Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

5 / 1995

SŁOWO BOŻE GŁOSZONE W KOŚCIELE

Tym razem wszystko zaczęło się od wątpliwości. Jeden z duchownych naszego Kościoła zżymał się straszliwie na twierdzenie, iż kazanie stanowi w sensie dosłownym przekaz Słowa Bożego. Wpadłem w popłoch. Intencja mego rozmówcy była jasna. Wystarczająco często również i ja staję na ambonie, by z perspektywy doświadczeń kilku lat móc zapytać: Czyżby wszystko, co zdarzyło mi się mówić z tego miejsca, miało być Słowem Bożym? Zgroza!

Sięgnijmy jednak po proroctwo Jeremiasza. Słowo Boże „dochodzi” człowieka wybranego przez Stwórcę, zanim jeszcze został utworzony „w łonie matki” (Jer. 1:4-5). Raz jeszcze zwróćmy uwagę na niezwykłą dynamikę tego obrazu. W istocie jest to relacja z jedynego w swoim rodzaju wyścigu. Człowiek gna przed siebie na fali najróżniejszych wydarzeń, które – jak mu się wydaje – stanowią treść jego życia. Ale oto „dochodzi go Słowo Pana” – nie dociera do niego, ale właśnie dochodzi doń, dopada go i ogarnia. Ekspresji temu obrazowi dodaje fakt, że można właściwie tekst hebrajski przetłumaczyć i tak: „stało się Słowo Pana tej treści...”.

Przeczytajmy również dziewiętnasty werset tego rozdziału: „Pan wyciągnął rękę i dotknął moich ust. I rzekł do mnie Pan: Oto wkładam moje słowa w twoje usta”.

Może trudno to przyjąć, ale obserwując tę scenę bierzemy udział w akcie ordynacji. Gdzieś, poza wszelkimi widzialnymi strukturami organizacji kościelnej, Bóg wybiera sobie i powołuje kogoś, kto ma odtąd głosić Jego Słowo. I nie ma w tym żadnej przenośni. Jest natomiast miażdżąca siła Bożego roszczenia: „Odtąd głosić będziesz to, co ja ci powiem. Odtąd twoje usta będą moimi”. Na naszych oczach dokonuje się akt nawrócenia słowa. Słowo człowieka zostaje podniesione do rangi Słowa Bożego. Odtąd człowiek ma milczeć. Mówi już jedynie Bóg.

Siła tego obrazu przywodzi na myśl wypowiedź Karola Bartha, który pisał, że „Kościół jest Kościołem jedynie wówczas, gdy jest Kościołem słuchającym”. Chciałoby się dodać: i posłusznym Słowu również poprzez okazanie zaufania, że Bóg rzeczywiście wkłada w kaznodziejskie usta swoje Słowo. Wypowiedź Bartha jest mocno zakotwiczona w tym, co ewangelicy reformowani przez wieki twierdzili na temat Kościoła. W 29. artykule Niderlandzkiego wyznania wiary z 1567 r., autorstwa Gwidona de Bres – artykule traktującym o różnicy pomiędzy prawdziwym i fałszywym Kościołem oraz o znamionach tegoż prawdziwego Kościoła – czytamy: Twierdzimy, że należy rozróżniać ciało i społeczność prawdziwego Kościoła od wszystkich sekt, które utrzymują, że są Kościołem. Znamionami prawdziwego Kościoła są: niesienie czystego zwiastowania Ewangelii, utrzymywanie właściwego sprawowania sakramentów, jak nakazał mu Chrystus, oraz – dla ukarania grzechów – stosowanie karności kościelnej; krótko mówiąc: [Kościół] kieruje się czystym Słowem Bożym i odrzuca wszystko, co mu (tzn. Słowu, a nie Kościołowi – przyp. J.K.) się przeciwstawia, i uważa Jezusa Chrystusa za swą jedyną Głowę”.

Ewangelia zwiastowana w Kościele jest w takim samym stopniu Ewangelią o Jezusie Chrystusie, jak i Ewangelią Jezusa Chrystusa a więc Dobrą Nowiną, która nie tylko mówi o wcielonym Słowie Bożym, ale również stanowi tego Słowa kwintesencję. Jeszcze wyraźniej widać to na przykładzie sakramentów. Św. Augustyn nazywał je przecież „Słowem widzialnym”. Karność kościelna z kolei niesie ze sobą element posłuszeństwa Słowu, traktowania go jak najbardziej serio.

W tym momencie rodzą się jednak pytania. Czy słowo głoszone w Kościele staje się automatycznie Słowem Bożym? Sprowadzając rzecz niemal do absurdu można zapytać, czy duchowny (lub inny głosiciel Słowa w Kościele) to taki człowiek, który na co dzień mówi własnym głosem, ale co jakiś czas przebiera się w togę, wchodzi na kazalnicę i w tym momencie jego słowo – dotąd zwykła ludzka gadanina – zostaje wyniesione do rangi Słowa Bożego?

Obraz ten, przy całej groteskowości, zawiera jednak kilka elementów wartych uwagi. Toga i wydzielone miejsce w kościele dla kaznodziei to nie są elementy służące upiększeniu nabożeństwa ani eksponowaniu dostojeństwa chwili. Należy je raczej traktować jako znaki obecności Bożego Słowa, o którą się modlimy i za którą wszyscy jesteśmy odpowiedzialni, jeżeli rzeczywiście zależy nam na tym, aby nasz Kościół posiadał znamiona prawdziwego Kościoła. Tu nic nie dzieje się automatycznie. Słowo Boże dochodziło Jeremiasza za każdym razem na nowo. Z „nawróceniem słowa” jest tak, jak z każdym innym nawróceniem. Jednorazowy akt przeplata się z długotrwałym procesem. Rolę kluczową w tym procesie odgrywa osoba Ducha Świętego, który „przekonuje świat o grzechu, o sprawiedliwości i o sądzie” (Jn 16:7-15). Słudzy Słowa Bożego w Kościele są powołani do tego, aby z ambon głosić właśnie Słowo Boże, a nie swoje, choćby najwspanialsze, przemyślenia. Niemniej jednak to Słowo będzie zawsze kojarzone z ich własnym przeżyciem wiary.

Tajemnica głoszenia Słowa w Kościele jest podobna do tajemnicy Bożego natchnienia w Biblii – Słowie spisanym. Bóg pozwalał pisarzom biblijnym na zapełnianie kolejnych stronic (czy raczej zwojów) świadectwami ich własnej wiary, zarazem jednak sam konsekwentnie pisał, posługując się ich dziełem, swój własny list do człowieka. Pisał o tym, co człowieka dotyczy w sposób najbardziej żywotny z możliwych. Dlatego właśnie nie posługiwał się wybranymi przez siebie ludźmi w sposób mechaniczny, ale pozwalał im przelewać na papier (papirus) ich własne uczucia, myśli i refleksje. Zachowując wyjściową zasadę: „człowiek milczy, Bóg przemawia”, zezwalał zarazem na dialog. Dlatego też szczytem objawienia Boga nie jest Słowo spisane, ale – wcielone, czyli osoba Jezusa Chrystusa. Do uprawiania dialogu potrzeba przynajmniej dwóch osób. I te osoby stają wobec siebie. Jezus poszukuje kontaktu z człowiekiem i doprowadza do tego niezrozumiałego spotkania natury boskiej i ludzkiej -w sobie samym. W wyniku tego spotkania natura ludzka ulega zasadniczej przemianie, którą nazywamy uświęceniem.

To wszystko dotyczy również kazania. Jest ono świadectwem wiary kaznodziei złożonym wobec zboru. Bóg jednak potrafi je przemienić w rzeczywisty przekaz swojego Słowa. Zewnętrzne znaki, którymi posługujemy się w naszych społecznościach, aby cud (nie wahajmy się użyć tego słowa) tej przemiany uczynić widocznym, a więc właśnie specjalny strój kaznodziei czy miejsce, które zajmuje on w kościele, są znakami, które mają zakomunikować coś ważnego nie tylko zborowi, ale i samemu głoszącemu. Na jego barki zostaje bowiem złożone brzemię ogromnej odpowiedzialności. W czasie kazania pastor, prowadzony przez Ducha Świętego, wychodzi wraz ze swą społecznością naprzeciw osobie Jezusa Chrystusa. Szlakiem wyznaczonym przez Słowo spisane zbór podąża wraz ze swym kaznodzieją na spotkanie ze Słowem wcielonym. Dlatego w stwierdzeniu, że w Kościele głosimy Słowo Boże, nie należy dopatrywać się pychy, lecz dostrzec w tym wyraz zaufania do Boga, a zarazem zadanie, które przychodzi spełnić każdemu, kto staje na ambonie, jak i wszystkim słuchającym.

Wspomnianemu wyżej stwierdzeniu towarzyszą jednak istotne wymagania. Z pierwszym z nich stykamy się w zakończeniu Księgi Objawienia (22:18-19): „Co do mnie, to świadczę każdemu, który słucha słów proroctwa tej księgi: jeżeli ktoś dołoży coś do nich, dołoży mu Bóg plag opisanych w tej księdze; a jeżeli ktoś ujmie coś ze słów tej księgi proroctwa, ujmie Bóg z działu jego z drzewa żywota i ze świętego miasta, opisanych w tej księdze”. Kaznodzieja ma przed sobą zbór, który (przynajmniej w założeniu) zebrał się po to, by słuchać Słowa. Pojawia się więc pokusa „dołożenia” czegoś od siebie. Ale czasy, w których żyjemy, są – jak się wydaje – szczególnie uodpornione na wymagania Słowa i 'twarda mowa” padająca z ambony wcale nie musi zostać przyjęta przez społeczność. Tu pojawia się więc kolejna pokusa – „odjęcia czegoś ze słów tej księgi proroctwa”, uprzystępnienia przekazu przez złagodzenie kryteriów, które Bóg sformułował wobec człowieka w swoim Słowie. W ten sposób przetworzone kazanie na pewno nie jest już zwiastowaniem Słowa Bożego. Wszakże trudno byłoby znaleźć zarówno kaznodzieję wolnego od tego problemu, jak i kazanie, któremu nie można by postawić tego typu zarzutów. Czy nie ma zatem sposobu na uporanie się z tym niebezpieczeństwem?

Przecie wszystkim pamiętajmy, że punktem wyjścia dla służby głoszenia Słowa Bożego jest dar łaski (charyzmat). To nie zbór daje mandat głosicielowi. Sam Bóg – absolutnie suwerenny w swych czynach – może obdarzyć łaską wybranego głosiciela i... cofnąć ją w przypadku jego nieposłuszeństwa, zatwardziałości, ale również... pozornie bez powodu. Duch Boży „wieje, dokąd chce” (Jn 3:8). Nie zapominajmy też, że Bóg nie jest związany przepisami naszej karności kościelnej. W sytuacji, gdy wspólnota nie jest posłuszna, Bóg powołuje swych przedstawicieli spoza jej oficjalnych struktur (prorocy!).

Po wtóre, kaznodzieja chcąc w sposób wierny zwiastować Słowo musi poddać się reżimowi szczególnie solidnej pracy. Benedyktyńska zasada ora etlabora (módl się i pracuj) do służby głoszenia Słowa pasuje w sposób szczególny. Modlitwa jest początkiem pracy kaznodziei i powinna mu towarzyszyć przez cały czas. W swojej służbie potrzebuje on również modlitwy zboru, w którym pracuje. Czasami zastanawiam się, jak często członkom naszych parafii zdarza się pamiętać w modlitwie o swoim pasterzu, który jako pierwszy staje przed Słowem, z którym my spotkamy się dopiero najbliższej niedzieli na nabożeństwie.

Teologia ewangelicka zawiera zasadę bardzo istotną dla każdego głosiciela Słowa Bożego. Jest to zasada prymatu egzegezy nad refleksją teologiczną. Egzegeza – praca nad tekstem, trudne zmagania z oryginalnymi językami Biblii, analiza literacka i historyczna – to punkt wyjścia w kaznodziejstwie. Jeżeli zasadę tę odwrócimy, starając się podporządkować tekst biblijny naszym własnym wyobrażeniom czy poglądom teologicznym, stanie się dokładnie tak, jak kilka lat temu z brutalną szczerością powiedział pewien młody polski pastor na spotkaniu z holenderskimi duchownymi: „Przecież i tak w kazaniu mówię to, co chcę”. Biedni Holendrzy oniemieli.

Jan Hus, postulując w XV w., by „grzesznemu księdzu odbierać uprawnienia kapłańskie”, dotknął istotnego dla przekazu Słowa problemu. Wymagać od duchownego perfekcjonizmu byłoby rzeczą nieludzką, a co więcej – sprzeczną z jednoznacznym Bożym wyrokiem, że „nie ma ani jednego sprawiedliwego” (Rzym. 3:9-20). Człowiek, który przystępuje do służby głoszenia Słowa, musi jednak odnieść najpierw do siebie treść Bożych wymagań i obietnic. Tylko ten, kto sam został pochwycony Słowem Boga, może je przekazywać dalej. Wiąże się to ściśle z osobistym świadectwem życia kaznodziei. Niekiedy jeden jego czyn może zdziałać więcej niż długie godziny kazań, ale też jedno nieprzemyślane posunięcie, jeden błąd może zniszczyć to, co przez długie lata budował swą kaznodziejską pracą. Dotyczy to zwłaszcza duchownych naszego Kościoła w Polsce, gdyż ich pozycja jest nieporównywalna z pozycją pastorów w innych Kościołach reformowanych na świecie. W społeczności ewangelicko-reformowanej odpowiedzialność za jakość świadectwa powinna być w zasadzie rozłożona dosyć równomiernie. Kluczową funkcję pełni tu reguła współodpowiedzialności każdego z nas za Kościół. W polskich warunkach to jednak ksiądz zostaje wyniesiony przez zbór na niebotyczne wyżyny, skąd zresztą nieraz spada przytłoczony brzemieniem, którego z jakichś powodów nie może dzielić ze starszymi zboru, nauczycielami i diakonami. Dochodzi też niekiedy do sytuacji z pogranicza jakiejś tragicznej groteski – oto zbór, zebrany na wieczornym spotkaniu, czeka na duchownego, aby się... pomodlić! Ten sposób widzenia urzędu pastorskiego wpływa na ograniczenie roli innych posług (służb) kościelnych.

Wspólnota nie może być jedynie konsumentem kazania. Słowo Boże „staje się” wśród nas. Wszyscy tworzymy społeczność, której spoiwem jest działanie Ducha Świętego. Cząstka odpowiedzialności za głoszenie Słowa spada na każdego członka zboru. Niekiedy zdarza nam się z zapałem krytykować niedzielne kazanie. Ilu z nas jednak dzieli się swymi wątpliwościami z samym księdzem, ze starszymi zboru? Ilu postanawia wesprzeć wysiłek pastora codzienną modlitwą przyczynną? Kto, wreszcie, zastanawia się nad tym, że nie tylko codzienne postępowanie tego człowieka w todze może stanowić żywe świadectwo mocy wypowiadanego Słowa, ale również nasza postawa świadczy o tym, czy rzeczywiście w słowie padającym z kazalnicy potrafimy u-słyszeć Boże orędzie skierowane wprost do każdego z nas.

W jednym z dwóch poprzednich odcinków cyklu rozważań o Słowie Bożym pisałem, że Biblia, jeśli pozostaje Księgą zamkniętą, na pewno nie spełnia swej roli. Życie wielu naszych parafii sprawia jednak wrażenie, że Biblię otwiera się tam i zamyka raz w tygodniu podczas nabożeństwa. Tymczasem kazanie powinno być swoistym uwieńczeniem całotygodniowego cyklu spotkań ze Słowem Bożym, nie zaś jedynym z nim spotkaniem. I nie wystarczy tu indywidualna lektura Pisma Świętego. Słowo „staje się” we wspólnocie, do wspólnoty jest adresowane. Początkiem kryzysu kaznodziejstwa jest zanik innych form biblijnej aktywności zboru: studiów, spotkań modlitewnych, wykładów i dyskusji. Jeżeli rzeczywiście uważamy Słowo Boże za pokarm dla naszego ducha, dlaczego decydujemy się na to, by przez cały tydzień głodować?

Wśród kilku książek, które zabrałem ze sobą na roczne stypendium do Holandii, jest niewielka książeczka libańskiego poety Kahila Gibrana pt. Prorok. Zawarty w niej cykl poetyckich rozważań, które bez wahania nazwałbym religijnymi, zamyka ostatnia wypowiedź tytułowego Proroka, rozpoczynająca się słowami:

Czy to ja sam mówiłem?
Czyż ja sam nie byłem słuchaczem?

To pytanie może stanowić dobre podsumowanie nie tylko tych rozważań o zwiastowaniu Ewangelii w Kościele, ale całości moich refleksji o Bożym objawieniu przez Słowo. Wszakże „wiara jest ze słuchania, a słuchanie przez Słowo Boże”.

Jarosław Kubacki