Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

11 / 1996

WŚRÓD KSIĄŻEK

Nadaje się jej tysiące etykiet „jednostek chorobowych”, by ją ujarzmić, oswoić, ukryć, ale prędzej czy później w nasze plany wtrąca swoje ostatnie słowo nie na temat. Oto paradoks życia: ktoś musi umrzeć, aby żyć mógł ktoś. Tak, trawestując Hamleta, można streścić wywód Sherwina B. Nulanda, zatytułowany po prostu Jak umieramy.1

Przed rokiem pojawiła się w tej rubryce książka Małgorzaty Baranowskiej To jest wasze życie, pisana z punktu widzenia osoby cierpiącej na chorobę przewlekłą i nieuleczalną. Radziła, jak w tej sytuacji zachować twarz i godnie żyć. Jak mądrze wykorzystać czas i możliwości, jakimi mimo bólu, postępującego inwalidztwa, ataków depresji się dysponuje. I jak obchodzić się z medycyną, zwłaszcza z lekarzami, by uniknąć ubezwłasnowolnienia i zachować prawo do współdecydowania o swym ciele i życiu. Dziś mamy do czynienia z książką pisaną zza drugiej strony lustra (autor z upodobaniem przywołuje metaforykę Lewisa Carrolla) – przez lekarza, który pragnie pomóc nam zmierzyć się z perspektywą śmierci.

Czy dlatego, by przewidzieć szczegóły naszej własnej ostatniej choroby, czy by dogłębnie pojąć, co się dzieje z trafionym strzałą śmierci bliskim nam człowiekiem – a może najbardziej z wrodzonej nam wszystkim fascynacji śmiercią – myśli o końcu życia wciąż błądzą w naszych głowach. [.,.] Jej nieustanna bliskość leży u źródła odwiecznych zabiegów, za pomocą których świadomie lub nieświadomie próbujemy zamaskować jej realność [...]. Ostatnie pokolenia dodały jeszcze coś: stworzyliśmy technikę nowoczesnej śmierci. [...] Napisałem tę książkę, aby odmitologizować proces umierania. Moim zamiarem nie było odmalowanie makabrycznego ciągu bólu, ohydy i poniżenia, ale przedstawienie biologicznej i klinicznej rzeczywistości śmierci tak, jak ją widzą świadkowie i doświadczają sami umierający. Jedynie szczera rozmowa o konkretnych zjawiskach towarzyszących umieraniu może nam pomóc uporać się psychicznie z jego najbardziej przerażającymi aspektami. Lęk [...] prowadzi do samooszukiwania się i rozczarowania. Poznanie prawdy i przygotowanie się na nią pozwoli nam się od niego uwolnić. (Śmiem wątpić, czy to wystarczy, czy ta świadomość rzeczywiście wyzwala od lęku i czy go mimo woli nie podsyca. Nasz gatunek rzadko zdobywa się na racjonalny ogląd rzeczywistości, zwłaszcza jej boleśniejszych aspektów, a jeszcze rzadziej się nim zadowala.)

Odmitologizować znaczy w tym kontekście: pozbawić złudzeń. Pierwszy obalany mit odnosi się na razie bardziej do amerykańskiego niż polskiego złudzenia, że nie umiera się ze starości. Kryje się za nim, prócz lęku, wzorzec życiowego sukcesu z kultem młodości i żądza nieśmiertelności. Drugi to mit dobrej śmierci. Nowoczesna śmierć, cywilizowana (umiejscowiona w przyzwoitym szpitalu), została zdehumanizowana: następuje w izolacji, wśród bezdusznej szpitalnej aparatury i obcego personelu. Nadzieja na dobrą śmierć – w zależności od życzenia: nagłą lub świadomą, lecz w każdym razie bezbolesną -też zazwyczaj zawodzi. Zjawiska, z których składa się proces umierania, same w sobie mają często niszczycielski, wręcz dehumanizujący wpływ na ludzką osobowość. [...] Próby osiągnięcia prawdziwej godności zawodzą, gdy zawodzi ciało. Udaje się to rzadko -bardzo rzadko – kiedy szczęśliwym trafem niepowszednia śmierć przypada w udziale człowiekowi obdarzonemu także niepowszednią osobowością.

Można rozbijać złudzenia, ale doświadczony lekarz wie, że nie wolno odbierać nadziei. Co proponuje w zamian? Przekonanie, że godna śmierć to owoc dobrze przeżytego życia i choć umiera się samemu, lepiej nie umierać samotnie. Dobrze jest mieć coś do przekazania i mieć komu to przekazać. Nie chodzi o materialną schedę, ale o doświadczenie, mądrość i dobro, aby pamięć zmarłego była błogosławieństwem dla żywych. Tkwi w tym myśl o plonie, jaki wyda dobre ziarno, gdy naturalną koleją rzeczy obumrze. Ta realistyczna nadzieja Nulanda nie jest tania, przyznajmy. Jako lekarz ceni on też pociechę, jaką daje ludziom wiara w Boga i życie przyszłe, gdyż pomaga pogodzić się z losem i pojednać z innymi. Jako agnostyk i racjonalista zapewne uważa ją za ułudę, dlatego nie ma tu mowy o eschatologicznym wymiarze nadziei.

Nuland, związany z centrum medycznym uniwersytetu Yale, wzywa do zmiany modelu opieki zdrowotnej i powrotu lekarzy domowych, zżytych z pacjentem i znających go na wylot. Wbrew niepisanemu prawu zawodowej solidarności ostrzega przed ryzykiem pochopnego powierzania się rękom specjalistów, którzy zamiast człowieka widzą interesujący „przypadek”, a jeśli nie uda im się go rozwikłać, znikają. Tłumaczy procesy zachodzące zarówno w starzejącym się organizmie, jak i w ciele powalonym jakąś bezlitosną chorobą w rodzaju AIDS czy raka, aby przygotować przyszłego pacjenta do świadomego współdecydowania o dalszym losie. Czy cierpienie nieuchronnie związane z podjęciem leczenia, które ma nikłe szanse powodzenia, a na pewno wywoła przykre skutki uboczne, warte jest zmarnotrawienia i tak już nadszarpniętych sił? Czy pozwolić naturze skończyć to, co zaczęła, łagodząc co najwyżej cierpienie? Czy uznać wolę pacjenta, który woli umrzeć, i nie operować go? Stąd już krok do problemu eutanazji, który i w tej książce został poruszony. (Krytykując pochopne decyzje i poradniki w rodzaju „Zrób to sam. 100 sposobów”, Nuland zdaje się usprawiedliwiać taki krok, podjęty wspólnie przez chorego i lekarza, który zna go dobrze od lat.)

Lekarz w ujęciu Nulanda to Don Kichot heroicznie walczący z wiatrakami. Udało się je nieco powyszczerbiać: niektóre śmiertelne schorzenia są uleczalne, dzięki profilaktyce maleje zachorowalność na wiele innych, skuteczniejsze metody leczenia pozwalają niekiedy uzyskać absolucję od wyroku, który brzmi „nowotwór złośliwy”. Ale raz po raz przychodzi przyznać się do porażki. Nuland obrazowo opisuje sposób, w jaki rak podbija ludzki organizm, przedstawia opis spustoszeń sianych w ciele ofiar przez AIDS, mówi o bezradności wobec choroby Alzheimera.

Kiedy zastanawiam się nad jego refleksjami, przypomina mi się nieodparcie wiersz O śmierci bez przesady Wisławy Szymborskiej (z którego pochodzi fraza zacytowana na początku tego tekstu): ...Tryumfy tryumfami, / ale ileż klęsk, / ciosów chybionych / i prób podejmowanych od nowa! / Czasami brak jej siły, /żeby strącić muchę z powietrza. / Z niejedną gąsienicą / przegrywa wyścig w pełzaniu. [...] Kto twierdzi, że jest wszechmocna, / sam jest żywym dowodem, / że wszechmocna nie jest. / Nie ma takiego życia, / które by choć przez chwilę / nie było nieśmiertelne. / Śmierć / zawsze o tę chwilę przybywa spóźniona. / Na próżno szarpie klamką /niewidzialnych drzwi. / Kto ile zdążył, / tego mu cofnąć nie może.

Mok

1 Sherwin B. Nuland: Jak umieramy. Przekład: Marta Lewandowska, Świat Książki, Warszawa 1996, s. 304