Drukuj

4 /1996

Głos w dyskusji

Wynik wyborów prezydenckich z listopada ubiegłego roku skłonił wielu uczestników i komentatorów życia publicznego do postawienia tezy, że społeczeństwo polskie podzielone jest na dwa obozy polityczne. Trudno się było wówczas z taką opinią zgodzić, wybory prezydenta kierują się bowiem szczególną logiką. W drugiej turze, kiedy wyborcy mają do wyboru jednego z dwóch kandydatów, siłą rzeczy tworzą się dwa elektoraty. Prócz tego pamiętać trzeba o tych, którzy głosowali na danego kandydata tylko po to, by przeciwstawić się jego konkurentowi, o tych, którzy swój wybór uzależniali od aparycji i manier, a nie od postawy politycznej kandydata, wreszcie o tych, którzy w dniu elekcji pozostali w domach. A jednak teza o dwóch obozach staje się nieoczekiwanie coraz bardziej uzasadniona.

Polskie elity polityczne przeżywają od czasu nastania III Rzeczypospolitej ustawiczny proces fluktuacji. Panuje przekonanie, że „wszystko jest płynne”. Najbardziej tym zjawiskiem dotknięte są środowiska wyrastające z ruchu solidarnościowego. Brak doświadczenia w sprawowaniu władzy, niedobór poważnych przywódców, rażące błędy polityczne, partyjniactwo i przerost osobistych ambicji to przyczyny – mówiąc ogólnie – niestabilności i nieefektywności tego szerokiego nurtu polskiej polityki. Dodatkowym obciążeniem dla tych kręgów politycznych stał się fakt, że sprawując po 1989 r. władzę, przeprowadzały dotkliwe dla przeciętnego obywatela, a konieczne przecież, reformy.

Alternatywą dla przedstawionego powyżej układu stały się siły wywodzące się z dawnego porządku, które opierając się na blisko półwiecznym doświadczeniu w administrowaniu Polakami, potrafiły skutecznie unikać błędów, jakie cechowały i nadal cechują obóz solidarnościowy. Polityka ta, wsparta umiejętnością zręcznego posługiwania się socjotechnikami (zwłaszcza demagogią) zaowocowała potężnym zwycięstwem politycznym: opanowaniem parlamentu, rządu, urzędu prezydenta i w konsekwencji – już niedługo – innych wpływowych instytucji. Tej kumulacji władzy, wynikającej z sukcesów wyborczych, nic nie można byłoby zarzucić, gdyby nie opierała się na świadomym wykorzystywaniu organów państwa do realizacji interesów tylko jednej grupy politycznej. Zaalarmowana tym zjawiskiem przeciwna część sceny politycznej przystąpić musi do budowania przeciwwagi. I tak powstają dwa liczące się, alternatywne obozy.

Co nas to wszystko obchodzi?

Po co o tym wszystkim pisać na łamach „Jednoty”? Czyżby nie było dosyć gazetowych, radiowych i telewizyjnych doniesień na ten temat? Zabieram jednak w tym miejscu głos, albowiem wychodzę z założenia, że Polska jest także naszym – tzn. polskich protestantów – państwem. To, co się w nim dzieje, jest nam nieobojętne jako środowisku posiadającemu szczególną tożsamość, szczególną wrażliwość i szczególny etos. Nie sposób zamknąć oczu na fakt, że ważą się losy naszej Ojczyzny, ponieważ – moim zdaniem – żyjemy w okresie, który na długie lata przesądzi o kształcie naszego państwa. Mój głos jest – jak zaznaczyłem w podtytule – głosem subiektywnym. Odzwierciedla moje stanowisko w kwestiach politycznych. Mam prawo sądzić, iż jest ono słuszne, i mam prawo przekonywać do niego innych. Stawiam więc tezę: polskiemu protestantowi najbliższa politycznie być powinna droga liberalnego centrum: prorynkowego, proeuropejskiego, osadzonego w polskiej tradycji narodowej, wyrastającego z demokratycznej opozycji polskiej lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a w szczególności karmiącego się jej wartościami.

Dlaczego właśnie z nimi?

Powyższe stwierdzenie przesądza, po której stronie proponuję stanąć. Zdaję sobie sprawę z tego, że w środowisku polskich mniejszości wyznaniowych zachęta taka nie spotka się z euforycznym przyjęciem. „Solidarność”? ZChN? Obóz Jana Olszewskiego? Unia Wolności? Toż to oni postarali się o wprowadzenie elementów państwa wyznaniowego, publiczne promowanie hierarchii rzymskokatolickiej, spychanie nas w opłotki wyznaniowego getta. Tak w skrócie przedstawia się lista zarzutów pod adresem ludzi proponujących polskim „innowiercom” opowiedzenie się po stronie kręgów postsolidarnościowych. Z przykrością stwierdzam, iż wiele spośród tego rodzaju obiekcji jest zasadnych. Po dziś dzień mam za złe niektórym czołowym działaczom mojej partii, Unii Wolności, wprowadzenie katechezy do szkół przy naruszeniu prawa, obdarzanie przywilejami katolicyzmu, popieranie restrykcyjnej ustawy antyaborcyjnej, ignorowanie mniejszości wyznaniowych (nie tylko na uroczystościach państwowych) czy wreszcie podpisanie konkordatu, który moim zdaniem – w wypadku ratyfikacji – będzie szkodliwy dla Rzeczypospolitej Polskiej. To są także moje zarzuty. Byłoby jednak rzeczą nierozsądną patrzeć na państwo wyłącznie w kategoriach własnego interesu wyznaniowego. Podkreślam: należy nieustępliwie walczyć o nasze prawa. Trzeba jednak pamiętać, że życie człowieka, a tym bardziej życie państwa to coś więcej, niż tylko religia. O moim stosunku do danego nurtu politycznego decydować będzie nie tylko jego postawa wobec spraw kościelnych (choć jest to ważny czynnik), ale przede wszystkim głoszona przezeń ustrojowa i ekonomiczna wizja państwa.

„Nie zrobi lewica, co zrobiła prawica”?

Wiem, że wielu protestantów różnych wyznań głosowało w ostatnich wyborach parlamentarnych i prezydenckich na lewicę. Czynili tak – jak sami mi tłumaczyli – w nadziei, że lewica powstrzyma klerykalizację państwa, nie powtórzy błędów prawicy. Z taką postawą nie mogę się zgodzić. Lewica zapewniała w PRL-u tak zwane równouprawnienie wyznań z wyrachowania, by przeciwstawić potężnemu Kościołowi katolickiemu inne środowiska, które przecież traktowała instrumentalnie. Od 1989 r. zaś podgrzewała krążącą w społeczeństwie opinię o tym, że tradycyjnie optuje za neutralnością światopoglądową państwa (jak to z tą neutralnością było w marksistowsko-leninowskim, oficjalnie ateistycznym PRL-u, dobrze wiadomo). Po zwycięstwie wyborczym w 1993 r., kiedy dotąd opozycyjne siły lewicowe przekształciły się w establishment władzy, utrzymano niefortunne formy obecności kleru w armii (rytuał religijny jest częścią ceremoniału wojskowego, w którym muszą uczestniczyć wszyscy żołnierze), wpływy doktryny katolickiej na program oświaty (nauka o rodzinie, seksuologia) i niechętny stosunek administracji państwowej do problemów Kościołów mniejszościowych, rozpoczęto też rokowania w sprawie przyjęcia konkordatu. Wszystko to potwierdza moją tezę o instrumentalnym i koniunkturalnym stosunku lewicy do spraw religii.

Być może ci spośród mniejszości wyznaniowych, którzy popierają lewicę, czynią to kierując się pewnymi rachubami: pomożemy im, bo oni nam pomogą załatwić nasze sprawy. Bez względu na korzyść, jaką można odnieść z takiej postawy, uważam, że są to błędne rachuby. Nie można bowiem myśleć w kategoriach partykularnych. Nie można myśleć o sobie zapominając o całości. Nie można mówić: „poprę lewicę, bo załatwi nasze interesy wyznaniowe, a jakie ma ona plany odnośnie całego państwa, to mnie już nie obchodzi”. Mój sprzeciw wobec popierania lewicy opiera się na przekonaniu, że nie przeciwstawi się ona publicznym aspiracjom Kościoła rzymskokatolickiego (wyrażonym chociażby w konkordacie) – na co liczą pragmatycznie głosujący na nią protestanci. Co najistotniejsze, lewica nie będzie wdrażać wizji państwa, jaka powinna być nam bliska.

Wspierać podobnych sobie

Pomimo wszystkich błędów, jakie w zakresie polityki wyznaniowej popełniły „rządy solidarnościowe”, wizja państwa, jaką realizowały, powinna być bliska przedstawicielom naszego środowiska wyznaniowego. Plan wprowadzany po 1989 r. obejmował – mówiąc w skrócie – demokratyzację państwa, wprowadzenie wolności słowa i prasy, swobody przekonań, wolności obyczajowej; otwarcie granic, decentralizację państwa (przekazanie władzy środowiskom lokalnym) i ograniczenie jego wszechwładzy, tworzenie etosu służby publicznej. Wprowadzenie ekonomii wolnorynkowej, umocnienie pieniądza, podjęcie kroków w kierunku integracji z Europą i światem zachodnim. Zapoczątkowanie prac nad kluczowymi reformami o wielkiej doniosłości społecznej, jak reformy służby zdrowia, ubezpieczeń społecznych i oświaty. Nie wszystko udało się zrealizować, nie wszystko, co zrobiono, było idealne i bezbłędne. Wizja, wola i dążenie szły jednak w jakże pożądanym – po blisko pięćdziesięciu latach stawiania sprawy na głowie – kierunku.

Celowo wymieniam sfery reform wprowadzanych po 1989 r., by pokazać, iż powinny one być protestantom bliskie. Bo czyż przekonanie o prawie jednostki do wolności od przymusu w sferze polityki, religii i obyczajów nie jest podstawowym postulatem protestantyzmu? Czy przywiązanie do demokracji, samorządności oraz ograniczonego w swych funkcjach, zdecentralizowanego państwa nie jest cechą społeczeństw zbudowanych na protestantyzmie? Czy przekonanie, iż własność prywatna, gospodarność i praca jednostek oraz uczciwa konkurencja są podstawą dobrobytu i rozwoju gospodarczego, nie stanowi konsekwencji wyznawania biblijnych prawd wiary? Czy teza, że sprawowanie władzy jest służbą publiczną, a nie sposobem zaspokajania interesów partykularnych grup, nie wyrasta z tradycji protestanckich? Wartości te były w zasadzie wcielane w życie w latach 1989-1993 i mimo że polska lewica uczy się ich pod wpływem różnorakich presji, a także fascynacji zwalczanym przez siebie do 1989 r. kapitalizmem, nie staje się jeszcze przez to – moim zdaniem – dobrą ich krzewicielką.

Pora na konkluzję

Celowo nie mówię tu o partiach politycznych, o organizacjach partyjnych. Nie chcę wskazywać tych, którzy zasługują na poparcie. Chcę wskazywać formacje albo, inaczej mówiąc, nurty polityczne. Dopóki nie nastąpi głębokie przewartościowanie sceny politycznej, a na to w ciągu najbliższych kilku lat się nie zanosi, będziemy mieć do czynienia z dwiema takimi formacjami: postkomunistyczną i postsolidarnościową. Postkomunistyczna, zwana generalnie lewicą, nie posiada etosu, który byłby mi bliski – na tym polega istota rzeczy. Postsolidarnościowa, mimo że czasami niewygodna – bo natrafić tam można na postawy i zachowania żenujące i rażące – kieruje się w swoim działaniu wartościami obywatelskimi i narodowymi. Nie wolno zrażać się niektórymi elementami, kiedy całość dobrze służy słusznej sprawie. Budujmy wolne i silne państwo, o jakim marzyliśmy od czasu upadku II Rzeczypospolitej. W wolnym, demokratycznym, liberalnym państwie polskim będzie dla nas godne miejsce.

Tadeusz J. Zieliński
[Autor jest posłem na Sejm RP z ramienia Unii Wolności]