegorocznym zlocie można Peacebadge – Plakietkę pokoju – zdobywało się w międzynarodowych, dziesięcioosobowych patrolach. Należało zaliczyć wspólnie kilka różnych warsztatów, poznać bliżej kilka krajów, których przedstawiciele brali udział w Jamboree, przygotować niespodziankę dla swojego podobozu oraz poznać co najmniej trzy różne religie.

Właśnie, religie. Temu poświęcę parę słów, bo bardzo mi się „to” podobało. Interesuję się religiami, a przede wszystkim jestem wyczulona na ideę tolerancji dla innych wyznań, narodowości i kultur.

Na zboczu góry ustawione były „świątynie” – namioty, zewnętrznie identyczne, każdy poświęcony innemu wyznaniu. W namiotach dyżurowali wyznawcy poszczególnych religii. W każdej chwili można było tam pójść i posłuchać, co mają do powiedzenia, zadawać pytania, rozmawiać bez atmosfery wrogości i bez namawiania do przystąpienia do danego Kościoła czy religii. Dostałam kilka amuletów z objaśnieniami, co oznaczają, gdzie indziej loda, jeszcze gdzie indziej zostałam poczęstowana herbatą. Znowu ta wspaniała atmosfera przyjaźni.

Nikomu z nas nie chciało się wyjeżdżać. Niestety, Jamboree szybko się skończyło i ani się obejrzeliśmy, a już byliśmy na lotnisku w Santiago. Tam spotkało nas kolejne miłe wydarzenie – odprowadził nas ambasador Polski w Chile, Daniel Passent. Z każdym porozmawiał, dopilnował, aby wszystko było w porządku. Na pewno nie zapomnę tego wyjazdu. Zwłaszcza, że „Polonia”, tj. grupy polskich harcerzy, była tak lubiana i ciepło przyjmowana, szczególnie po koncercie załogi „Zawiszy Czarnego” – żaglowca ZHP, który na czas Jamboree przebywał w porcie w Valparaiso. Dostaliśmy zaproszenia na następne zloty, światowe i regionalne.

Uczestnictwo w takim przedsięwzięciu jest wspaniałe pod wieloma względami. Szczególnie dobrze sobie coś takiego przypomnieć, kiedy znowu usłyszymy w telewizji o kolejnym zabójstwie czy pobiciu kogoś przez rasistów. Pozwala to nie stracić wiary w istnienie pozytywnych uczuć w świecie, o którym cały czas słyszy się, że jest pełen zła.

Kamila Milewska
[Przyboczna gromady zuchowej Hufca Warszawa-Mokotów, uczennica I klasy biologiczno-chemicznej Liceum Ogólnokształcącego im. ks. Józefa Poniatowskiego]