Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

4 / 1998

PRÓBA BIBLIJNEJ LEKTURY

Biblia to wyjątkowy – natchniony – zbiór różnorodnych tekstów, które wciąż przemawiają do nas, a jednocześnie rozmawiają ze sobą. Na temat ich znaczeń i sposobów odczytania zużyto ocean atramentu i farby drukarskiej, a nie wyczerpano bogactwa sensów i ich odniesień do ludzkiego życia. Natchnienie Słowa Bożego nie polega wyłącznie na tym, że zostało ono usłyszane i przekazane, jak wierzymy, z Bożej inspiracji. Ono wciąż żyje i ma moc, jako narzędzie działania Ducha Świętego, darowanego nam Przewodnika i Nauczyciela – przemieniać nas, nasze postrzeganie świata, a nawet widzenie samego Boga.

Dlatego Biblia jest taka świeża i bezpośrednia, a zarazem ponadczasowa i uniwersalna. I dlatego każdy może czuć się powołany do jej czytania, do odczytywania jej słów dla siebie. Kaznodzieje lubiący szukać analogii w Starym Testamencie mawiają, że codzienna lektura Pisma Świętego jest równie niezbędna, jak niezbędne było podczas wędrówki przez pustynię zbieranie co dzień nowej porcji życiodajnej manny. Podobnie nic, nawet najbardziej porywające niedzielne kazanie, nie zastąpi codziennego obcowania ze Słowem Bożym. Bo czy zdrowo jest posilać się raz na tydzień? To wcale niegłupie pytanie i wiem, że muszę je zadać przede wszystkim sobie.

Przy czytaniu Pisma Świętego zdarza się nieraz, że tekst lub rozmaite teksty znienacka ożywają. Niecierpliwią się, jakby od dawna na to czekały. Trącisz jeden, a tu już odzywa się drugi, jakby były połączone niewidoczną dotąd nicią. Spomiędzy znajomych, wydeptanych szlaków nagle wyłania się nowa ścieżka! Idziemy więc tą ścieżką, ciekawi, dokąd prowadzi.

Od razu prowadzi z powrotem do Pisma Świętego. Dobrze zacząć od niego, gdy szuka się wyjaśnienia wątpliwości, które budzi lektura. No i z czym da się porównać wzruszenie, jakie wywołuje uzyskanie odpowiedzi na najbłahsze nawet pytanie – z pierwszej ręki, w rozmowie z żywym Słowem? Teksty biblijne tłoczą się teraz, napierają jedne przez drugie, wzajemnie do siebie odsyłają, splatając się w coraz to nowe ogniwa (przydatna będzie konkordancja i porządny słownik biblijny).

A ponieważ ten gąszcz gęstnieje coraz bardziej i można stracić w nim orientację, ścieżka prowadzi czytelnika prosto do modlitwy. W końcu to Boża kraina, po której wprawdzie wolno buszować, ale trzeba uszanować panujące w niej prawa. Nieodzowne okaże się okiełznanie rozbieganych myśli, spokojne oczekiwanie, by Boże światło wskazało dalszy trop, wyznaczyło kierunek. Nie mamy do czynienia z automatem działającym na zasadzie "Wrzuć monetę" – nie jest obiecane, że wysiłek cierpliwości zostanie nagrodzony wyjaśnieniem wszelkich znaków zapytania. A raczej z całą pewnością będzie wynagrodzony, choć może inaczej, niż sobie wyobrażamy. To jeszcze jedna tajemnicza cecha obcowania ze świętym Słowem.

*

I wyszedłszy [po Wieczerzy paschalnej, Jezus] udał się według zwyczaju na Górę Oliwną; poszli też z Nim uczniowie. (...) A sam oddalił się od nich, jakby na rzut kamieniem, i padłszy na kolana modlił się, mówiąc: Ojcze, jeśli chcesz, oddal ten kielich ode mnie; wszakże nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie. A ukazał Mu się anioł z nieba, umacniający Go. I w śmiertelnym boju jeszcze gorliwiej się modlił; i był pot Jego jak krople krwi, spływające na ziemię. A wstawszy od modlitwy, przyszedł do uczniów i zastał ich śpiących ze smutku. (Łuk. 22:39. 41-45)

*

Impulsem dla tych rozważań, czy też nieformalnego studium biblijnego, stała się rozmowa o modlitwie Jezusa w Getsemane, jaka wywiązała się kiedyś w redakcji. O co właściwie w tej scenie chodzi? Czego Jezus tak się bał? Lub przed czym wzdragał się tak silnie, całym sobą? Czy na myśl o torturach, jakim miał być wkrótce poddany? Nie byłoby w tym nic dziwnego. Zgodnie z rzymskim obyczajem czekało Go biczowanie rzemieniami z przywiązanymi do końcówek kawałkami metalu – po takiej kaźni ze skazańca zostawał strzęp żywego mięsa – a potem męczarnia powolnej agonii na krzyżu aż do uduszenia się.

Czy więc chodzi o to, że w obliczu zbliżającego się nieuchronnie kresu, mimo że od dawna taki właśnie kres uczniom zapowiadał, Jezus zląkł się bólu i śmierci – tak jak boi się normalny, czujący człowiek, zwykły śmiertelnik, a nie żaden komiksowy superman czy mityczny heros, którego ni lęk, ni śmierć się nie ima? Że kusiło Go, by w ostatniej chwili wycofać się i uniknąć męki? Że potrzebował nadziemskiego wsparcia, by znaleźć siły do wypełnienia swej misji? Może ewangelista chce nam bez ogródek, bez cenzorsko-hagiograficznych zabiegów powiedzieć, że Jezus, owszem, bał się i pod wpływem silnego stresu przeżywał kryzys wewnętrzny czy wręcz chwilowe załamanie. Lecz dzięki żarliwej modlitwie, dzięki wierze przełamał strach i odruch ucieczki, do czego skłaniał Go instynkt samozachowawczy, okazał synowskie posłuszeństwo i przyjął swój los – z miłości do Ojca i do nas.

Czy to mało? Czy trzeba w tym i tak już dramatycznym obrazie doszukiwać się czegoś więcej? A jednak przeczuwamy, że w tej scenie kryje się coś jeszcze – na płaszczyźnie innej niż wewnętrzna walka między szczytnym powołaniem i chęcią ocalenia własnej skóry rozgrywa się prawdziwie metafizyczny dramat. Mimo to lepiej nie deprecjonować tej powierzchniowej lektury, bo mogłoby to zubożyć biblijny przekaz przez zlekceważenie głęboko ludzkich doznań Jezusa. Złożyły się one na Jego psychofizyczną – o czym świadczy ten tekst – udrękę, której świadectwo zapieczętowała dla nas Łukaszowa ewangelia.

Natomiast poprzestanie na jednowymiarowym ujęciu pozostawia poczucie niedosytu i wydaje się zbytnim uproszczeniem. Będąc próbą wczucia się w sytuację człowieka wewnętrznie rozdartego, stanowi bowiem typowy przykład interpretacji cudzego zachowania przez pryzmat przeciętnego ludzkiego myślenia i postępowania. Pomija też istotny "szczegół" – Jezus nie był zwykłym śmiertelnikiem.

Nie trzeba – zaoponuje ktoś – dzielić włosa na czworo i we wszystkim, co dotyczy Jezusa, dopatrywać się boskości, czyniąc to kosztem pełni Jego człowieczeństwa, ze wszystkimi towarzyszącymi mu doznaniami. Zgoda, nie można bagatelizować bogoczłowieczeństwa Syna, a zwłaszcza redukować Jego natury bądź do boskiej, bądź do człowieczej (obydwie skrajności pojawiły się już we wczesnym chrześcijaństwie i obydwie zostały uznane za herezje). Innymi słowy: oddajmy Bogu, co boskie, a człowiekowi, co człowiecze. Pamiętając, że nie możemy sztucznie rozdzielać tego, co Ojciec w osobie Jezusa Chrystusa złączył w jedność.
Ludzka natura Syna Człowieczego ma dla nas wartość bezcenną. To w niej i dzięki niej objawić się mogła niepojęta solidarność Boga, więcej – Jego niemal zupełna, z jednym jedynym wyjątkiem, identyfikacja z człowiekiem. Nie mamy bowiem arcykapłana, który nie mógłby współczuć ze słabościami naszymi [gr. sympatheo: współodczuwać, współcierpieć], lecz doświadczonego we wszystkim, podobnie jak my, z wyjątkiem grzechu (Hebr. 4:15). Do głębi porusza już sam przebłysk świadomości, że Jezus Chrystus – będąc z krwi i kości człowiekiem – dzieli z nami i rozumie wszystko, co się w nas kłębi i co nas dręczy, bo sam tego doznał; że do samych trzewi utożsamia się z tym, co przeżywamy.

Czy i nam uda się, z pomocą Biblii, wyjść poza interpretację doznań Jezusa opartą na nawykach myślowych i potocznym doświadczeniu?

Co czuł Syn Człowieczy, gdy leżał na chłodnej ziemi w udręce ducha? Czy mógł to być tylko naturalny strach przed męczarniami i śmiercią? Wszak potrafili go przemóc słabsi od Niego. Dlaczego więc zachwiał się Ten, który będzie oparciem dla milionów? – zastanawia się ks. Aleksander Mień w książce pt. Syn Człowieczy. – Nie dane nam było wejrzeć w głąb śmiertelnej walki, której świadkiem był tylko stary ogród oliwny. Ale ci, którym Chrystus ukazał się w miłości i wierze, wiedzą rzecz najważniejszą: On cierpiał za nas; wchłonął w siebie ból i przekleństwo grozy i piekła opuszczenia przez Boga. Ogarnęła Go noc, pozbawiona nadziei. Chrystus dobrowolnie zstępował w przepaść, żeby, zszedłszy w nią, wyprowadzić nas stamtąd ku nie gasnącemu światłu...

Co widział oczyma duszy? Obrazy przyszłości? Prześladowania, wojny, przemoc? Odstępstwo swoich wyznawców, ich niewdzięczność i małoduszność, ich brak serca i faryzeizm? Było to kuszenie o wiele cięższe niż to, przez które przeszedł na pustyni. Nigdy jeszcze świadomość ludzka Chrystusa nie opierała się z taką mocą przed czekającym Go krzyżem, jak w godzinie modlitwy w ogrodzie Getsemani. Oto dlaczego Jezus prosił umiłowanych uczniów, aby nie pozostawiali Go samego. (...)

I tak, opuszczony przez wszystkich, Jezus cierpiał sam na sam w obliczu tego, co nadciągało. Ewangelista Łukasz mówi, że tylko anioł z nieba umacniał Go. A to oznacza, że Jezus, nie znajdując ziemskiego oparcia, znalazł je w niebie.

Wreszcie wstał. Miłość do Ojca zwyciężyła i umocniła w Nim zgodność ludzkiej i Boskiej woli. (...)1.

*

Czas spędzony na samotnej modlitwie w ulubionym zaciszu i śmiertelny bój Jezusa podczas tej pamiętnej nocy okrywa tajemnica. Nawet wysilając wyobraźnię i mobilizując zdolności empatyczne, zaledwie przeczuwamy dramatyczny sens walki, jaką On tam toczy... Właśnie, z kim? Albo z czym? Z owym atawistycznym odruchem obronnym, który każe Mu się ratować, a który zawsze dotąd odrzucał jako podszept pradawnego przeciwnika? Z odwiecznym przeznaczeniem, które teraz, gdy zbliża się moment kulminacyjny, być może zbyt trudno Mu udźwignąć? Z bardziej niż kiedykolwiek przedtem dojmującym poczuciem samotności, niezrozumienia i odrzucenia? A może z Ojcem, z którego wolą niełatwo Mu się pogodzić (choć niejednokrotnie mówił: Ja i Ojciec jedno jesteśmy, zob. Jn 10:30, 17:22)?

Czemu właściwie tak ważne jest to, co się tu dzieje? A czyż nie tu właśnie następuje przełom w nowotestamentowej historii? Oto ważą się szale – Jezus przesądza o losie swego posłannictwa. A tym samym o naszym losie. O całym Bożym zbawieniu. Wieczność zastyga w noc paschalną nad Getsemane w oczekiwaniu na Jego decydujący krok, Jego wybór.

I coś wielkiego się tu wydarzyło. Wiemy bowiem, co stało się dalej. Z tej duchowej bitwy Jezus wychodzi zwycięsko, zmierzając prosto na Golgotę. Zna przebieg wypadków. Sam idzie na spotkanie tłumu zbrojnego w miecze i kije (zgrai – powie Łukasz). Bez oporu daje się zaprowadzić na proces, na którym niesprawiedliwości staje się zadość: gdy w końcu zdołano uzgodnić wystąpienia fałszywych świadków – zapada dawno już wydany werdykt. Aż wreszcie w Miejscu Trupiej Czaszki dopełnia się ofiara.

Modlitwa w Getsemane, w której i w następstwie której Jezus wychodzi naprzeciw swemu przeznaczeniu, stanowi punkt zwrotny w Jego życiu. Ewangelista Łukasz przekazał nam bardzo dziwny opis tych dramatycznych chwil, w którym metafizyka (ukazał Mu się anioł z nieba, umacniający Go) miesza się z uważną obserwacją psychologiczną i kliniczną: w śmiertelnym boju jeszcze gorliwiej się modlił; i był pot Jego jak krople krwi, spływające na ziemię.

Komentatorzy powiadają, że w części nowotestamentowych rękopisów wiersze te są opuszczone, tym niemniej wyglądają na autentyczne. Rozstrzygnięcie pozostawmy krytykom tekstu, grecystom i tłumaczom, którzy borykają się z jeszcze jednym problemem. Otóż nie jest jasne, czy chodzi o to, że pot był perlisty i wyglądał jak krople krwi (użyte tu greckie słowo może oznaczać, że krople były gęste bądź że przypominały skrzepy), czy też był to rzeczywiście krwawy pot, które to zjawisko – choć rzadkie – nie jest medycynie obce. W ten właśnie dosłowny sposób obrazuje tę scenę naiwnie pedagogiczne (Biblia pauperum) średniowieczne malarstwo pasyjne czy rzeźba ludowa. Współczesne przekłady natomiast, oparte na nowszych ustaleniach biblistów, skłaniają się jednoznacznie w stronę porównania, samą składnią zdania akcentując słowo jak.

Nie ulega jednak wątpliwości, że ten nietypowy opis – występujący tylko u Łukasza – służy podkreśleniu wyjątkowego charakteru i ogromnej intensywności doznań Jezusa. Był człowiekiem, stanowił psychofizyczną całość, więc również cały Jego organizm reagował na niewiarygodnie silne napięcie i duchowe cierpienie. Powróćmy więc raz jeszcze do naszego najważniejszego pytania: co tak trudno było Mu uczynić? I co omal Go nie zabiło? Z czym Jezus walczył, przed czym się tak wzbraniał, że aż Bóg udzielił Mu szczególnego duchowego wsparcia?

W Liście do Hebrajczyków, w sporej części poświęconym ofierze Jezusa Chrystusa, jest pewien zastanawiający fragment. Zwykle nie czyta się go płynnie, w ciągu, lecz dzieli na człony, idąc za redaktorami przekładu, którzy dla ułatwienia lektury sugerują podział biblijnego tekstu na fragmenty i nadają im stosowne tytuliki. Czasem jednak warto je pominąć, podobnie jak i granice rozdziałów. Czytajmy więc: ...zamiast doznać należnej Mu radości, [Jezus] wycierpiał krzyż, nie bacząc na jego hańbę, i usiadł po prawicy tronu Bożego. Przeto pomyślcie o Tym, który od grzeszników zniósł tak wielkie sprzeciwy wobec siebie, abyście nie upadli na duchu, utrudzeni. Wy nie opieraliście się jeszcze aż do krwi w walce przeciw grzechowi... (Hebr. 12:24).

Kierując do adresatów zachętę do karności i wytrwania, autor Listu przeciwstawia ich sytuację wyborowi, jakiego dokonał Jezus i starotestamentowi świadkowie – męczennicy – wiary (zob. 11:32-40). W odniesieniu do duchowych zmagań Jezusa w Getsemane słowa te podsuwają ważny trop: tym, z czym Jezus walczył i przed czym się opierał...

Był grzech. Ale nie tylko grzech rozumiany jako sprzeniewierzenie się Przymierzu, zejście z Bożej drogi, odrzucenie Jego woli. Nieraz słyszymy z ust kaznodziejów, że Jezus wziął na siebie i poniósł na krzyż grzech całego świata, to znaczy grzechy wszystkich ludzi: tych, którzy już się narodzili, i tych, którzy dopiero się narodzą. Lecz to jeszcze nie wszystko.

On sam stał się grzechem, jego esencją, ucieleśnieniem: On [Bóg] Tego, który nie znał grzechu, za nas grzechem uczynił – mówi apostoł Paweł w kontekście pojednania grzeszników z Bogiem w Jezusie Chrystusie (II Kor. 5:21a). To był Jego wybór a ewangeliczny opis modlitwy w Getsemane świadczy o tym, jaką męką było dlań urzeczywistnienie tej woli – musiał pokonać opór całej swej natury, całej swej istoty.
Co gorsza, Bóg Ojciec, który wydał o Jezusie tak pochlebne świadectwo: Ten jest Syn mój umiłowany, którego sobie upodobałem (np. Łuk. 3:22, Mat. 17:5) – musiał teraz odwrócić wzrok, musiał opuścić umiłowanego Syna, bo Jego świętość nie mogła znieść obecności grzechu. Jezus znalazł się więc w duchowej ciemności i pustce, gdzie nie ma Boga a panuje zło. Dlatego powiedział po pojmaniu: Gdy codziennie byłem z wami w świątyni, nie podnieśliście na mnie ręki. Lecz to jest wasza pora i moc ciemności (Łuk. 22:53). A kiedy wisiał na krzyżu, wielkim wysiłkiem wydarł z głębi duszy okrzyk: Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?, będący cytatem z Psalmisty (Ps. 22:2, Mat. 27:46). On nie pytał, On wiedział, lecz nie umniejszało to Jego cierpienia.

Nie jesteśmy w stanie pojąć, czym było dla Syna Bożego wchłonięcie w siebie całego zła i grzechu, pogwałcenie świętej natury, przyzwolenie na zadanie śmierci własnej duszy i zerwanie więzi łączącej Go z Ojcem. Czy możemy się dziwić, że modlił się żarliwie, tocząc ten – jak to określa ewangelista – śmiertelny bój? Że w tej walce i w dokonanym przezeń – dobrowolnym – wyborze umacniał Go, bliskiego agonii, sam Bóg przez swego anioła?

Jakże często, szczególnie w chwilach wielkiego cierpienia i smutku, przywołujemy słynne słowa, którymi Jezus wyraża zgodę na złożenie samego siebie w ofierze: Ojcze, jeśli chcesz, oddal ten kielich ode mnie; wszakże nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie. Kielich jest w pismach Starego Testamentu symbolem losu wyznaczonego człowiekowi przez Boga. Pan jest działem moim i kielichem moim, Ty strzeżesz losu mojego – mówi Psalmista w jednym z tych psalmów, w których egzegeci odczytują proroctwo mesjańskie (Ps. 16:5). Ale o wiele częściej, niestety, kielich pojawia się w Biblii – zwłaszcza w księgach prorockich – jako ostrzeżenie przed gniewem Bożym, zapowiedź sądu i zagłady grzeszników: Weź z mojej ręki ten kielich wina gniewu – nakazuje Bóg Jeremiaszowi – i daj z niego pić wszystkim narodom, do których cię wysyłam (Jer. 25:15 i n.).

Bóg jest sędzią – oznajmia Psalmista. – Bo w rękach Pana jest kielich wina musującego, pełnego przypraw; z niego nalewa, a wszyscy bezbożni na ziemi nawet osad jego wysączają i piją (Ps. 75:8.9). Aby ten kielich gniewu Bożego oddalić od grzesznej ludzkości, Zbawiciel przyjął go z rąk Ojca i stał się on kielichem cierpienia. Czy możecie pić kielich, który ja mam pić? – spytał kiedyś Jezus swych uczniów (zob. Mat. 20:22, Mk 10:38). Tylko On mógł to uczynić – jako Baranek czysty i nieskalany, na którego Bóg złożył grzech całego świata. Tylko Jego ofiara mogła być zadośćuczynieniem za ten grzech i raz na zawsze zadowolić Boga.

Stary Testament znał wiele typów ofiar. Była wśród nich m.in. ofiara zagrzeszna, były też ofiary uwielbienia, np. ofiara kadzidlana i wylewana. Z perspektywy nowotestamentowej wszystkie one, mówi autor Listu do Hebrajczyków, znalazły odzwierciedlenie w jednej, doskonałej i niepowtarzalnej (ostatecznej) ofierze – w Jezusie Chrystusie.

W Ewangelii według św. Jana czytamy, że gdy pilnujący egzekucji Rzymianie podeszli do Jezusa i ujrzeli, że już umarł, (...) jeden z żołnierzy włócznią przebił bok Jego i zaraz wyszła krew i woda (Jn 19:33.34). On sam stał się ofiarą wylewaną – ofiarą składaną Bogu na chwałę i uwielbienie, o której mówi Psalm 116:

Podniosę kielich zbawienia i wzywać będę imienia Pana.
Spełnię Panu śluby moje wobec całego ludu Jego.
Drogocenna jest w oczach Pana śmierć wiernych Jego.

Dzięki Jezusowej ofierze kielich gniewu Pana, kielich męki, z którego Syn Boży zaczerpnął aż do dna, stał się kielichem zbawienia i błogosławieństwa. Dla Niego i dla nas. Czyż nie na miejscu byłby więc tu psalmiczny okrzyk: Alleluja!?

Monika Kwiecień

__________
1 Ks. Aleksander Mień: Syn Człowieczy. Warszawa 1994, s. 180-181