Drukuj

10 / 1998

WYSTAWA „KRONENBERGOWIE – ZBIÓR PAMIĄTEK RODZINNYCH”
(MUZEUM HISTORYCZNE M. ST. WARSZAWY, CZERWIEC-WRZESIEŃ 1998)

Wersety z Księgi Kaznodziei Salomonowego przez cały czas towarzyszyły zwiedzaniu tej wystawy. Świadomi końca znakomitej rodziny przemysłowców, bankierów i społeczników, śledziliśmy jej wzrost, czasy świetności i unicestwienia. Jak piszą autorzy towarzyszącego wystawie katalogu, z wielkiej fortuny Kronenbergów, z wyposażenia pałaców i różnorodnej kolekcji zostało bardzo niewiele – parę sprzętów, kilka dzieł sztuki i trochę osobistych pamiątek. Dodajmy – niewiele zostało prawnym sukcesorom: Kościołowi Ewangelicko-Reformowanemu i Muzeum Historycznemu. Ogromna reszta uległa zniszczeniu w pożodze wojennej lub została rozgrabiona – także w majestacie prawa PRL.

To, co zostało, eksponowano w trzech niewielkich salkach na samym końcu Muzeum (zajmującego obecnie całą stronę Dekerta przy Rynku Starego Miasta), na I piętrze, dokąd tylko uparci docierali labiryntem amfiladowych sal, korytarzy i schodów. Wchodzący napotykali naprzeciw wejścia drzewo genealogiczne dynastii Kronenbergów wielkości prawdziwego małego drzewka. To bardzo dobry pomysł, ponieważ w tej rodzinie istniał zwyczaj nadawania synom imienia Leopold i dopiero drugie imię indywidualizowało jego nosiciela. Tak więc główną linię wyznaczają: Leopold (1812-1878), syn Samuela Eleazara Lejzora Hirszowicza, Stanisław Leopold (1846-1894), Leopold Julian (1849-1937), Leopold Jan (1891-1971) i Leopold Wojciech (1920-1943). Pochodzący z bocznych linii Stanisław Ludwik i Ludwik Mieczysław szczególnie zasłużyli się jako dobroczyńcy naszego Kościoła.

Najważniejszą postacią rodu, która w szczególny sposób zapisała się w historii Warszawy i Polski, jest twórca fortuny tej familii Leopold Kronenberg, zwany niekiedy Pierwszym. Portret warszawskiego milionera pióra Marka Ruszczyca przed laty opublikowała „Jednota” (nr 8 i 9/83). Autor biografii tak scharakteryzował tego niezwykłego człowieka: Posiadł wiele i czynił wiele. Był inicjatorem nowoczesnego przemysłu w Królestwie Polskim – budował fabryki, koleje, kopalnie, huty, tworzył spółki i domy bankierskie, towarzystwa kredytowe, nabywał rozległe dobra ziemskie, które kwitły gospodarczo, wchodził w sfery ziemiańskie i arystokratyczne, by ukoronować swe ambicje życiowe uzyskaniem tytułu barona. Stanął na świeczniku społecznym i poruszał się na nim godnie, sprawując wielostronny mecenat kulturalny, finansując gazety, wspomagając wybitnych pisarzy i uczonych, wnosząc wkład w rozwój urbanistyczny Warszawy. Majątku nie traktował jako celu samego w sobie, lecz raczej jako narzędzie dla czynienia dobra. Patriotyzm i pasję społecznikowską przekazał swoim dzieciom i wnukom. Pisał o tym w „Jednocie” również Tadeusz Świątek w poświęconym Kronenbergom artykule z cyklu „Warszawskie firmy ewangelickie” („Jednota” 6/90). Na wystawie zobaczyć można było materialne okruchy tej działalności rodziny Kronenbergów.

Obok drzewa genealogicznego wystawę otwierało gipsowe popiersie (z 1878 r.) i wyblakła fotografia portretowa najsłynniejszego członka rodu. Zbiór unikatowych 88 fotografii – eksponowanych pojedynczo i w albumach, prezentujący poszczególnych krewnych i sceny rodzinne, wypełniał salę pierwszą. Ten zbiór to dar ostatniego z Kronenbergów – Leopolda Jana, zmarłego w 1971 r. na emigracji w Los Angeles, po jego śmierci przekazany przez jego żonę Wandę Muzeum Historycznemu. Wyłożone w gablotach zdjęcia prezentowały rodzinę Kronenbergów w różnych okresach: od upozowanych portretowych fotografii XIX-wiecznych, po zdjęcia amatorskie z okresu międzywojennego, gdzie widać także inne osoby z rodziną związane (np. rodzinę Reszków, ponieważ Leopold Julian ożenił się ze słynną w owych czasach śpiewaczką operową Józefiną Reszke), krajobrazy i sceny rodzajowe w majątkach ziemskich w Brzeziu, Wieńcu i Strugach. Na ścianach zawisły zaś portrety malowane przez znakomitych malarzy: Stanisława Lentza, Józefa Simmlera, Adama Bobrowskiego. Wzruszający był wśród nich portret dwóch kilkuletnich córeczek Leopolda: Marii Róży i Róży Marii, przypominający portrety królewskich dzieci van Eycka.
Tłem sali następnej, największej, stało się panoramiczne zdjęcie frontu wypalonego pałacu Kronenbergów przy pl. Małachowskiego. Zdjęcie to pochodzi z 1948 r. Warszawiacy wcale jeszcze nie starzy pamiętają ten pałac, który – choć nie został odbudowany (a tyle w Warszawie pałaców odbudowano!) – trwał po lata 60., kiedy to jako niepotrzebny relikt świata kapitalistycznego został wyburzony, by ustąpić miejsca podjazdowi dla samochodów przy budowanym wówczas hotelu „Victoria”.

Pojedyncze meble i sprzęty, w tym sekretera i oryginalny wazon, wypożyczone przez warszawską parafię ewangelicko-reformowaną (o czym informowały mało widoczne karteczki), oraz np. stolik nocny, zakupiony przez Leopolda Kronenberga ze spuścizny po Joannie Grudzińskiej, żonie Wielkiego Księcia Konstantego, próbowały jakoś wypełnić przestrzeń. Ale uwagę przyciągały raczej pamiątki osobiste: binokle, klucze, suszka do atramentu, wizytówka, tłoki pieczątek lakowych. A także kolekcja 31 orderów, wśród których są francuska Legia Honorowa, rosyjski order św. Stanisława i portugalski wojskowy Krzyż św. Benedykta, 77 medali oraz wiele różnych odznak i odznaczeń.

Przejście do trzeciej i ostatniej sali ozdabiały zdjęcia trzech rodzinnych grobowców: neogotyckiej kaplicy na cmentarzu ewangelicko-reformowanym i dwóch na Powązkach. Wiemy skądinąd, że Leopold Kronenberg, który zmienił ojcowskie nazwisko Hirszowicz, ochrzcił się w 1845 r. w Kościele Ewangelicko-Reformowanym pod wpływem swej narzeczonej, Ernestyny Leo, której rodzina do naszego Kościoła należała. Ta jego przynależność wyznaniowa w żadnym miejscu wystawy nie została zaznaczona. Tak jak i późniejsze przejście na katolicyzm jednej gałęzi tej rodziny. Tylko zdjęcia nagrobków mogły nasunąć zwiedzającym pytanie, dlaczego ten magnat został pochowany na takim „dziwnym” cmentarzu.

Zaprezentowano jeszcze zdjęcia budynku Banku Handlowego na rogu ulic Traugutta i Czackiego (jako Oddział PKO – konta dewizowe szczęśliwie przetrwał czasy PRL) oraz Filharmonii Narodowej, której zwłaszcza średni syn Leopolda, Władysław Edward, kompozytor, był, po ojcu, szczodrym mecenasem (koncerty m.in. jego utworów towarzyszyły wystawie w czwartki). W ostatniej salce zamieszczono materiały głównie z okresu międzywojennego, pochodzące ze spuścizny po Leopoldzie Janie, ostatnim z rodu. Na honorowym miejscu w gablocie znalazła się monumentalna, oprawna w skórę, monografia zbiorowa Leopold Kronenberg, wydana w 1922 r. pod redakcją słynnego historyka Szymona Aszkenazego. Ścianę sali wystawowej ozdabiały zapisane przez współczesnych „złote myśli”: „Stary Kronenberg zwykł był mawiać: Ile razy biorę się do nowego przedsięwzięcia, nie myślę nigdy, co ono przyniesie, ale aby dobrze było prowadzone, a zysk znajdzie się sam; Ja nie szukam uznania, ale poparcia; Inna rzecz obcym oddać administrację, a inna – tanie fundusze zagraniczne sprowadzić do kraju. Nigdy bowiem kapitaliści nasi nie będą chcieli znacznych funduszów w przedsiębiorstwach naszych lokować”. Zapewne na wybór tych sentencji, jak również słynnego Cała sztuka i trud pierwszego dorobić się miliona, następne robią się same – wywarli wpływ sponsorzy wystawy, przede wszystkim Fundacja Bankowa im. L. Kronenberga, mająca na oku także cel dydaktyczny.

A jednak była to salka najsmutniejsza. „Ostatnim z rodu” nazwałam Leopolda Jana, ale przecież miał on dwoje dzieci: Leopolda Wojciecha, urodzonego w 1920 r., i Wandę, urodzoną w 1922 r. Daty ich śmierci są znamienne: w 1943 r. w Górach Świętokrzyskich zginął Wojciech, 1944 r. w Powstaniu Warszawskim – Wanda. Ich ojciec, również członek AK, musiał zaraz po wojnie uciekać z kraju. Jego siostra – Józefina Róża, została. Do jej mieszkania przy ul. Polnej 22 przyszli w maju 1952 r. ubecy. W więzieniach Mokotowa i Fordonu przesiedziała siedem lat za „szpiegostwo i działanie na szkodę państwa”. Tę szkodę państwo sobie powetowało – w protokole rewizji drobiazgowo wymieniono wszystkie skonfiskowane jej przedmioty: odznaki za udział w turniejach tenisowych, krzyżyk, wisiorek, dwa sznury pereł, bransolety – wszystko na ogólną sumę 90 700 ówczesnych złotych. Oczywiście tych przedmiotów na wystawie nie było, były natomiast odwoławcze listy adwokata, który skarży się, że na poprzednie pisma nie otrzymał od prokuratury odpowiedzi. Uniewinniona i zrehabilitowana Józefina Róża Kowalewska z d. Kronenberg wyszła z więzienia dopiero w 1959 r. Zmarła dziesięć lat później.

Ta potrzebna i ciekawa wystawa sprowokowała jednak nie myśli mobilizujące do „trudu dorobienia się pierwszego miliona”, ale melancholijną refleksję, jak łatwo zmarnować, roztrwonić, zniszczyć najlepsze pomysły, trud jednostek, dorobek pokoleń. Że budowano – z Bogiem, a niszczono – negując Boga. Dlatego chrześcijanin, biorąc się do nowego przedsięwzięcia, nie powinien myśleć, jaki zysk przyniesie, ale aby było dobrze prowadzone, w imię Boże.

Krystyna Lindenberg