Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

12 / 1995

Byłem przychodniem, a przyjęliście mnie.
Mat. 25:35

Życie człowieka jest wędrówką. Pielgrzymujemy od dnia swoich narodzin aż po kres, którym będzie odpoczynek w domu Ojca. Wędrujemy również w sensie dosłownym, w poszukiwaniu miejsc pięknych i znanych, które należy zobaczyć. Są to podróże bezpieczne, z biletem powrotnym do miejsca naszego zamieszkania. Zjawiają się jednak wśród nas ludzie, którzy swoją wędrówkę podejmują nie dla rozrywki i bez gwarancji, że zakończy się ona bezpiecznie. Pukają do różnych drzwi, szukają miejsca w rozmaitych gospodach. Cudzoziemcy, o których nie wiemy, a może nie chcemy wiedzieć, skąd przybyli i czego potrzebują. Wśród nich są liczni uchodźcy z Armenii.

Dla Ormianina najważniejsza jest ojczyzna, na drugim miejscu – matka, dziecko dopiero na trzecim. Tak w każdym razie twierdzi Karen Arustamow, Ormianin, który musiał opuścić swój kraj. Ale dla niego Bóg jest przed wszystkimi, a na miejsce swego zamieszkania wybrał Polskę, kraj ludzi wierzących w Boga. Polska jest jego trzecią ojczyzną.

Pierwszą i, jak wówczas sądził, jedyną był Azerbejdżan. Tam się urodził i wychował, stamtąd pochodzili jego rodzice. Należał do drugiego pokolenia Ormian mieszkających w tym kraju, do którego siedemdziesiąt kilka lat wcześniej schronili się jego dziadkowie po tureckim pogromie w 1918 roku. Mieszkańcy Armenii, których tysiące wyemigrowały wówczas do Azerbejdżanu, wrośli w nową społeczność, pozawierali małżeństwa, nawiązali przyjaźnie. W Baku powstały całe dzielnice zamieszkane przez ludność ormiańską. Rozpad ZSRR rozbudził etniczne konflikty, a w konsekwencji – wzniecił wojnę trwającą już siedem lat, nie mniej tragiczną niż bałkańska. Wirus nienawiści, jak go nazwał Arustamow, błyskawicznie zaraził muzułmańską społeczność Azerbejdżanu i mieszkających tam chrześcijańskich Ormian, przenosząc się w głąb Armenii. Z dnia na dzień dotychczasowi przyjaciele i sąsiedzi stali się wrogami.

Na wsiach podpalano domy Ormian, w miastach bojówki wpadały do mieszkań, wyrzucano przez okna dzieci, grożono śmiercią dorosłym. Wtedy Arustamow postanowił wyjechać. Wraz z żoną opuścił Baku, przemierzając w odwrotnym kierunku szlak, którym kilkadziesiąt lat wcześniej przywędrowali jego dziadkowie.

Armenia, jego druga ojczyzna, wydawała się bezpieczna. Tymczasem ten piękny kraj nawiedziły klęski i nieszczęścia: trzęsienia ziemi oraz tragiczna w skutkach wojna. Kto mógł przypuszczać, że Armenia stanie się miejscem, w którym nie da się żyć? Przez cztery lata Karen i jego żona Żanna próbowali jakoś przetrwać, licząc na to, że kryzys minie. Pracowali oboje, dając ojczyźnie swoją wiedzę i umiejętności – ona uczyła dzieci biologii, on – wrażliwości na piękno barw i kształtów. To była ich służba dla Armenii. Inaczej jednak rozumieli ją rządzący krajem; dla nich służyć znaczyło – zabijać wrogów i do tego zobowiązani byli wszyscy zdrowi mężczyźni w sile wieku. Zabierano ich nawet z ulic i sklepów, wywożono na front, by walczyli przeciw Azerom. Karen nie chciał brać udziału w wojnie, której sensu nie rozumiał. Dla ,niego Boży nakaz „nie zabijaj!” był ważniejszy niż zarządzenia władz. Decyzję opuszczenia Armenii podjął jednak dopiero wówczas, gdy zimno i głód zagroziły życiu jego córeczki Marleny. Wtedy wyjechali do Polski. Znowu zaczęli szukać swego miejsca.

Oficjalne statystyki podają, że Armenię opuściło w ciągu ostatnich lat 200tys. Ormian. Anaid Dżamajan, która również stamtąd przyjechała do Polski, uważa, że liczbę tę należałoby pomnożyć przez cztery. Jeśli dodać, że Armenię zamieszkiwały 3 min ludności, można będzie pojąć skalę tego zjawiska. Anaid jest z wykształcenia elektronikiem, ukończyła też kurs dziennikarski. Jej mąż, Sarkis Achwerdjan, ma dyplom inżyniera budowlanego i architekta. Przyjechali do Polski z trójką małych dzieci.

Nigdy przedtem nie sądzili, że mogą opuścić Armenię. Oni także nie przypuszczali, że ta kwitnąca kraina zamieni się w ziemię jałową, kraj bez perspektyw. Na skutek bezsensownej wojny udziałem mieszkańców Armenii stały się głód i niedostatek. Blokada odcięła ich od świata, ustały dostawy gazu z Azerbejdżanu, przerwała pracę elektrownia atomowa będąca głównym źródłem energii dla Erewania, a dostawy prądu ograniczono do dwóch godzin dziennie. Zamknięto wiele zakładów, szkoły czynne są tylko przez cztery miesiące w ciągu roku, a ormiańskie dzieci zapomniały, jaki smak ma mleko, masło, jajka czy kiełbasa. Gdy Anaid pracowała w szkole jako nauczycielka informatyki, wielokrotnie zdarzało się, że dzieci przychodziły na lekcję głodne i mdlały z osłabienia. Dla niej, jej męża i trójki dzieci także nadszedł trudny czas. Najpierw zamknięto pracownię projektową, w której pracował Sarkis, próbował więc zaczepić się na budowie jako kierownik, ale ponieważ nie chciał zapisać się do partii politycznej, która objęła rządy w kraju, nie otrzymał tej posady. Z pracy musiała zrezygnowć także Anaid. Gdy przestała działać komunikacja miejska, piesza wędrówka do szkoły wydłużyła się do dwóch godzin. Nie miała na to sił – w tym czasie zaczęła chorować na serce i musiała poddać się operacji. Została więc bez pracy.

Decyzję o wyjeździe z kraju podjęli oboje podczas zimy, ostrej jak wszystkie armeńskie zimy, kiedy w nie opalanym mieszkaniu trzeba było spać w czapkach i paltach, gdy z braku opału zrywali parkiet, by palić nim w piecykach. Była to decyzja dramatyczna, zostawiali w Armenii rodziców, dalszą rodzinę, przyjaciół. Z trójką małych dzieci wyjeżdżali w nieznane. Zdecydowali się pozostać w Polsce. Wynajęli mieszkanie w małej miejscowości pod Warszawą i zaczęli szukać pracy. Szybko topniały przywiezione z Armenii pieniądze, choć przed wyjazdem spieniężyli cały swój dobytek: mieszkanie, meble, samochód. Ponieważ nie mogli znaleźć stałej posady, próbowali handlować, bez powodzenia jednak – ich kwalifikacje były zupełnie inne. Anaid znów zaczęła chorować, wymagała opieki szpitalnej, za którą zgodnie z obowiązującymi przepisami musieliby płacić. Wówczas postanowili wyjechać do Niemiec.

Cały swój, ponad miesięczny, pobyt w Niemczech Anaid spędziła w szpitalu. Spotkała się tam z wielką życzliwością. Mieszkańcy miasteczka poparli Anaid i Sarkisa w ich staraniach o osiedlenie się, wystarali się o pracę dla nich i o mieszkanie. Niestety, na przeszkodzie stanęły względy formalne: obowiązujące na terenie Unii Europejskiej przepisy nie pozwalają na udzielenie azylu uchodźcom, którzy nie przybyli bezpośrednio ze swego kraju. Musieli wracać do Polski.

Tym razem trafili tam, gdzie inni uchodźcy z Armenii – do ośrodka w Podkowie Leśnej. Wspólną salę przyszło im dzielić z inną rodziną i dwoma samotnymi mężczyznami.

Wtedy nastąpił gwałtowny nawrót choroby i Anaid znalazła się na oddziale reanimacji w pobliskim szpitalu. Po powrocie do ośrodka czuła się jednak źle, coraz gorzej. Następnym razem w szpitalu spędziła prawie pół roku. Gdy go opuszczała, w karcie informacyjnej napisano zalecenie: oszczędzający tryb życia.

Anaid i Sarkis dotychczas nie otrzymali pozwolenia na osiedlenie się w Polsce, choć są tu już dwa lata. Ormianom bowiem nie przysługuje status uchodźcy politycznego. Głód, klęski żywiołowe, wojna nie stanowią dostatecznej podstawy do wydania pozytywnej decyzji, musieliby udowodnić, że byli prześladowani za swoje poglądy i że powrót do ojczyzny oznaczałby dla nich więzienie. Istnieje jednak inna droga do otrzymania karty stałego pobytu – znalezienie stałego zatrudnienia.

Po dwóch latach niepowodzeń i niepewności Anaid i Sarkis stanęli wreszcie na twardym gruncie: oboje mają pracę. Anaid uczy dzieci w szkółce ormiańskiej, która powstała przy ośrodku kultury w Podkowie Leśnej. Sarkis pracuje w angielskiej firmie, która swoim pracownikom wynajmuje mieszkanie. Mają nareszcie miejsce, które mogą nazwać domem. Nie jest to ich własny dom, ale już przecież nie łóżko we wspólnej sali. Znaleźli swoją gospodę.

Nie znalazł jej natomiast Karen Arustamow. Jest już w Polsce trzy lata i bezustannie szuka swojego miejsca. Najpierw było to Bielsko-Biała, gdzie wynajmowali mieszkanie u starszej kobiety samotnie wychowującej dwoje wnuków. Staruszka traktowała ich jak rodzinę i właśnie tam uczestniczyli w pierwszej w Polsce Wigilii. Właściwie pierwszej w życiu, Ormianie bowiem, obchodząc Święta Bożego Narodzenia, nie mają zwyczaju spożywać uroczystej wieczerzy wigilijnej. Gromadzą się w kościele na modlitwie, śpiewają pieśni i kolędy, po czym spotykają się na posiłku świątecznym, nie tak jednak uroczystym i pełnym symboliki, jak polska Wigilia. Pobyt w domu „babci”, jak ją nazywali Karen i Żanna wspominają oboje serdecznie, niestety musieli opuścić te strony, gdy nie udało im się znaleźć stałego zajęcia. Postanowili przenieść się do Warszawy, sądząc, że w stolicy łatwiej o pracę. Skierowano ich do ośrodka w Podkowie Leśnej, gdzie mieszkają już prawie dwa lata i nadal oczekują na pozwolenie osiedlenia się w Polsce.

Mogliby wprawdzie, jak wielu uchodźców, próbować przedostać się na Zachód, Karen jednak uważa, że chrześcijańska Polska jest krajem, z którym może wiązać swoją przyszłość, to znaczy takim, w którym więzy przyjaźni i więzi sąsiedzkie nie zostaną brutalnie zerwane z powodów ideologicznych, a sąsiedzi nie staną się nagle wrogami. Kiedy przybył tu trzy lata temu, myślał tylko o ucieczce od wojny, nędzy, głodu i miał jeden cel – ratować dziecko, które nie przeżyłoby wojennych warunków. W Polsce spotkał wielu ludzi, którzy mu pomogli, nie licząc organizacji zajmujących się uchodźcami. Często byli to nieznajomi, spotkani przypadkowo w podroży.

Do wszystkich trudności, z jakimi borykać się muszą uchodźcy, dochodzi jeszcze niepewność – co dalej? Karen Arustamow nie lęka się samodzielności – jego umiejętności zostały już zauważone i docenione. Organizacja Breclaff Centrę zatrudniła go jako nauczyciela rysunku, pracował dla konińskiej fabryki obuwia, opracowując projekty nowych modeli, które zyskały aprobatę. Jego prace plastyczne były wystawiane w galerii przy ośrodku kultury w Podkowie Leśnej oraz w Poznaniu: podczas Off Festiwalu i w Teatrze 8 Dnia. Zna swoje możliwości i wie, że ma coś do zaofiarowania nowej ojczyźnie. Dziwi go tylko, że przy wydawaniu pozwoleń na osiedlenie analizuje się szczegółowo przyczyny, które spowodowały emigrację z rodzinnego kraju, nie zwraca się natomiast u-wagi na to, co reprezentują sobą przybysze: jaka jest ich wiedza, wykształcenie i umiejętności. A przecież właśnie to chcą ofiarować swojej nowej ojczyźnie! To samo mówi Anaid: „Przecież my, pracując tu, też tworzymy jakieś dobro”.

Zanim decyzja zostanie podjęta, Karen z rodziną musi pozostać w ośrodku. Warto przyjrzeć się, jak wygląda mała stabilizacja w wydaniu dla uchodźców. Arustamowowie otrzymali oddzielny pokoik z wersalką i łóżeczkiem dla dziecka, dwiema szafami i stoliczkiem. Pokoik jest mały, ale niezależny. Ośrodek zapewnia dorosłym trzy posiłki dziennie, a dzieciom – cztery. Pralnia i kuchnia dostępne są dla wszystkich mieszkańców, a dla kobiet stanowią również miejsce spotkań towarzyskich. Dzieci uczą się języka polskiego najpierw w ośrodku, a później w szkole, przerabiając program szkoły podstawowej. Ośrodek daje im więc to, co najniezbędniejsze do życia.

Czas Świąt niewiele różni się od normalnych dni. Anaid wspomniała, że przy takiej okazji dorośli i dzieci otrzymali drobne upominki, nikt natomiast nie pomyślał o przygotowaniu wigilijnej wieczerzy, z jej wyjątkowym nastrojem braterstwa i pojednania. A przecież komu bardziej niż uchodźcom, obcym w naszym kraju, potrzeba choćby przez chwilę poczucia, że są tu mile widzianymi gośćmi, a nie intruzami?

Na pytanie, jak czuje się w ośrodku, Karen Arustamow odpowiedział dyplomatycznie: „Jak wszyscy. Mam to, co najważniejsze: łóżko, ciepło i dach nad głową. Przez pięć lat żyłem bez domu, uciekłem, bo dziecko umierało z zimna. Tu urodziło mi się drugie dziecko, to znaczy, że jest dobrze”. Bez względu na to, jaka będzie decyzja polskich władz, Polska stała się dla Arustamowa ojczyzną. Tutaj urodziła się przecież jego druga córeczka.

Czarnookie niemowlę leżące w czyściutkim, kolorowym łóżeczku nie wie jeszcze nic o stresach i dramatycznych decyzjach rodziców. Nie wie też, że to dla niego szukają bezpiecznego miejsca na świecie. Czy to będzie Polska?

Ośrodek dla uchodźców, ograniczając się do zaspokajania najbardziej podstawowych potrzeb mieszkańców, zapomina o tym, że „nie samym chlebem żyje człowiek”. Dobrze więc, że znaleźli się ludzie, którzy o tym wiedzą i chcą o tym pamiętać. Ich zasługą jest powstanie w Podkowie Leśnej Ogniska Ormiańskiego, zorganizowanie wieczorów pieśni ormiańskiej oraz spektaklu, w którym uczestniczyli również inni uchodźcy z ośrodka. Nie zapomniano o duchowej posłudze: w podkowiańskim kościele katolickim odprawiona została msza święta w obrządku ormiańskim połączona z chrztem i bierzmowaniem. Koncelebrowali ją: ks. Józef Kowalczyk z parafii ormiańskiej w Gliwicach i ks. Leon Kantorski z katolickiej parafii podkowiańskiej. Ojcem chrzestnym ormiańskiego dziecka jest Polak, człowiek, który dostrzegł ludzi dotkniętych przez los i potrzebujących pomocy, i który sam ofiarował swój dom jednemu z bezdomnych Ormian.

Ludzie kierujący ośrodkiem kultury w Podkowie Leśnej chcieli dać ormiańskim przybyszom własne miejsce, w którym mogliby spotykać się i pomagać sobie wzajemnie w trudnej sytuacji ludzi wysiedlonych. Powstała szkółka ormiańska, która zapewnia dzieciom naukę języka ojczystego, historii i kultury swego narodu. Istnienie tej szkoły okazało się możliwe dzięki funduszom ofiarowanym przez ambasadę kanadyjską. Anaid i Sarkis prowadzą także chórek dziecięcy, do którego należą m.in. obie ich córki -Ani i Armine. Chór dwukrotnie występował w Poznaniu: podczas Off Festiwalu oraz gościnnie w Teatrze 8 Dnia, zdobywając za każdym razem uznanie publiczności. Pracom chóru oraz zajęciom plastycznym, które prowadzi Karen Arustamow, patronuje zasłużona organizacja Breclaff Centrę. Dla dorosłych emigrantów wydawany jest biuletyn o znaczącym tytule „Nadzieja – informacje z kraju”. Dzięki sprzętowi zakupionemu z funduszu PHARE biuletyn drukowany jest alfabetem ormiańskim, bardzo starym, niepodobnym do żadnego ze znanych nam alfabetów (jego przykład zamieszczamy na s. 4 – red.).

Anaid pracując w ormiańskiej szkole ma nadzieję, że może jej dzieci – bo już chyba nie jej pokolenie -wrócą do Armenii. Chciałaby, żeby nie zapomniały języka i tradycji swego narodu. Boleje nad tym, że polscy Ormianie, których spotkała, zasiedziali w Polsce od pokoleń, zapomnieli swojej mowy. „Rodzinna ziemia daje siły” – powtarza Anaid armeńskie przysłowie i już rozumiem, skąd ona, tak doświadczona przez los, ma jeszcze energię, by poświęcać się zajęciom wykraczającym poza krąg codziennych obowiązków.

Tego samego zdania jest Karen Arustamow, który przez setki kilometrów taszczył jak największy skarb albumy i foldery z Armenii. „Moim celem jest uczyć dzieci, aby nie zaginęła tradycja ormiańska”. Efekty tej pracy są widoczne: na kolejnej wystawie znaczną część dziecięcych prac malarskich stanowią pejzaże z charakterystycznym podwójnym szczytem górskim. To Ararat, święta góra Ormian, symbol utraconego raju, uosabiająca siłę, piękno i niezniszczalność. Na szczycie Araratu zatrzymała się podobno arka Noego, gdy opadły wody potopu.

Ormianie są niezwykle dumni ze swojej historii, bo Armenię wymienia się wśród terenów o najstarszej kulturze. Gdy Erewan, dawne Erebuni, obchodził 2750 rocznicę swego istnienia – był to rok 1975 – uczczono ją zakładając wzdłuż głównej alei tyle wodotrysków, ile lat minęło od założenia miasta. Także Ormiański Kościół Apostolski uchodzi za najstarszy Kościół narodowy na świecie. Armenia przyjęła chrzest w 301 roku, wcześniej niż Bizancjum. Historia i tradycja są dla Ormian powodem do dumy zwłaszcza teraz, gdy znaleźli się tu jako wygnańcy, wykorzenieni i zmuszeni zarabiać na życie często niezgodnie z kwalifikacjami i ambicjami.

Karen Arustamow mówi o swoich rodakach, że są to z reguły ludzie pracowici i uczciwi: „Chciałbym, abyśmy mogli tu żyć wśród was, jak chrześcijanie wśród chrześcijan, jak ludzie wśród ludzi. Spójrzcie na nas nie jak na intruzów, którzy chcą wam coś zabrać. Możemy wam dać naszą pracę i umiejętności, np. dla Podkowy wykonaliśmy plac zabaw dla dzieci. Być może i w naszej społeczności pojawi się ktoś taki, jak Charles Aznavour czy Sylvie Vartan, Ormianie z pochodzenia, którzy rozsławią Polskę, jak oni oboje – Francję”.

Ale niezależnie od tego, czy pojawi się w Polsce Ormianin tak wybitny, pamiętajmy o tym, że przybyli oni do nas jako uchodźcy, jako bliźni w potrzebie i przyjmijmy ich jak gości... także przy wigilijnym stole.

Małgorzata Wittels