Drukuj

12 / 1996

W klapie marynarki Marca odznaka szybowcowa – na niebieskim, emaliowanym tle sylwetki trzech ptaków w locie. Każdy z tych ptaków to osiągnięcie: 5 godzin w powietrzu bez lądowania, pułap 1000 m wysokości, przelot bez lądowania dystansu 50 km. Marco van Kempen, choć latał już od wielu lat w rodzinnej Holandii, odznakę zdobył w konińskim Aeroklubie.

Z lotu szybowcem Wielkopolska wygląda pięknie: szachownica pól, ciemne kępy lasów, lusterka jezior. Bardziej jeszcze zróżnicowany krajobraz gór w Zakopanem, morskiego wybrzeża na Helu, starego Krakowa można oglądać podczas krótkich wycieczek samochodowych, jakie Caroline i Marco chętnie robią sobie od czasu do czasu, aby oderwać wzrok od cebuli. Z punktu widzenia cebuli bowiem nasz kraj nie jest już tak piękny.

Cebulowy interes

To nie było szukanie przygody ani przypadkowy wybór. Firma, która obecnie nazywa się Vreeswijk Poland BV, potentat cebulowy na holenderskim rynku, handlująca także z Niemcami i Wielką Brytanią, szukała – zachęcona wypowiedziami polskich polityków – nowych obszarów dla swojej działalności. Jest to firma rodzinna, gdzie właścicielem i dyrektorem jest ojciec a dorosłe dzieci odpowiedzialnymi jej pracownikami. Ruch wahadłowy Polska-Holandia trwał czas jakiś, aż okazało się, że po uzyskaniu dzierżawy ziemi pod uprawę cebuli od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa (70 ha pod Koninem) i przy zatrudnianiu od 120 do 200 osób (w sezonie) ktoś musi być stale na miejscu. Zwłaszcza że szef firmy przed dwoma laty zachorował ciężko, przeszedł dwie operacje i nie mógł już dłużej dzielić swego czasu, jak dotąd: dwa tygodnie w Holandii, dwa następne – w Polsce. Przekazał więc firmę w zarząd najstarszemu synowi.

Córka Caroline zgodziła się na dwa do pięciu lat zamieszkać na stałe we wsi Cienin Zaborny i kierować polską filią. Na początku 1994 r. przyjechała tu z mężem.

W styczniu 1996 r. przyszło na świat pierwsze dziecko młodego małżeństwa, córeczka Jody.

Tymczasem interes cebulowy rozkręcał się. Ojciec, gdy wyzdrowiał, wydzierżawił jeszcze dodatkowych 600 ha koło Leszna. Do Cienina jechały z Holandii TIR-y wyładowane holenderską cebulą i tysiące jej ton, wraz z cebulą polską z upraw własnych oraz z kontraktacji u polskich rolników, przechodziły przez ręce miejscowych pracowników – cebula do sprzedaży musi bowiem być czysta, obrana z wierzchnich łupin. Po czym TIR-y jechały z powrotem do centrali w Holandii i stamtąd na dalsze rynki.

Interes, jak na razie, Holendrom się opłaca. Dobry jest też dla Polaków, bo w okolicy, gdzie prawie co drugi dorosły jest „na kuroniówce” i gdzie na skutek załamania się systemu państwowej kontraktacji rolnicy mają wciąż kłopoty ze zbytem swojej produkcji, współpraca z Holendrami daje pewny zarobek. Także przykład holenderskiego gospodarowania może być dla miejscowych kształcący, tyle że nie wszyscy umieją te korzyści właściwie ocenić i docenić.

– Ja tego nie rozumiem – mówi Caroline, a nie oznacza to, że nie rozumie języka, bo już nieźle mówi po polsku. – Ja nie rozumiem, jak człowiek, który u nas pracuje, może nie przyjść do pracy i pojechać do Niemiec.

– Jak to do Niemiec?

Na twarzy Caroline widać bezradność i irytację zarazem:

– Nie przychodzi rano do pracy, nie przychodzi na drugi dzień, ja pytam, czy nie chory, a oni mówią: „Nie, pojechał do Niemiec, bo mu się trafiła robota”. A umowę o pracę podpisał? Podpisał. I po dwóch miesiącach wraca, przychodzi rano i mówi: „Jestem”!

Marco, choć mniej impulsywny od żony, ma głębszy żal:

– Podpisuję z kimś kontrakt na wiosnę i ustala się cenę. Ta cena jest gwarantowana i jesienią za swoją cebulę on dostanie te pieniądze. Więc jak na rynku cebula jest tańsza, to on przywozi mi wszystko, ale kiedy jest wyższa, to nie przywozi nic. Sprzedaje wszystko na boku, a ja zostaję bez towaru, który był przecież wliczony w nasze obroty.

Kontrahenci potrafią też wstępnie posortować swoją cebulę: większe sztuki na rynek, mniejsze – dla Holendrów. Bywają też partie bardzo zabrudzone, a przecież przy tysiącach kilogramów błoto, nawet wyschnięte, też swoje waży.

Oczywiście nie wszyscy tak postępują. Poznańska solidność zmaga się z moralnością peerelowską. Ale, jak wiadomo, łyżka dziegciu psuje smak całej beczki miodu, a tych łyżek bywa czasem więcej i to jest – jak na holenderskie rozumienie solidności i ewangelicką etykę – ciut za dużo. Bo Caroline i Marco van Kempen wywodzą się z surowego holenderskiego Kościoła ewangelicko-reformowanego (Nederlands Hervormde Kerk BW Dirksland), a są członkami naszej parafii w Żychlinie.

Jody Johanna Emilia

– Uwaga, uwaga nadchodzi! Uwaga, już jest! – To nie alarm lotniczy, lecz informacje udzielane sobie pośpiesznie przez osoby siedzące w salce parafialnej przy niedzielnej herbacie i kawie. Rzut oka pod stół: Jody, triumfalnie trzymając w rączce jakąś okruszkę, zatrzymuje się przy czyichś butach. Wyciągnięta spod stołu przez troskliwe ręce Milki, protestuje zrazu gwałtownie – na czworakach tak szybko i samodzielnie można osiągnąć upragniony cel! Ale rozpromieniona Emilka Komicz całuje ją, kołysze i podnosi zagadując, tak że mała zapomina o płaczu.

Jody została ochrzczona w żychlińskim kościele w Święto Zesłania Ducha Świętego. Na trzecie imię dostała Emilia, na cześć pani Emilii Komiczowej, ostoi tutejszego zboru (o której pisałam w „Jednocie” 4/94), która młode holenderskie małżeństwo od początku otoczyła macierzyńską opieką. A także na cześć jej córki Emilki, która wspiera matkę w pracy dla zboru a małą Jody pokochała od pierwszego wejrzenia.

Kontakt ze zborem w Żychlinie najpierw nawiązali rodzice Caroline. Pozostając tu podczas służbowych podróży do Polski, szukali jakiegoś pobliskiego kościoła ewangelickiego-reformowanego, gdzie by mogli pójść na nabożeństwo. W Koninie trafili do parafii ewangelicko--augsburskiej, a jej proboszcz, ks. Andrzej Mendrok, skierował ich do ks. Romana Lipińskiego. Kiedy więc młodzi państwo van Kempen osiedli w Cieninie Zabornym, 25 kilometrów dzielących ich od Żychlina nie stanowiło żadnego utrudnienia.

Istotnym utrudnieniem była natomiast bariera językowa. Pieśni okazały się takie same, więc mogli je śpiewać po holendersku. Czytania liturgiczne też odczytywali ze swojej Biblii. Ale kazania... Przywiązani do holenderskiej tradycji dwóch niedzielnych nabożeństw, tym bardziej chcieli zrozumieć to jedyne w dniu świątecznym komentowanie Słowa Bożego, aby przyjąć wypływające stąd wnioski dla własnego postępowania. Kiedy Caroline udawało wyrwać się na parę dni do rodzinnego Goerre Overfiakkee, właśnie pójście do kościoła, wysłuchanie kazania, z którego rozumie się każde słowo, każde pojęcie, każdą przenośnię, było tym, co jej nerwową naturę napełniało łagodnym uspokojeniem.

Dziś z polskiego kazania rozumieją już dużo. Otrzymują wcześniej od ks. Lipińskiego tekst biblijny będący jego podstawą, czytają go w domu, dyskutują nad nim, starają się antycypować myśli zawarte w kazaniu. Ich pobożność jest bardzo mocno zakorzeniona, ale nie demonstrują jej ostentacyjnie ani nie gorszą się innymi formami jej manifestowania. Co najwyżej trochę się dziwią.

– U nas jest spokojniej. Rano idziemy do kościoła, potem obiad, a potem znowu do kościoła. Na poranne nabożeństwo przychodzi ok. 600 osób, po południu ok. 500. I jest tak spokojnie -podkreśla Caroline jeszcze raz. – Nie tak jak tu, że dzieci mają po obiedzie zajęcia z teorii [mowa o letnim kursie żeglarskim – K. L.J, a potem, skoro jest ładna pogoda, to idą na plażę.

– A co – śmieje się Zyta Komiczowa, członek Kolegium Kościelnego – mają dzieciaki w taki upał w domu siedzieć? A jak ich rodzina przyjechała, to dzieci na nabożeństwie jadły cukierki i szeleściły papierkami. To było pobożnie?

To drobiazgi. Najważniejsze, że obie strony czują się związane serdecznymi więzami, więc tu, jak w rodzinie – wiadomo, że nie wszystko wszystkim odpowiada, ale w imię miłości trzeba nad niektórymi sprawami przejść do porządku.

Największe polskie święto

Czy tego chcemy, czy nie i czy się z tym zgadzamy jako ewangelicy, Święta Narodzenia Pańskiego pod wpływem tradycji katolickiej obchodzimy w sposób szczególny, dla postronnych egzotyczny, dla nas samych – niepowtarzalny. Rodzinna atmosfera serdeczności, łagodności, radości i spokoju, jaka ogarnia nas w tych dniach, nie daje się porównać z żadnym innym świętem. Przepełniającymi nas w tym okresie uczuciami staramy się objąć także ludzi spoza kręgu najbliższej rodziny: Wigilia dla biednych i samotnych, paczki dla Domów Dziecka, a nawet tradycyjne puste nakrycie dla niespodziewanego gościa to przejawy prób przełamania codziennego egoizmu. Często jednak zasklepiamy się w najmniejszym, rodzinnym kręgu.

Dwukrotnie już Święta Bożego Narodzenia Caroline i Marco spędzili w Polsce. Mają tu grono przyjaciół, których poznali dzięki kontaktom firmy, w Aeroklubie, w zborze. Raz ktoś zaprosił ich w Święta na kawę z ciastem – była okazja do spokojnej pogawędki. Nikomu nie przyszło do głowy, by zaprosić ich na wieczerzę wigilijną.

Młodzi Holendrzy nie czują się bynajmniej pokrzywdzeni, bo dla nich największe święto to Wielki Piątek i Dzień Zmartwychwstania Pańskiego. A poza tym w Holandii Wigilia jest w ogóle nieznana. Dzieci dostają swoje prezenty na św. Mikołaja, który przypada 5 grudnia (a nie, jak w Polsce, szóstego). Pięć dni później ubiera się choinkę, która stoi do 2 stycznia. Pierwszego dnia Świąt, 25 grudnia, jak w każdą niedzielę uczestniczy się w dwóch nabożeństwach. Tylko obiad jest wyjątkowo uroczysty, a przy stole gromadzi się cała rodzina. Drugi dzień Świąt to święto dzieci: nabożeństwo jest przygotowane z myślą o nich, a potem przychodzi czas na zabawę, słodycze i książki. To wszystko. Żadnych kolęd śpiewanych w domu, dzielenia się opłatkiem ani nawet wieczornego nabożeństwa wigilijnego. Więc uważają to za normę i są trochę zdziwieni polską obrzędowością. Mimo swych surowych zasad daliby się może wciągnąć w świąteczną polską atmosferę, gdyby ich w tym momencie ktoś rodzinnie zaadoptował, na razie jednak traktują to jak przejaw katolicyzacji polskiego ewangelicyzmu.

Katolicyzm widzą też jako zagrożenie tożsamości wyznaniowej. Przykład ich księgowej, luteranki, która wyszła za mąż za katolika i ochrzciła dzieci w Kościele męża, jest dla Caroline sygnałem ostrzegawczym. „Opowiadała mi, że w szkole była jedyną ewangeliczką i ile musiała przecierpieć. I nie chce, żeby jej dzieci przechodziły przez to samo.” Dlatego państwo van Kempen wyjadą z Polski, kiedy Jody dojdzie do wieku szkolnego. Choć Caroline przyznaje, że jej córka jako Holenderka miałaby w szkole pewną taryfę ulgową (cudzoziemiec może wyznawać jakąś dziwną religię), to nie takiej akceptacji pragnie dla swego dziecka.

* * *

Miło nam myśleć, że cudzoziemcy zakochują się w naszym kraju i zostają tu na stałe. Chlubimy się Polakami obcego pochodzenia także w naszym Kościele. Ale atrakcyjność Polski z lotu ptaka i z poziomu grządki cebuli przedstawia się różnie.

„My nie z soli i nie z roli, jeno z tego, co nas boli”, więc nie wyjedziemy i tutaj zostaniemy. A jednocześnie, już niedługo, wejdziemy do Unii Europejskiej. Wiele mamy jeszcze przed sobą pracy, aby wymaganiom Europy sprostać nie tylko pod względem poziomu gospodarczego.

Krystyna Lindenberg