Drukuj

1 /1996

BYĆ MNIEJSZOŚCIĄ W HOLANDII

Parafii luterańskiej w Kampen, która po trosze stała się moim zborem

Kościół przy Burgwal 85

Burgwal to ulica kościołów. Idąc brzegiem kanału w kierunku historycznego centrum Kampen mijamy najpierw niewielki kościółek zboru staroreformowanego, potem ponurą dość bryłę Broederkerk, użytkowanego zgodnie przez Holenderski Kościół Reformowany i Filharmonię Miejską, by dotrzeć wreszcie do Burgwalkerk – bliskiego sercu każdego studenta Uniwersytetu Teologicznego a należącego do Kościołów Reformowanych w Holandii budynku kościelnego, któremu miana użyczyła ulica. Tamtejsza parafia od lat udziela gościny kampeńskiemu duszpasterstwu akademickiemu i tam właśnie odbywają się studenckie „nabożeństwa Słowa i Stołu”, mające przełamać sztampę klasycznego nabożeństwa reformowanego.

Czwartego z kościołów przy Burgwal trudno nie zauważyć. Jego biała sylwetka, stylizowana na grecką świątynię, stanowi miłe dopełnienie ulicznej zabudowy. Dwa elementy już na pierwszy rzut oka świadczą o wyznaniowej przynależności budynku: nad drzwiami wejściowymi – cytat z Lutrowej parafrazy Psalmu 46: „Warownym grodem jest nasz Bóg” i umieszczony na niewielkiej wieżyczce wieńczącej dach... łabędź, którego wizerunek spotykamy zresztą również w środku, nad kazalnicą.

Wizerunki łabędzia są akcentem wyróżniającym kościoły luterańskie Holandii i Niemiec Północnozachodnich. Wiąże się z tym liczący ponad pół tysiąca lat legendarny przekaz. Czeski reformator Jan Hus, skazany wyrokiem Soboru w Konstancji w XV w. na śmierć przez spalenie na stosie, miał przed śmiercią wypowiedzieć znamienne słowa: „Dzisiaj pieczecie gęś (czesk. hus), ale po mnie nastanie łabędź i jemu nie będziecie mogli nic uczynić”. Przyjmuje się więc, że wyprorokowanym przez Husa „łabędziem” był Marcin Luter, zwany Eliaszem z Wittenbergi, którego wystąpienie przeciwko odpustom w 1517 r. dało początek Reformacji.

Parafia luterańska w Kampen istnieje od 350 lat, ale idee Reformacji wittenberskiej docierały do tego hanzeatyckiego miasta, które od wieków pozostawało w bliskich stosunkach handlowych z Hamburgiem, Rostockiem, Gdańskiem i Królewcem, już znacznie wcześniej. W pierwszej połowie XVI w. młody kampeńczyk, Melchior Pelegrinus, podążył do Wittenbergi, by studiować pod okiem Lutra, a w 1556 r. został kaznodzieją w norweskim Bergen. Rozwój Reformacji, połączony z wykrystalizowaniem się jej dwóch głównych nurtów: wittenberskiego i genewskiego, przyniósł jednak kampeńskim luteranom, podobnie jak ich współwyznawcom z innych zakątków Niderlandów, okres prześladowań. Holandia, która w XVII stuleciu stała się prawdziwą twierdzą kalwińskiej ortodoksji, z trudem znosiła obecność na swym terenie zwolenników „konkurencyjnego” skrzydła protestantyzmu.

Dopiero w 1646 r., gdy w Europie dogasała już pożoga wojny trzydziestoletniej, przynosząc Ninderlandom szczęśliwe zakończenie trwających 80 lat zmagań niepodległościowych, dzięki pomocy hrabiego Oxenstierny z Osnabruck luteranie uzyskali od władz oficjalne zezwolenie na działalność zboru w Kampen. Pierwszym pastorem został Justus Brawe (Brouwer). Dwa lata później, gdy wszyscy odetchnęli po podpisaniu pokoju westfalskiego, w „twierdzy kalwinizmu” poświęcono pierwszy luterański dom modlitwy.

W niespełna 200 lat później, w 1841 r., gwałtowny pożar zniszczył całkowicie budynek zborowy. Rada parafialna zwróciła się o pomoc do króla Wilhelma II, który wizytował wówczas miasto. Dzięki jego wsparciu już po dwóch latach można było poświęcić istniejącą do dziś świątynię. W tym samym czasie zamontowano w niej również organy, które po dwukrotnej rozbudowie należą do najpiękniejszych tego typu instrumentów w Holandii.

Rok 1938 przyniósł kolejne ważne wydarzenie w życiu zboru. Stanowisko pastora objęła wówczas J. A. Haumersen, pierwsza kobieta na tym urzędzie w Kościele luterańskim w Holandii. Jej właśnie budynek kościelny zawdzięcza dwa piękne witraże po obydwu stronach kazalnicy. Pani Haumersen przeprowadziła swą parafię przez okres okupacji hitlerowskiej i pierwsze lata powojenne. W1947 r. wmurowano w kościele poświęconą jej tablicę.

Razem na drodze”

Skupiający obecnie 60 osób zbór kampeński jest jedną z 65 parafii należących do Kościoła Ewangelicko--Luterskiego w Królestwie Niderlandów (Evangelisch-Lutherse Kerk in het Koninkrijk der Nederlanden), liczącego ponad 20 000 zarejestrowanych członków. Jak z niepokojem sygnalizuje tegoroczne wydanie luterańskiego informatora „Samen leven”, liczba członków Kościoła spada – w ubiegłym roku zmniejszyła się o 3,2%.

Holenderscy luteranie tworzą najmniejszy z tzw. „Samen op Weg-kerken”, czyli Kościołów biorących udział w procesie zjednoczeniowym niderlandzkiego protestantyzmu, noszącym nazwę „Razem na drodze”. Oprócz Kościoła luterańskiego należą do tego grona dwie największe społeczności reformowane: ponad trzymilionowy Holenderski Kościół Reformowany (Nederlandse Hervormde Kerk – NHK) i liczące z górą dwa miliony członków Kościoły Reformowane w Holandii (Gereformeerde Kerken in Nederland-GKN).

Trwający od kilku lat proces od początku znalazł w luteranach gorących zwolenników. Dziś jednak przeżywa okres pewnego zastoju. Chociaż coraz częściej powstają „So Wgemeenten”, czyli zbory zjednoczone, choć opracowano wreszcie projekt wspólnego Prawa wewnętrznego, plany zjednoczeniowe atakowane są zarówno z lewa, jak i z prawa.

Konserwatywne skrzydło holenderskich reformowanych, skupione przede wszystkim w ultrakalwinistycznym Związku Reformowanym (Gereformeerde Bond), które wciąż jeszcze uważa Nederlandse Hervormde Kerk za „Bożą sadzonkę w dziejach Niderlandów”, jedyną szansę na zjednoczenie widzi w „powrocie do domu Ojca”, tzn. do NHK. O ile jednak członków Gereformeerde Kerken in Nederland, którzy od kilku dziesięcioleci reprezentują w swej masie bardziej otwarte skrzydło holenderskiego kalwinizmu, od biedy dałoby się jeszcze określić mianem „synów marnotrawnych”, gdyż ta wspólnota zawdzięcza swe istnienie dwóm rozłamom w Holenderskim Kościele Reformowanym w XIX w., o tyle dla luteranów „powrót” nie jest żadną alternatywą.

„Nigdy nie byliśmy reformowanymi i nie chcemy nimi zostać w przyszłości” – mówią holenderscy luteranie, coraz bardziej zatroskani o swą tożsamość wyznaniową. Dla „najmniejszego w rodzinie” ciągle jeszcze pozostaje problemem, czy proces zjednoczeniowy ma doprowadzić do fuzji czy do federacji. Wyznawcy luteranizmu nie zamierzają przy tym rezygnować z pozycji „najbardziej liberalnego spośród ortodoksyjnych Kościołów”. Dowodzi tego decyzja Synodu z czerwca ub.r., dopuszczająca „kościelne błogosławieństwo” związków homoseksualnych. Synod potwierdził nią swe postanowienia sprzed 23 lat, gdy zdjęto z homoseksualizmu piętno grzechu i dopuszczono gejów i lesbijki do urzędów kościelnych.

Synodujący stwierdzili wprawdzie, że reszta „So Wkerken” powinna cieszyć się z tej decyzji, ale na razie nie widać przejawów radości. Gereformeerde Bond obstaje przy stanowisku określającym praktyki homoseksualne mianem „zboczenia” i „grzechu”, a reformowana większość z obydwu Kościołów, nawet jeżeli w gruncie rzeczy bliska jest poglądom luterańskiego Synodu, w sprawie „homoseksualnych małżeństw” zajmuje dyplomatyczne milczenie nie chcąc drażnić kościelnych konserwatystów. Skrzydło liberalne – reprezentowane przez „wolnomyślicielskich reformowanych”, remonstrantów i mennonitów – uważa z kolei wypowiedź luteranów za sformułowaną w sposób nazbyt asekurancki.

„Liberałowie” wykorzystują przy tym okazję, by jeszcze raz zaakcentować rezerwę wobec „Razem na drodze”. Uważają bowiem (moim zdaniem jest to obawa nie do końca uzasadniona), że w wyniku procesu zjednoczeniowego powstanie kolejny Kościół sztywno trzymający się zasad zawartych w pismach wyznaniowych sprzed wieków, przeciwko czemu protestantyzm wolnomyślicielski wypowiada się ostro od swego zarania.

Cokolwiek można by powiedzieć o procesie „Samen op Weg”, stanowi on jakąś odpowiedź na podstawową potrzebę Kościoła, którą jest niewątpliwie potrzeba jedności. Czy uda mu się ją zrealizować? Jak dotąd doprowadził do wyraźnej polaryzacji stanowisk w łonie holenderskiego ewangelicyzmu – wyłoniła się „prawa strona” reprezentowana głównie przez Gereformeerde Bond, mocno zróżnicowane „centrum” grupujące zwolenników zjednoczenia oraz „lewica”, która skupia grupy liberalne.

Biskupi? – Nie, dziękujemy”

W sierpniu ub.r. ukazała się w holenderskiej prasie kościelnej wiadomość o podpisaniu porozumienia pomiędzy Kościołem Anglii i Kościołami luterańskimi w Skandynawii i państwach bałtyckich, które potwierdza istnienie pomiędzy tymi społecznościami „pełnej wspólnoty” opierającej się przede wszystkim na obdarzonym „sukcesją apostolską” urzędzie biskupim. Co prawda z tego zgodnego chóru wyłamali się dość szybko Duńczycy stwierdzając, że ich biskupi są jedynie przełożonymi w sensie socjologicznym i z racji sprawowanej przez nich funkcji ich urząd kaznodziejski nie nabiera dodatkowych walorów, ale porozumienie otwierające nową perspektywę jedności na bazie episkopalizmu wyraźnie dodało skrzydeł przedstawicielom kierunku „wysokokościelnego” zarówno wśród anglikanów, jak i luteranów.

Przy tej okazji holenderscy luteranie zamanifestowali swoją odrębność – tym razem w ramach własnej rodziny wyznaniowej. Synod stwierdził mianowicie, że Kościół Ewangelicko-Luterski w Królestwie Niderlandów nigdy nie powoływał biskupów i zamierza pozostać wierny tej zasadzie. Kierowanie sprawami Kościoła będzie się nadal opierało na regułach synodalizmu z obecnym również w określonych ramach elementem prezbiterialnym. Nie przewiduje się też w najbliższym czasie szczególnego zacieśnienia stosunków z istniejącymi na terenie Holandii niewielkimi skupiskami anglikanów, którzy zresztą w tutejszych warunkach najbliższego partnera upatrują raczej w starokatolikach. Kościół Anglii od lat pozostaje bowiem w pełnej wspólnocie z Unią Utrechcką, grupującą Kościoły starokatolickie z całego świata.

Butik z indywidualną obsługą”

Wrześniowy numer „ELK”, oficjalnego organu prasowego Kościoła, przynosi ciekawy artykuł pt. W poszukiwaniu luterańskiej tożsamości. Autor próbuje dowiedzieć się na podstawie informacji zawartych w folderach i broszurach wydawanych przez poszczególne parafie, co sądzą holenderscy luteranie sami o sobie. Wyniki tego studium zostały zebrane w pięciu punktach:

A jak wygląda to z perspektywy Kampen? Pani Riny de Ruiter-Kollaard, opiekun duszpasterski zboru, opowiada: „Urodziłam się i wychowałam w rodzinie reformowanej. Mój mąż był reformowanym pastorem, a ja do tej pory płacę składki w Nederland Hervormde Kerk. Kościoły reformowane za bardzo przypominają mi jednak ogromne supermarkety, oferujące swej klienteli plon produkcji masowej. Ja potrzebuję raczej butiku z indywidualną obsługą. Przez wiele lat pracowałam jako pielęgniarka, wreszcie zdecydowałam się na podjęcie studiów teologicznych. Dyplom uzyskałam zaledwie pięć lat temu, już po śmierci męża. Pracę podjęłam w Kościele luterańskim – we wspólnocie, w której nareszcie mogę znaleźć miejsce dla siebie”.

W przeciwieństwie do swej przyjaciółki Frieda Christina Höhle, od dziesięciu lat członkini kampeńskiej Rady parafialnej, wyrosła w środowisku luterańskim. Zapytana o „luterańską tożsamość” odpowiada: „Luteranie to ludzie umiarkowani. Kościoły reformowane -puste i surowe – sprawiają na mnie wrażenie chłodu, a Kościół musi ogrzewać ludzkie serca. Razi mnie również charakterystyczny dla wielu protestantów intelektualizm i nadmierny nacisk położony na przekaz słowny. Ludzie przychodzą do kościoła, żeby wysłuchać kazania, a nie żeby wziąć udział w nabożeństwie”.

Odziedziczona po Reformacji (wittenberskiej zresztą w nie mniejszym stopniu niż genewskiej) formalna zasada prymatu słowa, wyraźnie upośledzająca inne formy przekazu, spotyka się z coraz ostrzejszą krytyką -również w kręgach reformowanych. Studenci organizujący „nabożeństwa Słowa i Stołu” w pobliskim Burgwalkerk dostrzegają ogromne znaczenie gestu, przedstawień wizualnych, symbolu graficznego, muzyki i śpiewu – wszystkiego, co składa się na pojęcie komunikacji pozawerbalnej. Luterańska tradycja liturgiczna może stanowić doskonałe źródło inspiracji. „Liturgia: wspólny śpiew, muzyka, modlitwa, ale także chwila milczenia »na wspólny (albo i nie) temat« – to wszystko może pomóc w »rozładowaniu« kazania” – dodaje pani Höhle. Kampeńskim luteranom pomagają w tym dziele zapraszani co pewien czas do prowadzenia nabożeństw księża z parafii rzymskokatolickiej, z którą współpraca układa się równie dobrze, jak z mennonitami i „wolnomyślicielskimi reformowanymi”.

W rozmowie raz po raz powraca temat „Jezusowych opowieści” – narracyjnego, niedogmatycznego zwiastowania na wzór Jezusa. „Z tradycji żydowskiej nauczyłam się – mówi Riny de Ruiter-Kollaard – że istnieją różne tradycje mówienia na ten sam temat. Opowieści Jezusa zapraszają nas do współudziału, ale do niczego nie zmuszają, niczego nie próbują narzucać – w odróżnieniu od późniejszych sformułowań dogmatycznych. Ostatecznie każdy z nas jest tym, kim jest -niepowtarzalną osobowością, połączoną z Bogiem na jedyny w swoim rodzaju sposób. Dlatego nikt inny, nikt „trzeci” właściwie nie jest mnie w stanie niczego nauczyć. Owszem, możemy wymieniać doświadczenia, odkrywać w sobie nowe wymiary duchowości, ale nic poza tym...”

„To trochę jak z wypadkiem ulicznym – dodaje pani Höhle. – Coś się zdarzyło i każdy z obecnych wnosi do ogólnego obrazu cząstkę własnej prawdy na temat wydarzenia, w którym brał udział i które go poruszyło. Dopiero z tych wszystkich elementów można ewentualnie złożyć jakiś obraz. Żadnego nie może zabraknąć”.

Obie panie z naciskiem podkreślają potrzebę „chrześcijańskiego holizmu”, całościowego postrzegania świata w jego pełni. „Często mówimy o duchowości, narzekamy na jej kryzys, poszukujemy nowych form – mówi pani Höhle. – Ale czy jesteśmy świadomi, jak bardzo okroiliśmy naszą duchowość? Weźmy np. uzdrowienia, które dla wczesnego chrześcijaństwa były po prostu rzeczywistością, a dziś pojawiają się głównie w histerycznej atmosferze mityngów organizowanych przez grupy o nastawieniu fundamentalistycznym. Przez lata pracowałam w świecie biznesu: firmy handlowe, koncern paliwowy. Wreszcie podjęłam decyzję o zmianie kierunku zainteresowań. Zaczęłam studiować dalekowschodnie praktyki lecznicze. Obecnie jestem dyplomowanym specjalistą w zakresie medycyny naturalnej, zajmuję się homeopatią. Tę moją cząstkę chciałabym wnieść do okaleczonej chrześcijańskiej duchowości: człowiek jest jednością i nie osiągnie równowagi ducha, jeżeli jego ciało nie znajdzie się w stanie takiej samej równowagi”.

„Przez wiele lat luteranizm nie kojarzył się w Holandii najlepiej. Był elementem obcym – niemieckim, w przeciwieństwie do »narodowego« – kalwinizmu. Przyczyn można dopatrywać się już w postawie samego Lutra, który nie potraktował poważnie delegacji szlachty holenderskiej, gdy ta przybyła do Wittenbergi, gdyż zabrakło w niej ludzi krwi książęcej. Mamy jednak szansę na zmianę tego stanu rzeczy. Od pewnego czasu nasz Kościół stał się azylem dla wielu „niespokojnych duchów« nie mogących sobie znaleźć miejsca w innych wspólnotach. To nasza wielka szansa – dać tym ludziom przestrzeń do życia, działania, rozwoju. Tej szansy nie wolno zmarnować” – podsumowuje Riny de Ruiter-Kollaard.

Z łabędziem w tle

Jest coś szczególnego w symbolice „luterskiego łabędzia”, który istotnie nie dał się schwytać ani papistom sprzed wieków, ani gorliwym zwolennikom scholastycznego kalwinizmu. A rebours dałoby się odnieść do Holandii niefortunną wypowiedź biskupa Juliusza Burschego o polskim ewangelicyzmie, który jakoby może przetrwać „jedynie w postaci luterskiej” (czy biskup Bursche mylił się aż tak bardzo?).

W kraju polderów, tulipanów, krów i wiatraków – by posłużyć się „pocztówkową” wizją Holandii – jest dokładnie odwrotnie. Tu „protestancki” oznacza prawie zawsze „kalwiński”. Prawie zawsze, bo jednak tutejsi luteranie nie tylko przetrwali, ale stanowią swoisty języczek u wagi. Ich tolerancja i otwartość jest nie tylko alternatywą dla konserwatywnego skrzydła Kościołów reformowanych, ale również pomostem pomiędzy kościelnym centrum skupionym wokół „Samen op Weg” a „lewicą” reprezentowaną przez grupy o nastawieniu liberalnym.

Ostatnie decyzje Synodu Kościoła pokazują, że luteranie również w przyszłości nie zamierzają tracić swej specyfiki. Projekt Prawa wewnętrznego przyszłego Zjednoczonego Kościoła Protestanckiego gwarantuje im zresztą autonomię. Można więc wierzyć, że z krajobrazu Kampen nie zniknie Kościół, który swobodną, serdeczną, niemal rodzinną atmosferą bije na głowę reformowane „molochy”. Kościół, gdzie przed nabożeństwem i po nim można spokojnie napić się kawy i zapalić papierosa, gdzie ludzie żyją jakby bliżej siebie niż przeciętni Holendrzy, więcej ze sobą rozmawiają, mają dla siebie czas. Miejsce, gdzie przybysz z Polski napotyka liturgię podobną do tej, którą zna z warszawskiej parafii reformowanej, i niepowtarzalny klimat niewielkiej wspólnoty, która – choć zżyta ze sobą i połączona więzami osobistych znajomości i przyjaźni – nie zamyka się jednak i nie izoluje, lecz jest gotowa przyjąć każdego, kto znajdzie się w kościelnych progach, nie pytając go o przynależność wyznaniową, nie egzaminując z poglądów i przekonań, nie wystawiając wreszcie „teologicznych i duszpasterskich” cenzurek1 jego stylowi życia. I tak jest dobrze...

Jarosław Kubacki

1 Por. Od redakcji – komentarz „Jednoty” do wywiadu z ks. Jaapem Faberem: Kościół źródłem miłości, „Jednota” 8/95