Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

4 /1996

część I

Wiara, zwłaszcza wiara głęboka, nie jest w psychice człowieka czymś statycznym, nie jest tylko przekonaniem o istnieniu Boga i Jego działaniu. To jest także uparte, pokonujące wiele przeszkód dążenie do zbliżenia się do Boga, do coraz silniejszego doświadczania Jego obecności w sobie i poza sobą. Dążenie to bywa raz słabsze, raz mocniejsze – jeśli jednak w człowieku jest ono zawsze, bez względu na przeszkody, bez względu na to, co z nim i wokół niego się dzieje, to wtedy można je określić jako głęboką wiarę.

Tego rodzaju dążenie nie jest instrumentalne. To znaczy, że nigdy nie bywa ono – gdyż nie może być z samej swojej natury – narzędziem do jakiegokolwiek innego celu niż ten, ku któremu jest skierowane.

Sprawy te są bardzo słabo zbadane, a procesy dotyczące wiary traktowanej nieinstrumentalnie lub instrumentalnie zachodzą na ogół w ukrytych i częściowo tylko uświadomionych warstwach psychiki człowieka, są najgłębiej intymne. Dlatego będę się starał spojrzeć na te same problemy jak gdyby z różnych płaszczyzn, z różnych punktów widzenia, powtarzając niektóre sformułowania w różnych wersjach.

Głębokiej wiary nie można, jak wspomniałem – w sensie niemożności – traktować czysto instrumentalnie. Nie czyni tego, gdyż nie chce i nie może czynić, ani sam wierzący, ani też nie są w stanie uczynić tego ci, którzy pragnęliby wykorzystać jego wiarę dla swoich własnych celów.

Można to natomiast uczynić z wiarą płytką, powierzchowną, szeroko rozpowszechnioną – tą, którą określa się słowem „wiara”, mimo że jest nią często w niewielkim tylko stopniu. „Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy...”(Łuk. 17:6). Do Piotra: „Czemu zwątpiłeś, małej wiary?” (Mat. 14:31). O setniku: „Powiadam wam: Tak wielkiej wiary nie znalazłem nawet w Izraelu” (Łuk. 7:9). Te słowa Chrystusa i wiele im podobnych świadczą o tym, że rozróżniał On stopnie wiary.

Wiele stopni wiary przechodzi też dążący ku Brahmanowi hinduista lub buddysta dążący do połączenia się z Absolutem. I mimo że w hinduizmie i buddyzmie mówi się głównie nie tyle o wierze, ile o wiedzy dotyczącej własnej psychiki i drogi ku Nieogarniętemu, to wiedza ta nie jest możliwa bez wiary, stąd o niej mówi się również, w hinduizmie wprost, a w buddyzmie pośrednio.

Obecnie częściej wspomina się o religii niż o wierze, niekiedy utożsamiając wiarę z religią, gdyż o religii mówić łatwiej. Toteż zapomina się o tym, jak wiele istnieje stopni wiary, jak silne jest jej falowanie w człowieku, jak wiele zależy zarówno od upartego dążenia człowieka, jak od łaski Boga. „Trzeba umieć wątpić tam, gdzie trzeba – pisał Blaise Pascal w Myślach – twierdzić tam, gdzie trzeba i poddać się tam, gdzie trzeba. Kto czyni inaczej, nie pojmuje siły rozumu”.

*

Wiarę płytką, powierzchowną, łatwo wykorzystać i wykorzystuje się ją do różnych celów. Czyni to zarówno sam wierzący – przeważnie prawdopodobnie podświadomie lub nie w pełni świadomie – jak też ci, którzy nim manipulują, przekonując go, że takie a takie działanie zgodne jest z jego wiarą lub zbawienne i konieczne dla niej. Postępowanie takie było i jest szeroko rozpowszechnione na przestrzeni całej historii, od czasów bardzo dawnych po dzień dzisiejszy.

Instrumentalne traktowanie wiary powierzchownej zachodzi na dwóch płaszczyznach: indywidualnej i społecznej. Indywidualnej wtedy, gdy człowiek traktuje własną wiarę jako narzędzie do osiągnięcia celów innych niż ten, któremu ma ona służyć z samej swojej istoty. Oraz na płaszczyźnie społecznej, gdy jedni ludzie traktują wiarę innych ludzi jako narzędzie do osiągnięcia swoich własnych celów.

Te dwie płaszczyzny są wzajem ze sobą ściśle związane. Obydwie bowiem możliwe są tylko przy wierze powierzchownej, w której jest wiele lęku. Stąd ci, którzy wykorzystują wiarę innych ludzi do własnych celów. w rzeczywistości – jeśli sięgnąć głębiej – wykorzystują ich lęk. Ludźmi zaś, w których jest wiele lęku, łatwo manipulować nawet za pomocą względnie prostych metod, tym bardziej zaś tak złożonych i wielokrotnie empirycznie przetestowanych, jak współczesne metody bezpośredniego i pośredniego oddziaływania.

Własną wiarę również traktuje się instrumentalnie jako narzędzie celów: do zmniejszenia lęku przed śmiercią, lęku przed brakiem sukcesu, przed brakiem akceptacji lub utratą miłości ludzkiej, przed małym znaczeniem własnym, przed zamętem i przed wieloma celami, które człowiek pragnie osiągnąć, lękając się zarazem, że ich nie osiągnie. Lub nie osiągnie w tym stopniu, w jakim pragnie to uczynić.

A zatem zwraca się do stworzonego przez siebie obrazu Boga, prosząc Go o spełnienie swoich pragnień i lękając się zarazem, że nie osiągnie ich spełnienia w tym stopniu, w jakim tego pragnie. Lub lękając się, że utraci to, co osiągnął dotychczas. Wiara powierzchowna – jak gdyby żywiona lękiem – służy na ogół jako narzędzie do osiągnięcia celów innych niż zbliżenie się do Boga.

Zarówno w Starym, jak i w Nowym Testamencie niejednokrotnie zwraca się uwagę bądź wprost, bądź pośrednio, na połączenie lęku z wiarą powierzchowną, małą, oraz na połączenie braku lęku z wiarą silną, głęboką. W buddyzmie zaś kwestia lęku związanego ściśle z większością ludzkich pragnień rozpracowana jest znacznie bardziej wnikliwie niż w przeważającej części psychologii współczesnej.

Z obserwacji postępowania ludzi wynika, iż niewielu współczesnych zdaje sobie sprawę, że bardzo trudno lub nie można uwolnić się od lęków, jeśli to właśnie stanowi główny cel wiary, jeśli temu ma ona przede wszystkim służyć. W takim przypadku lęk można co prawda zmniejszyć, spychając go do podświadomości – lecz pozostaje on nadal silny i w różny, często trudno dostrzegalny sposób wpływa na myśli i działanie człowieka.

Rzadko zauważa się – być może z powodu dużej współcześnie dysproporcji między rozwojem duchowym człowieka a rozwojem technologicznym – iż rzeczywiste zmniejszenie lęków lub uwolnienie się od nich następuje tylko wtedy, gdy się do tego świadomie nie dąży: wtedy, gdy jest to niejako produkt uboczny wiary wynikającej z miłości, z dążenia ku Bogu i tylko ku Niemu. Co nie znaczy, że nie można lub nie należy prosić o zdrowie, pogodę ducha, o spokój, o miłość ludzką itd. Lecz nie to jest wtedy najważniejsze: w wierze, która wynika z miłości i ku ludziom, i ku Bogu, czyli w wierze głębokiej, najważniejsze – ważniejsze od wszystkich innych stanów rzeczy – jest dążenie do zbliżenia się ku Nieogarniętemu, dostrzeżenie Go w sobie i poza sobą. Jeśli inne dążenia są mniej ważne – zmniejsza się również lęk przed brakiem ich spełnienia.

Traktowana instrumentalnie powierzchowna wiara jako środek uwolnienia się od lęków nie spełnia, gdyż po prostu spełniać nie może, swojego zadania – z wyjątkiem tych przypadków, gdy wkracza Bóg i Jego łaska. Stąd trudno się dziwić, że od tego rodzaju powierzchownej wiary ludzie odchodzą, z drugiej jednak strony – wyznają ją i przychodzą do niej. Lepszy jest bowiem jakikolwiek środek uśmierzający lęk niż żaden.

Nawet instrumentalne traktowanie własnej wiary może jednak doprowadzić – i, jak wynika z przekazów, niektórych ludzi doprowadza – do wiary głębokiej. Być może podstawową rolę odgrywa tu modlitwa, słowna lub nie-słowna, zwrócenie się wprost ku Najwyższemu. On bowiem niemal zawsze nazywany jest Drogą, Ścieżką, Tao.

*

Potocznie sądzi się, że przeciwieństwem miłości jest nienawiść – tak dzieje się, gdy miłość jest jak gdyby niepełna, gdy nie jest oparta na Bogu. Wtedy zdarza się, że miłość przechodzi w nienawiść, gdyż przeciwne bieguny na ogół stykają się.

Natomiast przeciwieństwem miłości pełnej – tej, o której pisze św. Jan Ewangelista i św. Paweł – jest nie nienawiść, lecz lęk. Dokładniej: trudno nazwać go przeciwieństwem w ścisłym znaczeniu tego słowa, lecz wtedy, gdy miłość zmniejsza się lub zanika – lęk pojawia się natychmiast. Albo świadomy, albo częściowo uświadomiony.

Jeśli zanalizować dokładnie to, co pisał o miłości św. Paweł w znanym fragmencie Pierwszego Listu do Koryntian (13:1-8), to wyraźnie jest widoczne, że Paweł, pisząc o miłości, jednocześnie pisał o odwadze: w tym tekście – bardziej jeszcze niż w innych – nie ma nawet cienia lęku. Ściślej: brak po prostu miejsca na lęki. Gdyż po to, aby czynić to, o czym pisał św. Paweł, nie można mieć żadnych lęków: ani lęku przed ludźmi, ani przed brakiem akceptacji i uznania, ani przed cierpieniem, ani przed krzywdą, której można doznać – przed niczym. Oparta na Bogu miłość to znacznie więcej niż odwaga, lecz ona w pełni zawiera w sobie odwagę: i wobec ludzi, i wobec siebie samego.

Głęboka wiara połączona jest z miłością nierozdzielnie. Jeśli zaś miłość oparta na Bogu, miłość ku Bogu i poprzez Niego ku ludziom, zawiera w sobie w pełni odwagę, a bez niej nie jest możliwa, to jest oczywiste, że wtedy, gdy wiara słabnie – a tak dzieje się przecież często, nawet u ludzi głęboko wierzących – słabnie też miłość i zaczyna się lęk. Lęk, a raczej lęki, świadome i podświadome, różnego rodzaju i o różnej sile. Wtedy też właśnie nawet głęboko wierzący człowiek zaczyna traktować własną wiarę instrumentalnie – jako środek do zmniejszenia lęku.

Żadni ludzie, również głęboko wierzący, nie są bowiem aniołami, w każdym razie za życia na ziemi. Bóg zaś okazuje niejednokrotnie swoją łaskę i swoje wybaczenie także tym, w których jest wiele zła, agresji i lęku, tym nawet, w których zło przeważa. A zatem sprawa instrumentalnego i nieinstrumentalnego traktowania własnej wiary jest znacznie bardziej skomplikowana niż mogłoby się wydawać z pozoru.

Są to sprawy tak głęboko ukryte w psychice człowieka, tak słabo poddające się świadomej analizie i tak intymne, że niewiele można o nich powiedzieć. „Często bowiem – twierdzi Alonso de Madrid, mistyk hiszpański z przełomu XV i XVI w. – nawet, gdy oświadczamy Bogu, że czynimy coś z miłości ku Niemu, nawet wtedy jeszcze szukamy własnej korzyści”.

Być może jest tak, że wielu głęboko wierzących ludzi traktuje swoją wiarę raz nieinstrumentalnie, innym razem – częściowo instrumentalnie, zależnie od tego, w jakiej mierze i jak często Bóg spełnia wyrażoną w ich modlitwie prośbę o łaskę wiary. Być może zaś jest tak, że częściowo instrumentalne traktowanie wiary u większości głęboko wierzących ludzi niejako współwystępuje z jej traktowaniem nieinstrumentalnym. Lęk bowiem obecny jest w każdym niemal człowieku, rzadko zaś zdarzają się ludzie tak owładnięci miłością, jak np. Matka Teresa z Kalkuty lub brat Albert.

A oto sprawa dotycząca ludzi wierzących powierzchownie: zdarza się nie tak rzadko, że człowiek ciężko chory lub zaburzony, narkoman lub alkoholik, który częściowo wierzył w dotychczasowym swoim życiu, zwraca się do Boga z prośbą o pomoc i ratunek. Czy można słusznie mówić, że traktuje on swoją wiarę instrumentalnie? Tak i nie.

Tak – dlatego, że jeśli prosi tylko o pomoc i ratunek, to czyni z Boga, a raczej z Jego wyobrażenia, narzędzie dla siebie, dla swojego celu. Nie – dlatego, że wiara, w każdym razie ta, o której mowa w Ewangelii, temu również ma służyć: pomocy i ratunkowi dla chorych, okaleczonych, spętanych nałogiem – jeśli uwierzyli i proszą wierząc.

Lecz jeśli uwierzyli, to nie czynią sobie narzędzia z Boga, lecz sami oddają Mu się bez zastrzeżeń, stając się Jego instrumentem i narzędziem.

Być może zatem rzecz w tym, czy ten, kto wierzył dotychczas częściowo, powierzchownie i prosi Boga o ratunek w trudnych chwilach – naprawdę uwierzył, czy nie uwierzył. I być może na tym głównie polega różnica między instrumentalnym a nieinstrumentalnym traktowaniem tego, co nazywa się własną wiarą, między instrumentalnym a nieinstrumentalnym traktowaniem Boga. Jak jest naprawdę – często nie wie nawet sam wierzący, tylko Ten, kto przenika jego duszę.

To samo dotyczy ludzi głęboko wierzących, którzy nie tyle są ludźmi głęboko wierzącymi, ile raczej bywają nimi – przez długie okresy czasu. Te sprawy znane są zresztą w chrześcijaństwie, głównie wśród duchownych, zwłaszcza w zakonach. Rzadko jednak mówi się o nich wiernym spoza kręgu duchowieństwa, mimo że oni właśnie, łącznie z duchowieństwem, stanowią pielgrzymujący Kościół.

*

Ludzie, jak wspomniałem na początku, traktują Boga instrumentalnie w różny sposób, dla osiągnięcia różnych celów: można je z grubsza podzielić na takie cele, które szkodzą zarówno innym, jak i temu, kto do nich dąży, oraz takie, które prawdopodobnie ani jemu, ani innym nie szkodzą.

Jeśli ktoś pragnie żyć w wiecznym szczęściu po śmierci i w tym głównie celu spełnia dobre uczynki, przestrzega przykazań i stara się wierzyć – to cel taki nie jest ani dla niego, ani dla innych ludzi szkodliwy, co więcej: może być i dla niego, i dla nich pożyteczny. Tym bardziej, że człowiek dążący do osiągnięcia takiego właśnie celu – a jest to zjawisko bardzo rozpowszechnione – często bliski bywa wierze głębokiej.

Jeśli ktoś pragnie uniknąć kary Bożej już tutaj, na ziemi, bądź w przyszłości, po śmierci, i z tego głównie powodu stara się być uczciwy, przetrzegać, w miarę możności, przykazań i służyć innym pomocą – to cel taki jest również celem godziwym, nie przynosi szkody, lecz pożytek. I również doprowadzić może do wiary głębokiej.

Niekiedy mówi się w tym wypadku o bogobojności, raczej niesłusznie, gdyż prawdziwa bogobojność ma niewiele wspólnego z potocznie pojmowanym lękiem – ona wynika z miłości: nie chce się przecież urazić Tego, kto jest bardzo bliski.

Jeśli natomiast ktoś – a są to sprawy bardzo subtelne – wierząc powierzchownie, uważa, że wszyscy, którzy nie wyznają jego religii, są gorsi, mniej warci od niego i powinni również wyznawać tę religię lub daną jej odmianę – to wiara jego zaczyna służyć poczuciu jego wyższości, przewagi nad innymi ludźmi. To zaś prowadzić może – i często prowadzi – do bardzo poważnych szkód, tak dla niego samego, jak dla innych: do nienawiści, wojny i okrucieństwa.

Sprawy te są subtelne i trudne do rzeczowego opisu m.in. dlatego, że mamy tu do czynienia nie tyle z samą wiarą, ile ze sposobem wiary, z jej ramami umysłowymi – z religią. I z instrumentalnym traktowaniem nie tyle samej wiary, nie Boga – ile z instrumentalnym traktowaniem religii. Co więcej: znacznie częściej chyba traktuje się instrumentalnie – zwłaszcza dla zwiększenia wartości własnej – nie wiarę, lecz właśnie religię.

Niekiedy jednak trudno tu mówić o traktowaniu czysto instrumentalnym: można przecież głęboko wierzyć, że tylko ta, a nie inna religia jest prawdziwa i że tylko ona może dać ludziom zbawienie lub wyzwolenie. I żaden obserwator zewnętrzny nie może zasadnie powiedzieć, czy ten, kto wierzy w ten sposób, zwiększa przez to poczucie własnej wartości dlatego, że tę właśnie religię wyznaje. Pod warunkiem, że nie wynosi się ponad innych, wyznających inną religię lub nie wyznających żadnej, nie prześladuje ich, nie narzuca im religii własnej.

Jest to zrozumiałe. Jeśli na przykład wyznaje się, w pełni świadomie, chrześcijaństwo, a nie islam, judaizm lub buddyzm, to czyni się tak przecież nie bez powodu. Wyznawca chrześcijaństwa powie, że czyni tak, gdyż religia jego jest lepsza. Co w tym przypadku znaczy „lepsza”?

W hinduizmie twierdzi się, że należy to inaczej sformułować: jest lepsza dla mnie. To jest moja droga. Dla innych – są inne drogi, lecz wszystkie prowadzą do Nieogarniętego, do Boga. Opierając się na tym twierdzeniu, trudno mieć poczucie wyższości z powodu wyznawania bądź określonej religii, bądź takiej lub innej jej odmiany.

W jednym ze współczesnych nurtów chrześcijaństwa sprawę tę stawia się podobnie, a w posoborowym katolicyzmie twierdzi się wyraźnie, że wszyscy, którzy wierzą, będą zbawieni niezależnie od wyznawanej religii. Tak też – według zeznań Jej świadków – niejednokrotnie mówiła Matka Boska z Medjugorie.

Twierdzenie natomiast, formułowane przez różne nurty chrześcijaństwa, judaizmu i islam, czyli religie Księgi, głosi, że każda z tych religii jest lepsza, gdyż ona tylko opiera się na objawieniu. W nurcie chrześcijaństwa jednak, w głębokim nurcie teologii i mistyki chrześcijańskiej, często wysuwa się na czoło inne kryterium: miłość. W chrześcijaństwie – zwłaszcza w Nowym Testamencie, w Dobrej Nowinie – miłości jest najwięcej. Bóg, Chrystus, pochyla się z miłością nad każdym człowiekiem, a rzeczą człowieka jest odpowiedzieć na Jego miłość.

Głęboko odczuwanego i pojmowanego chrześcijaństwa nie można zatem, w sensie niemożności, traktować instrumentalnie. Im bardziej bowiem ktoś chce być lepszym chrześcijaninem – tym więcej ma być w nim miłości. Im zaś więcej w nim miłości, tym bardziej człowiek odczuwa, że jest narzędziem Najwyższego. I nie może, w sensie niemożności, czynić ani religii, ani Boga narzędziem do zyskania poczucia własnej wyższości, do celu górowania nad innymi.

W chrześcijaństwie również, i tylko w nim, objawienie pochodzi, jeśli rzecz dotyczy Nowego Testamentu, wprost od Boga, jakim był Chrystus, będąc zarazem Człowiekiem – nie od Boga poprzez ludzi, jak w judaizmie, lub od Boga poprzez anioła i człowieka (Mahometa), jak w islamie. Awatara zaś, jak np. Kriszna w Bhagawadgicie, był co prawda jednoznaczny z Brahmanem, z Bogiem (Bhagawadgita, VIII-IX), trudno jednak uznać go za postać historyczną w tym sensie, w jakim na ogół uznaje się za postać historyczną Chrystusa.

*

Jednym z najbardziej widocznych sposobów instrumentalnego traktowania własnej wiary jest ten, który nazywa się powszechnie obłudą. Dokładniej: obłudą w dziedzinie wiary. Jest to zresztą sposób szeroko rozpowszechniony, bardzo ostro potępiany przez Chrystusa (Łuk. 11:39-44.46-52; 12:1), mający wiele stopni i odcieni – tak dawniej, jak też obecnie, tak wśród duchownych, jak i świeckich.

Sposób ten polega na wyraźnym, ostentacyjnym niekiedy demonstrowaniu własnej wiary wobec szerokich kręgów ludzi – i na traktowaniu jej głównie jako narzędzia, instrumentu, środka służącego do wywyższenia się ponad innych, często do władzy nad nimi. Zwraca się przy tym główną uwagę na samego siebie, koncentruje się wokół samego siebie, nie na dążeniu ku Bogu. Jest to zatem brak dążenia do wiary głębokiej przy jednoczesnym okazywaniu na zewnątrz, całemu otoczeniu społecznemu, że jest się głęboko wierzącym. Przy czym rytuał, widoczne dla wszystkich uczestnictwo w rytuałach, odgrywa tu rolę bardzo ważną. Uczestnictwo to oraz związana z nim frazeologia religijna ma świadczyć o głębokiej wierze.

Co więcej: nie tylko demonstruje się, że jest się głęboko wierzącym. Ważniejsze jest, że okazując to właśnie – a zarazem przestrzegając nawet wielu przykazań – nie miłuje się ludzi. Boga również. To właśnie nazywane jest obłudą w dziedzinie wiary: brak miłości, szacunku i sympatii dla ludzi przy jednoczesnym demonstrowaniu wobec nich swojej wiary w Boga. Żadna głęboka wiara jednak, w żadnej z wielkich religii świata, nie może obyć się bez chociażby szacunku i sympatii dla innych.

Obłuda ma jednak to do siebie, że ten, który nazywany jest obłudnym w tym zakresie – uznaje jednak na ogół wartość wiary. Z wyjątkiem tych przypadków, gdy nie wierzy, lecz w pełni świadomie wierzącego udaje do osiągnięcia własnych celów. To również obłuda, lecz innego rodzaju. Chrystus zaś najostrzej gromił faryzeuszy. Gani ich również za fałszywą pokorę, a także za ostentacyjne wypełnianie obrzędów zarówno Talmud Jerozolimski, jak i Babiloński (TJ Beruchot 9:5; TB Sota 22b). Tego rodzaju obłudę bardzo ostro potępia także Koran (XXIX, 10,11).

Postępowanie uważane potocznie za faryzejskie – chociaż nie zawsze typowe dla całej warstwy faryzeuszy – to postępowanie tych, którzy uważają siebie za wierzących i przestrzegających Prawa czy też przykazań, lecz używają własnej wiary głównie jako narzędzia, wykorzystując przy tym wiarę innych – bez nich bowiem, w sensie społecznym, byliby niczym.

Takie postępowanie przekracza jednak instrumentalne traktowanie wiary i religii na płaszczyźnie tylko indywidualnej – jest ono także instrumentalnym traktowaniem wiary na płaszczyźnie społecznej: traktując instrumentalnie własną wiarę, wykorzystuje się również dla własnej korzyści wiarę innych ludzi. Toteż tu właśnie przekracza się szczególnie wyraźnie Drugie Przykazanie: „Nie będziesz brał imienia Pana Boga twego nadaremnie”.

Na płaszczyźnie indywidualnej natomiast można to ująć również tak, jak czyni to o. Jacek Salij w swojej książce Szukającym drogi. „Zdarza się – pisze o. Salij – lub może się zdarzyć, że czynimy dobro, odzierając je z jego naturalnej dostojności: używamy go jako środka do celów, które są od niego niższe. Takie sytuacje prowadzą do wynaturzeń najdziwniejszych: jesteśmy wówczas równie uczciwi jak faryzeusze, a zarazem potrafimy sprawiedliwego zadeptać na śmierć; przecedzamy komara, a nie dostrzegamy wielbłąda, który rozkłada się w naszej studni. Jest czymś naprawdę bardzo ważnym, żeby dobro czynić dla samego dobra”.

Nieinstrumentalne lub instrumentalne traktowanie własnej wiary na płaszczyźnie indywidualnej jest dla człowieka jedną ze spraw najważniejszych. Jest to przy tym sprawa tak złożona, że mogłem ją zaledwie zarysować. Jestem bowiem przekonany, że ludziom głęboko wierzącym wystarczy ten zarys – mogą dopełnić go, zwrócić uwagę na wiele postaw człowieka wobec Boga i wobec siebie samego, o których nie napisałem. Rzecz tę bowiem znają sami: wiedza ta wynika z ich własnych, trudnych doświadczeń wewnętrznych i z własnych obserwacji.

W tym zakresie starałem się przede wszystkim zwrócić uwagę, że czysto nieinstrumentalne traktowanie własnej wiary i Boga jest bardzo trudne, chociaż stanowi to wymaganie każdej wielkiej religii. Do tego właśnie dążą ludzie głęboko wierzący – nie mając jednak poczucia winy, że udaje im się to przeważnie częściowo, rzadko w pełni.

Dążenie do traktowania własnej wiary i Boga stale, niezmiennie i tylko nieinstrumentalnie prowadzi do tego, co w chrześcijaństwie nazywa się świętością, w hinduizmie – mokszą, czyli wyzwoleniem, a w buddyzmie – dostępną niekiedy jeszcze w tym życiu nirwaną, połączeniem się z Absolutem. Wtedy bowiem, tak jak w życiu świętych chrześcijańskich, Bóg jest stale obecny w świadomości człowieka, a człowiek – w Nim.

Prof. Jarosław Rudniański