Drukuj

7 / 1996

Synod 1996

Kleszczów – 18 i 19 maja 1996

Są z tego Synodu wiadomości dobre i złe. Zacznijmy od tych dobrych. Otóż po raz pierwszy to najwyższe gremium kościelne obradowało w Kleszczowie. Ta niewielka parafia powstała w wyniku zniszczenia przez rozrastającą się kopalnię bełchatowską pięknego Kucowa z jego czeskobraterską tradycją. Ale to, co pozornie złe, może z woli Bożej obrócić się na korzyść człowieka, a wyroki Opatrzności są niezbadane. Świadectwem tego jest właśnie młoda parafia kleszczowska, która rozwija się, tętni życiem, a z ludzi promienieje zadowolenie i optymizm. Cieszą oko nowe, zadbane domostwa, które wyrosły koło nowego kościoła – jasnego, wygodnego, z zapleczem pozwalającym zarówno na różnego rodzaju zgromadzenia parafialne, jak i na przyjęcie gości. Delegaci na Synod od razu poczuli się tutaj jak w domu, a była to zasługa miejscowego Kolegium Kościelnego i pań ze zboru, które o każdej porze służyły spragnionym (był straszny upał) i głodnym kawą, herbatą, kanapkami i rozmaitymi przepysznymi ciastami.

Bardzo dobry był też

temat tegorocznego Synodu: „Nowi w naszym Kościele”.

W ostatnich latach do naszej społeczności wyznaniowej dołączyło bowiem wiele nowych osób, ludzi wiary, którzy nas wzbogacili – do Kościoła sprowadziło ich poszukiwanie Boga i głęboko przemyślana decyzja.

A złe? No cóż, dla chrześcijan ubóstwo nie powinno być stanem, który przeraża. Przeciwnie, powinni oni traktować je jako próbę swojego zawierzenia Bogu. Ale – po ludzku sądząc – sytuacja finansowa, w jakiej znalazł się obecnie nasz Kościół, zagraża materialnej egzystencji całej organizacji kościelnej i podstawom bytu niektórych osób. Według oświadczenia sekretarza biura Konsystorza

już w drugiej połowie bieżącego roku może zabraknąć pieniędzy

na wynagrodzenia księży i pracowników świeckich, na dojazdy do placówek diasporalnych, na wydawanie „Jednoty” itd., itd. Od paru już lat na kolejnych Synodach mówiło się o pogarszającej się kondycji materialnej Kościoła i o wysychaniu dotychczasowych źródeł dochodu (m.in. dotacji od bratnich Kościołów na Zachodzie), ale dopiero teraz dramatycznie zdaliśmy sobie sprawę, że mamy do czynienia z realnym niebezpieczeństwem, z którym musimy się bezpośrednio zmierzyć i znaleźć środki zaradcze oraz drogi ratunku. Synod podjął taką próbę.

Jak zawsze, pomocy szukaliśmy w modlitwie i Słowie Bożym, głoszonym podczas dwóch nabożeństw – inaugurującym obrady w sobotę, 18 maja, oraz niedzielnym, 19 maja, z sakramentem Wieczerzy Pańskiej. To pierwsze prowadził gospodarz kleszczowskiej parafii, ks. Lech Tranda, a kazanie wygłosił student ChAT, Jarosław Kubacki, który przez kilka miesięcy pracował w miejscowym zborze. Za podstawę kazania posłużyły teksty z Dziejów Apostolskich (2:42-47) mówiące o pierwszym chrześcijańskim zborze, w którym wszyscy „trwali w nauce apostolskiej i wspólnocie, w łamaniu chleba i w modlitwie”, oraz z Ewangelii Łukasza (19:37-40), gdzie zapisano słowa Jezusa o uczniach:

„Powiadam wam, że jeśli ci będą milczeć, kamienie krzyczeć będą”.

Całe życie pierwszego zboru – powiedział kaznodzieja – miało wymiar sakramentalny: trwanie w nauce apostolskiej jest początkiem, spoiwem i celem wspólnoty chrześcijańskiej. Jedność ich wiary i głoszonego Słowa oraz wynikające z tego działanie, polegające na dzieleniu się wszystkim, co posiadali, było prawdziwym wyrazem oddawania chwały Bogu i sprawiało, że cieszyli się szacunkiem środowiska, w którym działali, a Bóg pomnażał ich liczbę.

– Czy ten tekst jest takim kamieniem, który krzyczy do nas i wzywa do naśladowania, czy może jest kamieniem obrazy, o którym wolelibyśmy nie myśleć? – pytał kaznodzieja.

Jakie świadectwo o polskim chrześcijaństwie XX wieku zostanie przekazane następnym pokoleniom?

Czy można w nim będzie znaleźć chociażby cień tego, o czym wspomina apostoł Łukasz? Czy nasza społeczność wyznaniowa przypomina pierwszy zbór, w którym manifestowała się Boża obecność? Czy jest wspólnotą sakramentalną, którą łączy wzajemna więź i która potrafi świadczyć swoją postawą, że Jezus Chrystus jest naprawdę naszym Panem? Bóg dał nam odpowiedź na wszystkie te pytania, a świętość Kościoła jest rzeczywistością; jeśli więc możemy na coś liczyć – i o coś się modlić – to właśnie o tę świętość, która przemoże grzech. Słowo Boże przemoże zatwardziałość naszych serc, a wtedy potrafimy dać świadectwo, że stanowimy chrześcijańską wspólnotę.

Ks. bp Zdzisław Tranda kazanie podczas niedzielnego nabożeństwa oparł na tekście Jezusowego podobieństwa o soli i światłości (Mat. 5:13-16). Jak sól jest niezbędna dla życia, tak

chrześcijanie są niezbędni społeczeństwu.

Mają swoją postawą świadczyć, że świat nie może się bez nich obyć. Ale słowa Jezusa zawierają jednocześnie ostrzeżenie – bo namiar soli jest szkodliwy dla zdrowia. Jeśli będziemy zbyt narzucający się ze swoim światopoglądem, zbyt agresywni, możemy przesolić. Ksiądz Biskup przeprowadził paralelę między składem chemicznym soli a jednością boskości Chrystusa łączącego się w miłości z grzesznym człowiekiem. Jak szlachetny sód (Na) i trujący chlor (Cl) tworzą niezbędny dla życia związek NaCl, tak grzeszny z natury człowiek, który przyjął Jezusa Chrystusa i Jego Dobrą Nowinę, staje się solą ziemi.

Podobnie jest ze światłością, która będąc niezbędna do życia, rozwoju i wzrostu wszystkich istot żywych, jest czymś tak naturalnym, że prawie przez nas nie zauważanym. Chyba że nagle nam zabraknie światła (poprzedniego dnia wieczorem obrady Synodu zostały przerwane, ponieważ z powodu burzy wyłączono prąd). Ale także oślepiony światłem człowiek przestaje widzieć cokolwiek i otacza go bariera ciemności, jeśli więc chcemy być światłością świata nie możemy zbyt natarczywie świecić innym w oczy rzekomymi cnotami, bo zamiast oświetlać innym drogę, staniemy się na tej drodze barierą.

Ksiądz Biskup wezwał uczestników Synodu i miejscowy zbór do takiego rozwijania życia duchowego,

aby cała wspólnota Kościoła stała się społecznością ludzi żywej wiary, nie zaś martwą instytucją.

Nawiązując do tematu Synodu: „Nowi ludzie w naszym Kościele”, podkreślił wagę naszych dobrych uczynków, dzięki którym ludzie przychodzący do Kościoła będą chwalili nie nas, lecz Ojca, który jest w niebie.

Podczas udzielania sakramentu Wieczerzy Pańskiej wielki krąg ludzi otoczył Stół Pański. Znaleźli się w nim bracia z zagranicy: ks. Ingo Broockmann z Leer w Niemczech, delegat z Okręgu Synodalnego Kościoła Reformowanego oraz świecki przedstawiciel tej parafii, Karsten Stohr. Niestety, goście z bratnich Kościołów polskich: Ewangelicko-Augsburskiego, ks. bp Mieczysław Cieślar i Ewangelicko-Metodystycznego, ks. rektor Adam Kleszczyński, uczestniczący w sobotnich obradach Synodu, musieli wy jechać, by wypełnić duszpasterskie obowiązki w swoich zborach.

*

Przygotowując się do Synodu redakcja „Jednoty” w nr. 5/96 opublikowała wypowiedzi kilku osób, które do naszej społeczności przystąpiły niedawno i

patrzą na „nasz Kościół świeżym okiem”.

Na Synodzie stanęło inne pytanie: jak „zasiedziali” członkowie Kościoła odnoszą się do tych „nowych”. Czy są wobec nich otwarci, gościnni, serdeczni i pomocni, czy też nieufni, podejrzliwi lub nawet trochę niechętni?

Trzy referaty – autorstwa ks. Bogdana Trandy (skrócony tekst jego wystąpienia publikujemy na s. ), dr. Adama Aduszkiewicza i dr. Doroty Niewieczerzał – bardzo szeroko ujmowały tę problematykę.

Wprawdzie dr Aduszkiewicz (który wypowiadał się już na łamach „Jednoty” 5/96) stwierdził, że trudno jest osobiste doświadczenie przenieść na poziom ogólny, niemniej jednak w swoim wystąpieniu zawarł wiele istotnych generalizujących spostrzeżeń i interesującą próbę syntezy. Osoby wstępujące do naszego Kościoła referent podzielił na dwie grupy według „pochodzenia”: na tych, którzy przyszli z innych wspólnot kościelnych (praktycznie z Kościoła rzymskokatolickiego), oraz tych, którzy uprzednio byli niewierzący lub poszukujący.

Siłą przyciągającą do ewangelicyzmu reformowanego jest doktryna Kościoła

oraz silnie manifestujący się element wspólnotowy. O atrakcyjności doktryny stanowią trzy czynniki: 1) bezpośrednie relacje człowieka z Bogiem, co zostało wyraźnie wyeksponowane w Katechizmie heidelberskim (...ciałem i duszą należę [...] nie do siebie, ale do Jezusa Chrystusa, mego Zbawiciela. To On swą drogą krwią dał całkowite zadośćuczynienie za moje grzechy...”); 2) doświadczenie transcendencji, dzięki której następuje odrzucenie absolutystycznych roszczeń autorytetów; 3) praktykowanie życia religijnego nie jako celu samego w sobie, ale jako źródła inspiracji i wsparcia wobec trudnych problemów dnia dzisiejszego, przy czym nie oznacza to ucieczki od tych problemów.

Element wspólnotowy jest dla przychodzących do Kościoła ewangelicko-reformowanego również bardzo istotny. Kościół ten, będąc m.in. pozbawiony złudzeń co do własnej doskonałości, nie aspiruje do pośrednictwa między człowiekiem a Bogiem. W swej strukturze ma mechanizmy kontrolne, m.in. w postaci ustroju demokratycznego, które zabezpieczają go przed takimi ewentualnymi roszczeniami. A co najważniejsze,

wspólnota ta jest grupą wsparcia dla wszystkich,

którzy znajdują się w sytuacji „niedoli” opisanej w Katechizmie heidelberskim. Referent zwrócił też uwagę na pozytywną odmienność ewangelicyzmu reformowanego od rzymskokatolicyzmu w Polsce, w którym powierzchowna, „odświętna” pobożność staje się synonimem religijności. Ludzie o rodowodzie rzymskokatolickim, dystansując się od tego typu religijności, szukają dla siebie miejsca w społeczności ewangelickiej.

W podsumowaniu dr Aduszkiewicz stwierdził, że formuła reformowana jest odpowiedzią na dwie najważniejsze potrzeby człowieka: 1) w czasach, gdy ulega zatarciu granica między dobrem a złem, a język traci wiarygodność, wymaga od człowieka stałej kontroli języka pojęć oraz zachowań w świetle Słowa Prawa Bożego; 2) odpowiada też na potrzebę przynależności do wspólnoty, która człowieka bardziej wspiera, niż nim kieruje. „Nadzieja, którą mam wobec naszego Kościoła, jest też nadzieją samego Kościoła” – zakończył.

Dr Dorota Niewieczerzał zastanawiała się nad pytaniem,

jak „zasiedziali” ewangelicy reformowani przyjmują nowych braci

w Kościele. Na wstępie stwierdziła, że włączenie się we wspólnotę nie zależy wyłącznie od osoby zainteresowanej, ale także od samej wspólnoty. Do „nowych” zaliczyła zarówno młodzież wychowaną w tradycji ewangelickiej i przez akt konfirmacji włączonej do grona pełnoprawnych i odpowiedzialnych członków społeczności reformowanej, jak też osoby z innych środowisk, które dokonują aktu konwersji lub proszą o chrzest.

W przypadku młodzieży, wbrew pozorom, decyzja o konfirmacji nie jest jednoznaczna z pozostaniem w Kościele. Choć wspiera ją tradycja rodzinna i środowisko wyznaniowe, to przecież młodzi potwierdzają w ten sposób raczej nadzieje pokładane w nich przez dom i wspólnotę, niż swój

osobisty dojrzały wybór.

Znajdując się w okresie życia przełomowym, emocjonalnie niestabilnym, ze skłonnością do buntu wobec dorosłych autorytetów, młodzi nie zawsze pozostają wierni ślubowaniu. Stąd częste zjawisko ich znikania z Kościoła po konfirmacji. Zatem teza, że młodym ludziom, wyrosłym w Kościele, łatwiej odnaleźć się we wspólnocie niż przybyszom z zewnątrz, jest tylko częściowo słuszna. Dr Niewieczerzał zastanawiała się, czy przesunięcie o kilka lat wieku konfirmacyjnego nie byłoby jakimś rozwiązaniem tego problemu, ale dodała, że sprawa ta wymaga odrębnej debaty.

W przeciwieństwie do młodzieży o rodowodzie ewangelickim, ludzie nowo wstępujący do Kościoła nie mają oparcia w swoich rodzinach czy rówieśnikach lub przyjaciołach. Dlatego ich decyzja jest o wiele trudniejsza. Nie znają też środowiska, w które wkraczają, a zdobycie o nim wiedzy i przyjaciół wymaga czasu. Często idealizują nową wspólnotę, zwłaszcza że przyjmowani są uroczyście i w sytuacji odświętnej. Tymczasem,

gdy już staną się „domownikami wiary”, spostrzegają obraz odległy od wyobrażeń,

bo starsi współbracia zdjęli już lakierki i teraz ukazują się w domowych kapciach. Przezwyciężenie tej sytuacji może nastąpić przez świadome uczenie się siebie nawzajem: „starzy” powinni pomagać „nowym” w asymilowaniu się w środowisku, a „nowi” powinni chcieć „starych” poznawać, a także prezentować im siebie.

– Co przeszkadza nam, „zasiedziałym” ewangelikom, w prawdziwym otwarciu się na „nowych”? – zastanawiała się dr Niewieczerzał. Otóż

jako niewielka liczebnie społeczność mamy związane z tym kompleksy.

A człowiek zakompleksiony, niepewny swych zalet, jest nieufny, nieśmiały, skłonny do zamykania się w sobie. Z drugiej strony grozi mu popadnięcie w inną skrajność – w zadufanie, przybieranie tonu wyższości, przez co staje się niemiły wobec osób nowych i... po prostu śmieszny. Bronimy naszej tożsamości wyznaniowej w obawie, żeby się „nie rozpłynąć” w środowisku większości. Ta obawa przysłania nam niekiedy fakt, że ugruntowana wiara i poczucie wartości własnego wyznania są źródłem spokoju i pewności. Powinniśmy to sobie stale uświadamiać. My wszyscy – „starzy” i „nowi” – którzy razem tworzymy Kościół.

Dyskusja nad referatami odbywała się w dwóch grupach (pod przewodnictwem prof. Jarosława Świderskiego i ks. Romana Lipińskiego). Zwracano uwagę przede wszystkim na tworzenie takiej społeczności, w której nowi członkowie naprawdę znajdowaliby „grupę wsparcia”. Osoby, które przed laty wstąpiły do Kościoła i dziś wyróżniają się w nim swoją postawą i aktywnością, stwierdzały, że nie napotkały w stosunku do siebie żadnych uprzedzeń. Wraz ze wzmacnianiem tożsamości wyznaniowej całej wspólnoty należy w sposób szczególny podjąć

zadanie przygotowywania młodych współwyznawców do życia w małżeństwach mieszanych.

Jest to dziedzina, w której nagromadziło się sporo zaniedbań. W praktyce bowiem, w wyniku małżeństw mieszanych, więcej z Kościoła ludzi odchodzi (także ich dzieci), niż doń przychodzi. Rozwinięto myśl dr. Niewieczerzał o konieczności wspomagania przez zbór konfirmantów w ich próbach znalezienia swojego miejsca w społeczności wierzących. Młodzież pokonfirmacyjna powinna być przedmiotem specjalnej troski duszpasterskiej. Stwierdzono, że bardzo często osoby nowo wstępujące do Kościoła odznaczają się żywszą wiarą, głębszą znajomością doktryny reformowanej i większym zaangażowaniem w pracę kościelną niż „zasiedziali” członkowie zboru. Warto w tym miejscu odnotować głos osoby „nowej”, która czuje się w pełni akceptowana, ale gdy chce porozmawiać o sprawach fundamentalnych, o sprawach wiary, to w swoim zborze nie znajduje forum, na którym mogłaby to uczynić, bo życie parafii zdominowane jest przez problemy praktyczne.

Teza o roli „Jednoty” jako misyjnego narzędzia Kościoła

nie spotkała się z jednoznaczną oceną. Tezę tę podtrzymywali duchowni oraz ci spośród „nowych”, którzy właśnie dzięki „Jednocie” w ogóle czegoś się o Kościele ewangelicko-reformowanym w Polsce dowiedzieli albo w swoich poszukiwaniach duchowych znaleźli na jej łamach odpowiedź. Ale były też głosy, że to nie w pierwszym rzędzie „Jednota”, lecz publiczne wypowiedzi Kościoła, zwłaszcza zaś udział duchownych w programach radiowych i telewizyjnych, są działaniem misyjnym o najszerszym zasięgu.

O roli duszpasterzy w dziele wprowadzania nowych ludzi w krąg duchowości reformowanej właściwie się nie mówiło, choć to oni niewątpliwie mają do wypełnienia najważniejsze zadanie. Stwierdzono natomiast, i to należy wziąć pod uwagę ze względu na przyszłość, że

młodzi duchowni nie są do wypełniania tych zadań należycie przygotowani ani przez uczelnię, ani przez Kościół.

Dlatego tak ważną misję, jako nauczyciele, mają do spełnienia doświadczeni, cieszący się pełnym zaufaniem i wdzięcznością „nowych” księża starszego pokolenia.

W temat Synodu wpisany był także dokument pt. „Zasady wstępowania do Kościoła Ewangelicko-Reformowanego w RP”, dający ogólne i jednakowe dla duchownych wszystkich zborów wytyczne postępowania w tej sprawie. Projekt w dwóch wersjach Synod skierował do Konsystorza z zaleceniem opracowania jednego tekstu ostatecznego i rozesłania go do duchownych i Kolegiów Kościelnych.

*

Dyskusja nad sprawozdaniem Biskupa Kościoła, Konsystorza, kilku Komisji – w tym Komisji Rewizyjnej, a także parafii w Kleszczowie i Pstrążnej, nad preliminarzem budżetowym na rok 1996 (na rok 1997 preliminarz nie został przedstawiony z przyczyn podanych poniżej) została zdominowana sprawą materialnej egzystencji Kościoła w sytuacji załamania się jego finansów.

Pod znakiem zapytania

staje dalsza działalność drukarni, ponieważ nie przynosi spodziewanych zysków, nie będzie możliwe funkcjonowanie na dotychczasowych zasadach „Betanii”, grozi zaniechanie wydawania „Jednoty” w roku 1997. Koniecznością staje się ponoszenie przez każdą parafię przynajmniej połowy kosztów utrzymania duchownego.

Dyskusja była burzliwa. Wnioski i propozycje dotyczyły głównie problemu, jak przetrwać, jakie znaleźć drogi wyjścia. Być może niektóre pomysły okażą się korzystne, być może dzwonek alarmowy nareszcie zmobilizuje wszystkich, którym sprawy Kościoła są bliskie sercu, a nie tylko gremia z urzędu zobowiązane do troski o jego dobro, do działań mających na celu przezwyciężenie obecnego kryzysu. Doświadczenie ostatnich lat wykazało, że ludzie Kościoła nie mają „żyłki do interesów”, że podejmowane przedsięwzięcia gospodarcze nie przyniosły spodziewanych rezultatów i że zanim wyrosną nowi Kronenbergowie, zapewne minie pokolenie. Ale

kto naprawdę kocha, ten daje. Choćby „wdowi grosz”.

Synod jednogłośnie uchwalił apel do wszystkich członków Kościoła a dodatkową, comiesięczną ofiarę w wysokości 5 zł, począwszy od czerwca br. do maja 1997 r. włącznie, tzn. do następnego Synodu. To na razie, żeby uratować dziurawy budżet i przetrwać. Nasz Kościół nie jeden raz w swych dziejach znajdował się w jeszcze trudniejszym niż dziś położeniu (choćby po ostatniej wojnie), a przecież się wydźwigiwał, rozwijał i wzrastał. Z pomocą Bożą. Musimy działać i musimy się modlić. Bo, jak śpiewamy z pełnym zaufaniem: „O Jezu, wszak to sprawa Twa, coś ją powierzył nam”.

Krystyna Lindenberg