Drukuj

6 / 1996

Czy można przekazywać wiarę? Czy wychowując dziecko w miłości do Boga i posłuszeństwie Jego przykazaniom tym samym przekazujemy mu wiarę? A jeśli tak, to czy stało się to dzięki nauczaniu i wychowaniu? Jeśli bowiem wiara jest odpowiedzią człowieka na miłość Boga, to oznacza ona bezpośrednią relację między Tym, który ją daje, a tym, który na nią odpowiada. Nie można jej zatem ofiarować ani nauczyć, ani odziedziczyć. Bóg ma tylko dzieci, czyli tych, którzy odpowiedzieli na Jego wezwanie, nie ma natomiast wnuków, które by wiarę w Niego dziedziczyły po swoich rodzicach.

Malarz i znawca prawosławia Jerzy Nowosielski napisał o swoim dojrzewaniu duchowym: „Przyszedł wreszcie moment, kiedy odzyskałem wiarę. Nie była to ta sama wiara, którą odziedziczyłem po rodzicach. Raczej zupełnie inna” (Sztuka a religia). Czym więc jest to, co przekazujemy naszym dzieciom, i to, co nam przekazali nasi rodzice? Pewną atmosferą, w której prawdziwa wiara może się rozwinąć, glebą, na której może dopiero wyrosnąć? Wielu rodziców zastanawia się, czy i jak mówić dzieciom o Bogu, nie zawsze bowiem mają godne naśladowania przykłady z własnego dzieciństwa. Pisarz francuski Paul Claudel, ojciec licznej rodziny, uważał, że wiara powinna być jak powietrze: dziecko nie musi o niej słyszeć, powinno nią oddychać.

François Destang w książce Drogi królestwa przypomina, że wychowanie religijne to coś więcej niż tylko przekazywanie dzieciom orędzia Ewangelii: „Kiedy mamy przedstawić jedną osobę drugiej, staramy się choć trochę poznać każdą z nich. Staramy się i o jednej, i o drugiej powiedzieć coś, co – choćby to było niewiele – ukazałoby naprawdę, czym one są, i co mogłoby pozwolić im na wzajemne zrozumienie czy zaakceptowanie”. Zatem osoba, która chce kształtować wiarę dziecka, powinna starać się poznać i Tego, o którym chce mówić, i tego, komu pragnie Dobrą Nowinę przekazywać. Nie jest to sprawa prosta tym bardziej, że wzajemne poznawanie się obu stron to proces długotrwały.

Czy małe dziecko może poznać Boga? Tak, twierdzi autorka, bo ono jest „z Boga”. Tak, jeśli pokażemy mu, że Bóg jest Kimś, kto istnieje w naszym życiu i je kształtuje. „Pomiędzy tym, co Bóg mówi w sercu dziecka, a tym, co my mu przekazujemy, musi istnieć harmonia”. My zaś mamy szukać Słowa Bożego, by pomóc dziecku je poznać. Jak to czynić, jak przekazywać wiarę dzieciom – o to właśnie zapytałam kilka osób, ewangelików reformowanych i katolików, prosząc je o podzielenie się wspomnieniami ze swego dzieciństwa oraz doświadczeniami, jakich nabyły wychowując własne dzieci.

To, co czynię, staram się czynić w miłości

Młody człowiek (który wolał pozostać anonimowy), ojciec uczącej się już córeczki, uznał ten temat za ważny i potrzebny. Na tyle ważny, że jego omówieniu warto by poświęcić zebranie Kolegium Kościelnego, jest to bowiem – jak sądzi – właściwe miejsce do takiej dyskusji i dzielenia się doświadczeniami.

On sam przyznaje: „Tak naprawdę nie wiem, jak powinno wyglądać wychowanie religijne. Życie bowiem przynosi przykłady świadczące o tym, że ludzie wychowani w rodzinach, gdzie dzieci uczestniczyły w praktykach religijnych, odchodzą w okresie buntu i już do Boga nie wracają. Ale chociaż wychowanie religijne nie zabezpiecza przed niewiarą, to jeśli będzie się dziecko wychowywać bez Boga, pozbawi się je bardzo istotnej wartości, stworzy się próżnię, której chyba nie da się później wypełnić”. Młodemu ojcu nie za wiele pomóc mogą własne doświadczenia z okresu dzieciństwa. Nie akceptuje też form przekazywania wiary praktykowanych w rodzinie żony, w tradycyjny sposób religijnej, gdzie praktykowano wspólną modlitwę przy stole, wspólne czytanie Biblii. „Taki sposób wyznawania wiary nosi znamiona oficjalności, tymczasem w sprawach wiary istnieje sfera, której oficjalność nie dotyka i gdzie nie jest ona w stanie dotrzeć”. Nie oznacza to jednak zepchnięcia wiary wyłącznie w sferę prywatności. „Dla mnie i mojej żony bardzo ważną sprawą jest uczestnictwo w życiu naszego Kościoła. Do tego należy także nauka w szkółce niedzielnej, która jest przygotowaniem do udziału w życiu wspólnoty. Przed rozpoczęciem tej nauki rozmawialiśmy dużo z córką, chcieliśmy jej uświadomić, czym będą te spotkania. Właśnie tam córka rozwinęła umiejętność modlitwy i dzięki tej inspiracji udaje nam się niekiedy wspólnie pomodlić; czasem też ona modli się sama”.

„Odkąd wyrosła z wieku, gdy lubi się bajki, postanowiliśmy zacząć czytać jej książkę Naszym dzieciom o Biblii – nie jako kontynuację bajek, lecz zupełnie inny rodzaj lektury. Czytanie połączone jest zwykle z rozmową, z licznymi pytaniami, na które staramy się odpowiadać. Nie potrafimy natomiast wprowadzać tzw. tradycyjnego wychowania religijnego. Podsumowując, mogę powiedzieć, że to, co robię z córką – czy staram się jej opowiadać, czy czytam, czy się modlę – staram się czynić w miłości, w tej miłości, którą sam otrzymuję od Boga, której doświadczam, a która realizuje się jako moje uczucie do niej, a także do żony.”

Starałem się dawać przykład

„Nie jestem budującym przykładem – stwierdził kolejny rozmówca – za daleko odszedłem od mego Kościoła, który przecież nadal pozostaje moim Kościołem, co więcej – jest Kościołem moich dzieci. Stanowię dowód prawdziwości sloganu, że byt określa świadomość. Sprawy codzienne, konieczność utrzymania rodziny przesłoniły mi ostatnio sprawy duchowe. Mam jednak nadzieję, że w ostatecznym rachunku to, co robię, będzie mi policzone”.

Jego rodzina była mieszana wyznaniowo: ojciec – ewangelik reformowany, matka – katoliczka. Podobnie jest w jego własnej rodzinie. I, co ciekawe, tak on, jak i jego dzieci wychowani zostali w wierze Kościoła ewangelicko-reformowanego.

„Jeździłem z ojcem w latach 40-tych, a potem po wojnie do kościoła na Lesznie. Chodziłem też regularnie do szkółki niedzielnej i na lekcje religii. Później skończyłem kurs katechetyczny i byłem konfirmowany. Jeszcze jako młody człowiek uczestniczyłem w letnich obozach, brałem też udział w spotkaniach dyskusyjnych. W tym okresie byłem szczególnie blisko Kościoła. Ojciec mój dbał, żebym bywał regularnie w kościele i poczuł się z nim związany. Inne formy wychowania religijnego, jakie pamiętam z rodzinnego domu, to chyba tylko rozmowy na odpowiednie tematy przy świątecznym stole.

A jak wygląda przekazywanie wiary młodszemu pokoleniu? Muszę stwierdzić, że u nas etyka wyparła wiarę. Uważam za swój sukces, że udało mi się nauczyć dzieci prawdomówności, zyskaliśmy też coś, co się nazywa zaufaniem, którym nieczęsto dzisiejsza młodzież obdarza swoich rodziców. Sądzę też, że udało mi się w nich wykształcić solidność i uczciwość w pracy, co jest dla mnie bardzo ważne. Gorzej wygląda sprawa z praktyką wiary. Póki dzieci były małe, woziłem je regularnie do szkółki niedzielnej i na lekcje religii, ze względu na odległość (mieszkamy poza Warszawą) nie było łatwe. Doprowadziłem córkę i syna do konfirmacji i to uważam za swoje osiągnięcie. Nie zżyły się natomiast z tym środowiskiem, doszły bowiem do wniosku, że one tu nie pasują. Gdy ostatnio zwróciłem synowi uwagę, że nie bywa w kościele, zauważył – i słusznie – że ja też pojawiam się tam rzadko. Mimo wszystko jest to nasz Kościół i tę opinię podziela również córka, już osoba samodzielna. Mam nadzieję, że oboje zostaną w tym Kościele”. Na zakończenie usłyszałam: „Starałem się dawać im przykład, by żyli uczciwie – i to wszystko”. To wcale nie jest tak mało, zważywszy, że nie są to puste słowa. Kryje się za nimi świadectwo wiary, które mój rozmówca składa swoim życiem i działaniem, oraz przekonanie, że przynależność do tego Kościoła zobowiązuje go do życia według wskazań Ewangelii.

Uczyć samodzielności życia i wiary

Ela i Michał Gołąbowie od kilkunastu lat działają jako animatorzy w katolickim ruchu Kościoła domowego. Rodziny, w których dorastali, w odmienny sposób realizowały wychowanie religijne swoich dzieci. Rodzice Eli, choć wierzący, nie uczestniczyli w życiu swego Kościoła, natomiast wymagali tego od córek. „Zawsze marzyłam, by tak jak inne rodziny pójść wspólnie z rodzicami w niedzielę do kościoła” – wspomina Ela. W domu Michała rodzice wspólnie z dziećmi modlili się i czytali Biblię. „Każdego dnia czytaliśmy jeden rozdział, omawiając poruszone w nim kwestie, tak że w ciągu mojego pobytu w domu rodzinnym przeczytaliśmy dwukrotnie całą Biblię i kilkakrotnie Nowy Testament”. Święta też stanowiły okazję do wyjaśniania dzieciom treści, jakie ze sobą niosą.

„Jeśli chodzi o wiarę – wspomina Michał – to uformowały mnie w równym stopniu dom i oaza, w której uczestniczyłem od szkolnych lat. Dom dał mi podstawy wiary, dzięki oazie poznałem to, co określiłbym jako doświadczenie obecności Boga, spotkanie z Nim”. Na pytanie, czy czworo swoich dzieci stara się wychowywać korzystając z własnych doświadczeń, odparł, że zawsze usiłuje robić wszystko inaczej niż rodzice, a w rezultacie okazuje się, że postępuje dokładnie tak, jak oni.

Dzieci biorą udział we wszystkich formach życia rodzinnego, również w życiu religijnym. „Zadaliśmy im kiedyś pytanie, czy pamiętają, od kiedy zaczęły chodzić z nami do kościoła. Nie pamiętały i zależało nam właśnie na tym, by czuły się z nim związane od zawsze. Łatwiej jest porzucić to, co nowe, trudniej odejść od tego, z czym się jest zrośniętym od niepamiętnych czasów. Takiej decyzji nie podejmuje się pochopnie”.

Ela i Michał wiedzą o zagrożeniach, które niesie ze sobą współczesny świat, i starają się uodpornić na nie swoje dzieci. Przez długi czas nie było w domu telewizora, teraz bardzo kontrolują oglądane programy, uznając za niebezpieczne także reklamy, które zniewalają psychikę odbiorcy. A człowiek zniewolony staje się podatny na manipulacje, można go formować w dowolnym kierunku. Tylko wolny człowiek może w świadomy sposób odpowiedzieć na Boże wezwanie. Starają się więc wyrobić w dzieciach dystans do narzucanej przez innych mody. Uczą je umiejętności samodzielnego dokonywania wyboru: „zrób jak chcesz, wiedz jednak, że niesie to ze sobą określone konsekwencje”.

Dla osiągnięcia efektu wychowawczego potrzebna była systematyczność i własny przykład. Nie można powiedzieć, że to wszystko, czego moi rozmówcy starają się nauczyć swoje dzieci, przychodzi im łatwo i bezboleśnie. Wiele było problemów z modlitwą przed posiłkiem, zanim przestał to być gest wykonany w pędzie do talerza. Duże trudności sprawiała też wszystkim wspólna modlitwa wieczorna, rodzice zdecydowali więc, że będą rozpoczynać ją sami jako modlitwę indywidualną, dzieci zaś stopniowo dołączą do nich. W niedzielne poranki rodzina spotyka się przy stole. Wtedy jest czas na omówienie tematów czytań niedzielnych i wszystkich związanych z tym problemów, pytań i wątpliwości. Dzieci łatwiej wówczas przyswoją i rozumieją liturgię słowa.

Słowa bez pokrycia są puste

Małgorzata Smoła, dziś pracująca jako katechetka, pochodzi z rodziny, gdzie nie dbano o religijne wychowanie dzieci. „Nie znam rodzinnej tradycji przekazywania wiary – przyznaje – natomiast od dzieciństwa nauczona byłam współistnieć z ludźmi o bardzo różnych poglądach – w miłości i przyjaźni. (Nie chcę używać słowa »tolerancja«, bo kojarzy mi się ono raczej z przymusowym uznawaniem poglądów innych osób). O przynależności do konkretnego Kościoła zdecydowałam, gdy byłam już dorosła. Szukałam, aż znalazłam ten Kościół, który mi odpowiadał. Tylko tak naprawdę, czy to ja znalazłam? Podobnie było z Zacheuszem, kto kogo znalazł: Zacheusz Jezusa, czy Jezus Zacheusza?...

W moim domu nie ma szczególnej pory na rozmowy o wierze czy religii. Odbywa się to spontanicznie, przy bardzo różnych okazjach. Kiedy zbliżają się święta kościelne, rozmawiamy o tym, jakie mają znaczenie dla nas, ludzi współczesnych, co jest istotne w tym wydarzeniu. Moje córki są uznawane w swoich klasach za specjalistki w dziedzinie spraw religijnych i ich koleżanki czy koledzy, katolicy, zadają im różne pytania, często dotyczące Kościoła katolickiego. Jeśli same nie umieją dać odpowiedzi, pytają mnie – to też jest okazja do rozmowy, nierzadko odbiegającej od pierwotnego pytania. Tak więc same dzieci zadają pytania lub rozmowa wynika z sytuacji. Wydaje mi się to korzystniejsze, bardziej szczere, naturalne”.

Ona również przyznaje, że „nie jest łatwe religijne wychowywanie dzieci w takich czasach, jak dzisiejsze, kiedy uczciwość i dobroć zdają się nie mieć wysokiej ceny, kiedy wokół widzimy interesowność i cwaniactwo. W telewizji, która jest wszechobecna w życiu naszych dzieci, mało można zobaczyć rzeczy godnych polecenia. Nasz świat stawia przed nami trudne zadania, a często korzystniejsze wydaje się wybranie właśnie złego kierunku (złego w świetle prawd wiary)”. Mówienie o wierze nie jest łatwe, „bo możemy mówić tylko o prawdach, zasadach – posiadanie wiary nie od nas zależy. A słowa bez pokrycia w działaniu są puste. Jeśli więc mówimy dzieciom o miłości bliźniego, to sami musimy w swoim życiu realizować tę zasadę. Dziecko musi wyraźnie to zobaczyć. Jeśli mówimy o Dekalogu, to przykazania musimy praktycznie realizować – niezależnie od chwilowej korzyści lub jej braku”.

Dać iskierkę z płomienia wiary

Dr Dorota Niewieczerzał (długoletni radca świecki Konsystorza) przedstawiła swoje doświadczenia w sposób bardziej uogólniony: „Relacje między rodzicami a dziećmi są nieco innej natury, niż między mistrzem a uczniem, ponieważ wraz z dojrzewaniem dziecka dojrzewają też jego rodzice. Kiedy więc mały człowiek zadaje rozliczne pytania, zmusza nas do zastanowienia się, do sformułowania swoich poglądów. Często dzieci pytają o sprawy zasadnicze dla zrozumienia ludzkiego losu. Pytania te mobilizują nasz intelekt. Często też sprawiają, że zaczynamy dostrzegać brak oczywistości w tym, co dotychczas uważaliśmy za oczywiste. Dziecko chce uchwycić kawałek prawdy o otaczającym świecie, trzeba więc albo wyjaśnić mu rzecz do końca, albo przyznać się do niewiedzy. Obcowanie z dziećmi pomaga dorosłym rozeznać się w swoim »stanie posiadania« w każdym zakresie, również w sprawach wiary.

W rodzinie są tysiące okazji, by rozmawiać o wierze, jeżeli dla rodziców jest ona sprawą żywą. Dzieci świetnie zauważają, co dla rodziców jest ważne, a co nie. I jeśli jakiś problem naprawdę absorbuje rodziców, zyskuje on na znaczeniu także w oczach dziecka.

Tak więc poza wychowywaniem dzieci w sposób kontrolowany i zamierzony wychowujemy je stale, dając im przykład (często nieświadomy) własnym życiem. W ten sposób dzieci „nasiąkają” wiarą, przyjmowaną pośrednio, ale bardzo głęboko, ponieważ tak kształtują się odruchy, nawyki w myśleniu i działaniu. Pamiętam ze swego dzieciństwa, że w szczególny sposób odczuwałam słowa mojej mamy, która planując cokolwiek dodawała: »jeśli Pan Bóg pozwoli« i nigdy te słowa nie były powiedziane zdawkowo. Dla mnie stanowiły one dowód całkowitego zawierzenia Bogu i kwintesencję wiary. Nie wymyślimy nic lepszego (i nic trudniejszego!) niż stara zasada, że najlepiej uczyć dając przykład. Wprawdzie na wiele pytań zadawanych przez dzieci nie odpowiemy, bo sami nie rozumiemy niektórych spraw, możemy jednak dać naszym dzieciom odrobinę naszej pewności o Bożej opiece i o Bożej miłości. Możemy dać im iskierkę z płomienia wiary, który w sobie podsycamy. Musimy tylko... mieć w sobie ten płomień”.

*

Powyższe wypowiedzi pokazują, jak różnie w rodzinach chrześcijańskich realizowane jest wychowanie religijne. Doświadczenie nabyte w dzieciństwie nie musi wpływać wprost na zachowania dorosłych wobec własnych dzieci, choć niewątpliwie związek przyczynowy istnieje. Jak widać, nie ma gotowych recept na wychowanie w wierze, a może – po prostu – trzeba wychowywać pełnego człowieka, odpowiedzialnego, wolnego, otwartego na dobro. I na tym podłożu starać się zasiać Słowo Boże, bo tylko wtedy pomaga się młodemu człowiekowi znaleźć sens życia, tylko tak daje się mu poczucie bezpieczeństwa, jakich ani kultura, ani nauka, ani sport czy rozrywki, a nawet pieniądze, dać nie mogą. To bezpieczeństwo nie jest obietnicą życia w szczęściu już tu, na ziemi, ale konkretnym i nieoceniony drogowskazem w świecie pomieszanych kierunków, pojęć i wartości.

Małgorzata Wittels