Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

12 / 1998

1 października 1978 r. odbyła się w Warszawie uroczystość introdukcji ks. Zdzisława Trandy na urząd biskupa Kościoła Ewangelicko-Reformowanego. O refleksję na temat tamtych chwil i dwudziestu lat służby ks. bp. Zdzisława Trandy poprosiliśmy prof. Jarosława Świderskiego – red.

A wiemy, iż tym, którzy miłują Boga, wszystkie rzeczy dopomagają ku dobremu, to jest tym, którzy powołani są według postanowienia Bożego
(Rzym. 8:28).

Te wydarzenia, te chwile sprzed dwudziestu lat, gdy Ksiądz Zdzisław zgodził się przyjąć na siebie obowiązki zwierzchnika duchowieństwa i moralnego przywódcy naszej społeczności, pamiętam, jakby miały miejsce wczoraj. Oficjalny tytuł superintendenta, pierwszego wśród równych, brzmi dumnie i w świadomości wielu ludzi ma przede wszystkim wydźwięk, powiedziałbym, honorowy. I tylko niewiele osób zdaje sobie sprawę z ogromnego ciężaru odpowiedzialności, jaka się z tym tytułem wiąże. Mimo bardzo podkreślanej w Kościele Ewangelicko-Reformowanym roli świeckich, mimo naszego ustroju, który zabrania stawiać duchownych na czele Prezydium Synodu i na czele Konsystorza – to właśnie superintendent, zwany dziś częściej biskupem, skupia na sobie niemal całą odpowiedzialność za życie wszystkich zborów, a co więcej, w praktyce także odpowiedzialność za przedstawienie odpowiednich kandydatów i za wybór właściwych społecznych działaczy świeckich na wszystkie najbardziej odpowiedzialne stanowiska w Kościele.

Należy tu przypomnieć, że jedna kadencja biskupa trwa dziesięć lat, a prezesa Synodu i Konsystorza – tylko trzy. Nic więc dziwnego, że na ogół panuje przekonanie, iż biskupem powinna zostać osoba bardzo energiczna, o dużych zdolnościach organizacyjnych, umiejąca rządzić „żelazną ręką” i łączyć w sobie cechy charyzmatycznego przywódcy politycznego z wiedzą specjalisty od socjotechniki. Do tego dostojny sposób bycia i niedostępność dla codziennych, banalnych trosk. Tymczasem przed dwudziestu laty Księdzu Zdzisławowi przypisywano cechy zupełnie inne, żeby nie powiedzieć – odwrotne. A co najdziwniejsze, sam Kandydat na to stanowisko zupełnie w sobie tych specyficznie przywódczych cech nie widział. Jednak i wybory przed dwudziestu laty, i te sprzed dziesięciu lat (gdy kontrkandydatem był ks. Bogdan Tranda, człowiek o niewątpliwych cechach przywódczych), i wreszcie wybory w tym roku Ksiądz Zdzisław wygrywał miażdżącą przewagą głosów członków Synodu, którzy dosłownie świata poza nim nie widzieli. Na czym więc polega fenomen tego zjawiska, któremu na imię: Nasz Biskup?

Znam Księdza Biskupa od przeszło czterdziestu lat. Bliżej – od czasu tatrzańskiego obozu młodzieżowego, którym kierował, powiedziałbym, z wielką uwagą i namysłem. Na poważniejszą wycieczkę, na Orlą Perć, wybrał się na zakończenie obozu, a po powrocie westchnął z zadowoleniem: „Dobrze, że obejrzałem to wszystko dopiero dziś. A to bym się denerwował, czekając na wasze powroty”. Za to z dużym zaangażowaniem brał udział w naszych gorących, często nocnych dyskusjach na temat wiary, miłości, tego, co nas łączy i co dzieli, na temat porównywania chrześcijańskich wyznań i perspektyw ekumenii. Zapewne raczej przeczuwał, niż dedukował, że dyskusje bardziej kształcą i łączą niż najmądrzejsze przemowy i że z tych właśnie młodych ludzi wyrośnie społeczność najsilniej bodaj przywiązana do Kościoła.

W 1960 r. postanowiliśmy z moją narzeczoną Blanką zawrzeć ślub w górach, które kojarzyły się dobrze z naszym ówczesnym trybem życia, a zwłaszcza odpoczywania. Rodzina i przyjaciele ciężko wzdychali, słysząc, że zamiast odprowadzać nas do Stołu Pańskiego w wygodnych, warszawskich warunkach będą się musieli fatygować na „koniec i czubek” Polski, jakim wydawała się wówczas świątynia Wang w Karpaczu. Tylko Ksiądz Zdzisław, gdy poprosiliśmy Go o poprowadzenie tej uroczystości, nie dał po sobie poznać, na co zasługują takie młodzieńcze wyskoki, lecz natychmiast zajął się praktycznymi szczegółami.

Po kilku latach znów spotkaliśmy się na wspólnym polu działania – w Konsystorzu kierowanym przez prof. Zofię Leimbach, a potem przez pana Jana Bauma. Ksiądz Zdzisław jako radca duchowny Konsystorza zajmował się zawsze bardzo szczegółowo sprawami pojedynczych ludzi, co czasem brano mu za złe, uważając, że sprawy całego Kościoła są ważniejsze i właśnie na ich rozwiązywaniu powinien się skupiać Konsystorz. Nie wiem, czy Ksiądz Zdzisław zgadzał się z tymi opiniami, czy się im przeciwstawiał (w ogóle zwrot „przeciwstawiał się” słabo pasuje do naszego Biskupa). On zwyczajnie robił swoje. I przynajmniej na zewnątrz nie okazywał żadnych wahań.

Esencją tej postawy wydaje mi się scena, która mocno wryła się w moją pamięć w pierwszych latach sprawowania przez Księdza Zdzisława funkcji biskupa. Przed kościołem, w otoczeniu członków Konsystorza stała jakaś ważna, międzynarodowa delegacja, a Ksiądz Biskup kilkadziesiąt metrów dalej nachylał się z troską nad zepsutym motorowerem zupełnie obcego, ale zapłakanego dzieciaka. Pod tym względem zawsze mógł (i do dziś może) nas zaskoczyć. W czasie ogromnego natężenia prac organizacyjnych potrafił pojechać (zabierając ze sobą np. Małżonkę) do miejscowości odległej o sto kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy, aby poprowadzić tam domowe nabożeństwo dla kilkorga bardzo osamotnionych współwyznawców i wrócić do Warszawy jeszcze tego samego dnia, albo jadąc do parafii w Pstrążnej (w przeciwny koniec Polski) zbaczać po drodze dla zabrania samotnie mieszkających lub przebywających na leczeniu współwyznawców, by w ciężkich dla siebie momentach mogli uczestniczyć we wspólnocie przystępujących do Stołu Pańskiego.

Swoją postawą Ksiądz Biskup zdaje się mówić to, co każdy bardzo chciałby usłyszeć – że jego sprawa, jego zmartwienie są czymś ważnym. Wielokrotnie widzę, niestety, nawet na przykładzie swego własnego postępowania, że otoczenie nadużywa możliwości, jakie stwarza postawa Księdza Zdzisława. Czy sprawa jest bardzo ważna, czy niezbyt, np. czy chodzi o odwiedziny ciężko chorego w szpitalu, czy też o wysłanie paru egzemplarzy „Jednoty” – najłatwiej zwrócić się z tym do Biskupa, bo On nigdy nie ofuknie, nie odmówi, ale będzie się starał wszystko załatwić, dając swemu rozmówcy niepowtarzalne poczucie psychicznego (i nie tylko) bezpieczeństwa. Ta podstawowa bodaj cecha Naszego Biskupa jest znana niemal anegdotycznie daleko poza Kościołem. Niedawno usłyszałem, jak pewien wybitny profesor z bratniego Kościoła protestanckiego, mieszkający poza Warszawą, który długo nie mógł się spotkać z Księdzem Biskupem, pewnego dnia zastał go w domu i usłyszał mniej więcej takie stwierdzenie: „To świetnie, że pan przyjechał, bo na szczęście jestem chory i będę miał wreszcie czas spokojnie z panem porozmawiać”.

Nie wszystkie rozmowy z Księdzem Biskupem polegają na wyżalaniu się Mu z trosk i kłopotów, własnych i cudzych. Z tego, co wyżej napisałem, jasno wynika, że umie On słuchać. To bardzo ważna cecha, która wzbudza zaufanie w jeszcze większym stopniu niż skuteczne działanie, które Ksiądz Biskup także opanował po mistrzowsku. Ale z tego umiejętnego słuchania wynika czasem jakiś osąd, opinia, która zaskakuje najbardziej wprawnego polemistę. Ksiądz Biskup umie znaleźć taki punkt widzenia, takie „drugie dno” omawianej sprawy, jakich nikt inny nie potrafił przedtem wskazać. Znane są, publikowane m. in. w „Gazecie Wyborczej”, Jego interpretacje dwóch popularnych scen biblijnych: o upadłej niewieście i o miłosiernym Samarytaninie. Tak się składa, że pierwsza z nich męczyła mnie przez długi czas swoją, że tak powiem, niekonsekwencją. Dla mnie piękno, doskonałość Biblii polega m.in. na tym, że wszystko w niej ma swój sens, niczego w niej nie braknie i niczego nie ma w nadmiarze. Więc jaki sens ma scena pisania przez Jezusa palcem po ziemi? Wręcz bałem się interpretacji mówiącej, że Zbawiciel chciał w niej pokazać znikomość prawa pisanego (takie wyjaśnienie słyszałem z ust kilku teologów różnych wyznań, a więc jego źródło musi być już gdzieś głęboko ugruntowane). I nagle usłyszałem piękne, proste i przekonujące wyjaśnienie z ust Księdza Zdzisława: należy czytać całą Biblię i na wydarzenia Nowego Testamentu patrzeć oczyma Pana Jezusa, który Starym Testamentem żył na co dzień. A właśnie w Starym Testamencie, w 17 rozdziale Księgi Jeremiasza, potępienie ludzi nie mających miłosierdzia i opuszczających swego Boga, zostało przedstawione tak: imiona ich zostaną zapisane na ziemi. Nikt z uczestników sławnej sceny nie tylko nie czuł się „bez winy”, ale także nie chciał rzucać kamieniem jako ten „bez miłosierdzia”, jako ten, którego imię wnet przysypie proch. Jeszcze wyraźniej posiadany przez Księdza Zdzisława dar widzenia innej, zwykle nie dostrzeżonej strony zagadnienia, widać w Jego interpretacji przypowieści o miłosiernym Samarytaninie. To nie tylko strach, skąpstwo i lenistwo spowodowały, że lewita i kapłan nie udzielili pomocy pobitemu podróżnikowi. Obaj „funkcjonariusze” świątynni byli wszak rytualnie oczyszczeni. Gdyby dotknęli martwego człowieka – nie mogliby sprawować bardzo prestiżowych funkcji w Świątyni. Podobieństwo to przestrzega nas przed jeszcze groźniejszą przyczyną znieczulicy – przed stawianiem praw ludzkich nad prawami Boga.

Napisałem na wstępie, że mocno mi się wryły w pamięć te chwile, gdy dwadzieścia lat temu Ksiądz Zdzisław został pierwszy raz wybrany biskupem naszego Kościoła. Pamiętam niepokój wielu naszych współwyznawców, którzy nie widzieli w Nim cech przywódczych. Ale pamiętam także, iż wielu ludzi wybranych na przywódcę przez Pana broniło się przed tą funkcją, tłumacząc: „nie potrafię... nie mam tej czy innej cechy”. A potem słyszeli: „Ja będę z tobą” – i szli, i spełniali wielkie dzieła Boga, a wszyscy, którzy szli z nimi, czuli, jaka Siła ich prowadzi. Przez siedem kadencji, przez blisko 22 lata (z kilkoma przerwami) miałem zaszczyt pracować w Konsystorzu razem z Księdzem Zdzisławem! Słowo „zaszczyt” jest oczywiście na tym miejscu słuszne, ale nie oddaje tego, co naprawdę czuję. KTOŚ sprawił, że będąc czynnym obok Księdza Zdzisława, że będąc przy Księdzu Zdzisławie – byłem szczęśliwy. I że dziś też tak się czuję przy każdym z Nim spotkaniu.

Prof. Jarosław Świderski