Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

4 / 1995

POLSKIE LOSY

Co człowiek, to historia. Co Polak, to historia skomplikowana. Co Polak ewangelik, to historia jeszcze bardziej skomplikowana. A Polak z Zaolzia, do tego ewangelik i ksiądz, to historia skomplikowana niezwykle.

Z ZIEMI ŚLĄSKIEJ DO POLSKI

Eryk Cimała przyszedł na świat w 1906 r. we wsi Szum bark (obecnie czeskie miasto Havišov) jako obywatel cesarsko-królewskich Austro-Węgier, do których należał wtedy Śląsk Cieszyński. Wieś była polska, a w oddalonych o 3 km Bujanowicach mieściła się parafia ewangelicko-augsburska. Tam Eryk został ochrzczony, tam co niedziela udawali się całą rodziną na nabożeństwo, tam ojciec należał do Rady Parafialnej.

Cimałowie nie byli ludźmi zamożnymi. Ojciec pochodził z biednej rodziny, pracował jako górnik, matka była gospodarską córką i to gospodarstwo stanowiło główną podstawę bytu rodziny. Mieli sześcioro dzieci – cztery córki, dwóch synów ... Było kogo karmić, odziać, posyłać do szkoły. Matka oprócz codziennej troski i stałej miłości dawała dzieciom to, co Ksiądz Senior do dziś uważa za najważniejsze – wychowanie religijne. Do jego najwcześniejszych wspomnień należy taki obrazek: wszyscy sześcioro klęczą przy swoich łóżkach, a matka uczy ich modlitwy.

Do szkoły powszechnej (czeskiej) chodził Eryk już jako obywatel Republiki Czechosłowackiej. Polacy na Zaolziu nie mogli się pogodzić z krzywdzącą, w ich odczuciu, decyzją państw zwycięskich w I wojnie światowej, która podzieliła jednolity historycznie Śląsk Cieszyński i przyznała Zaolzie Czechom. Dlatego państwo Cimałowie postanowili oddać syna na dalszą naukę do gimnazjum Ostrowskiego w polskim Cieszynie. Ukończył je w 1926 r. Nie mieli wątpliwości co do jego dalszej drogi – był tak zdolny, że powinien pójść na studia. Gdzie? Oczywiście w Polsce. Co studiować? A to już był problem.

Katecheta w gimnazjum, ksiądz Stonawski, namawiał swego głęboko religijnego i zdolnego ucznia na teologię. Ciotka i siostra, pracujące w cieszyńskim szpitalu, namawiały na medycynę. To wyglądało bardziej atrakcyjnie, zdecydował się więc na Wydział Medycyny Uniwersytetu Jagiellońskiego. Gdy przekraczał most na Olzie, spotkał szkolnego kolegę, syna pastora Kubackiego, który również podążał na dworzec. Podczas tej krótkiej drogi zdołał namówić Eryka do zmiany kierunku podróży -zamiast do Krakowa obaj pojechali do stolicy, by zapisać się na Wydział Teologiczny Uniwersytetu Warszawskiego.

Wczesnym latem 1930 r. wszystkie egzaminy były już pozdawane. Pozostała do napisania i obrony praca magisterska. I znów nastąpiło spotkanie, które zmieniło plany: ks. Trombik, znajomy z Zaolzia, wrócił właśnie z Mazur, które wtedy wchodziły w skład Prus Wschodnich, i przygnębiony prześladowaniami tamtejszej ludności ewangelickiej trwającej przy polskości oraz brakiem polskich duchownych ewangelickich – roztoczył przed młodymi teologami możliwości pracy duszpasterskiej wśród Mazurów, odwołując się do ich patriotyzmu i poczucia obowiązku. A Eryk wychowany był w duchu patriotycznym. W gimnazjum należał też do polskiego harcerstwa. Wraz ze swym przyjacielem, Pawlasem, zdecydował się podjąć to wyzwanie. Zanim jednak obaj rozpoczną pracę duszpasterską, muszą uzupełnić studia i poduczyć się niemieckiego – za radą ks. Trombika pojechali więc do Królewca. Polaków tam by nie przyjęto, dla obywateli Czechosłowacji nie było żadnych przeszkód.

Nowi studenci Królewieckiego Uniwersytetu nie byli jednak ostrożni -zbyt często zachodzili do polskiego konsulatu, robili wycieczki na Mazury, gdzie kontaktowali się z Michałem Kajką i innymi działaczami mazurskimi. Bardzo prędko okazało się, że byli śledzeni. Trzeba bowiem pamiętać, że w latach 1930-1931 ruch hitlerowski miał już w Prusach Wschodnich swych licznych zwolenników i wielkie wpływy. Złość na tych, którzy mienili się być Czechami, a okazali się Polakami, była tak wielka, że wyrzucono ich z uczelni. Tylko solidarnościowy strajk studentów sprawił, że rektor zgodził się, by tych dwóch pozostało jako wolni słuchacze. O egzaminach i dyplomie nie było mowy.

Spróbowali więc szczęścia w Berlinie. Kiedy jednak okazało się, że i tu nie będą mogli zdawać egzaminów dyplomowych (dotarły bowiem odpowiednie informacje z Królewca), Eryk postanowił wrócić na Uniwersytet Warszawski i ostatecznie sprawę studiów zakończyć.

Nie udało się. Ojca zwolniono z pracy, matka ciężko zachorowała, musiał wracać do domu. Nawet bez magisterium Eryk Cimała miał dostateczne kwalifikacje, by dostać pracę. Jako katecheta uczył dzieci w szkołach polskich, czeskich i niemieckich. Myśl o magisterium wciąż go jednak nie opuszczała. I w końcu zdobył ten upragniony dyplom – na Uniwersytecie Karola w Pradze. Ponieważ w tym celu musiał nostryfikować polską maturę, więc wszystko przedłużyło się i magisterium uzyskał dopiero w 1935 r. Po powrocie w rodzinne strony znów pracował jako katecheta. Zaczął też wygłaszać kazania w parafialnym kościele w Suchej, od kiedy ks. Oskar Michejda udzielił mu preordynacji. Dlaczego nie ordynacji? Bo nie było wakatu w żadnej polskiej parafii, a wtedy istniał zwyczaj, że ordynowano duchownego dopiero wówczas, gdy było dla niego miejsce pracy w konkretnej parafii.

W tym czasie przyszło powołanie do wojska, przydział do jednostki w Pradze. Eryk Cimała zgłosił się do szkoły wojskowych kapelanów. Wśród jej studentów byli katolicy, prawosławni, ewangelicy. Gdy ją skończył, okazało się, że w wojsku również nie ma wolnego etatu dla kapelana. Powrócił więc na Śląsk – do katechizacji, do pracy z młodzieżą.

Nadszedł pamiętny rok 1938. Czesi zorientowawszy się, że grozi niebezpieczeństwo, pospiesznie ogłosili mobilizację. Eryk Cimała znów znalazł się w czeskiej armii. Tak się złożyło, że w jego 85. pułku „Praskich Dzieci” kapelanem katolickim był Niemiec, który nie stawił się do służby (widocznie przeszedł na stronę niemiecką) i wtedy kapelanowi ewangelickiemu dano pod opiekę wszystkich katolików, choć bardzo się przed tym wzbraniał. Po miesiącu do Czechosłowacji wkroczyły wojska hitlerowskie. Ks. Cimała wrócił do domu, do pracy szkolnego katechety.

W październiku 1938 r. na Zaolzie weszło polskie wojsko. Historia osądziła tę sprawę surowo, natomiast Polacy na Zaolziu przyjęli to wtedy jako wydarzenie oczywiste, oczekiwane od 1920 roku. Eryk Cimała został wydelegowany przez Kościół do objęcia parafii ewangelicko-augsburskiej w Boguminie, skąd dotychczasowy pastor niemiecki został przez Polaków usunięty. Na Zaolziu Polacy nareszcie zostali polskimi obywatelami. To było trzecie obywatelstwo Eryka Cimały.

Po kilku miesiącach i na te tereny weszła armia niemiecka. Duchownemu, który zajął miejsce usuniętego pastora niemieckiego, groziła kara śmierci. Wierni parafianie namówili ks. Cimałę, żeby opuścił Bogumin i uciekał do Polski. Wraz z innym kolegą teologiem, Adolfem Zmełtym, przedostał się do Krakowa. Tam obaj zgłosili się do polskiego wojska.

TRZYKROTNE SPOTKANIE ZE ŚMIERCIĄ

Niemcy zajęli już wówczas część Górnego Śląska i zbliżali się do Krakowa, gdzie pospiesznie formowano oddziały ochotnicze. Dwaj młodzi księża zaciągnęli się do takiego oddziału jako zwykli żołnierze, choć z racji kapelaństwa Eryk Cimała miał prawo do stopnia podoficerskiego. Na tłumaczenia i załatwianie formalności nie było jednak czasu – oddziały wyruszały do walki z Niemcami. Po kilku potyczkach z wrogiem dotarły do Lublina i zakwaterowały się w koszarach. Niemcy atakowali miasto z powietrza. Jednak obaj duchowni szczęśliwie przeżyli naloty i bombardowanie koszar. W Lublinie w pewnej chwili natknęli się na kościół luterański. Kiedy weszli do środka -co za niezapomniane spotkanie! – zobaczyli ks. Juliusza Burschego w towarzystwie kapelana wojskowego, ks. Józefa Bielińskiego, który był ich kolegą ze studiów. Ks. bp Bursche wracał do Warszawy i namawiał ich, by szli razem z nim. Ale oni musieli zgodnie z rozkazem iść ze swą jednostką dalej na południe. I tak się rozstali...

Niemcy nieustannie bombardowali i ostrzeliwali drogi, więc za Lublinem jednostka rozproszyła się. Szli przez pola grupkami, kryjąc się przed samolotami. Po jednym z nalotów dopadli ich miejscowi chłopi z widłami i łopatami. Żołnierze nawet się nie przestraszyli, tylko okropnie zdziwili. Z początku śmiać im się chciało, gdy chłopi wołali: „Jesteście niemieckimi zrzutkami!”. Wydawało się to absurdalne, a tymczasem naprawdę znaleźli się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wśród cywilnej ludności panowała psychoza, że Niemcy zrzucają swój desant przebrany w polskie mundury. Odprowadzono ich na posterunek policji w małym miasteczku pod Lublinem, tam odebrano im broń i kazano zdjąć mundury, po czym zamknięto w piwnicy. Policjanci sami „wymierzali sprawiedliwość wrogowi” – z gromady więźniów zabierali po jednym, po czym dobiegał odgłos strzału z podwórka. Kiedy przyszli po ks. Cimałę, zaprotestował gwałtownie i nie dał sobie założyć opaski na oczy. Powiedział: „Jeśli uważacie, że jesteśmy przestępcami, to ze względu na nasze mundury oddajcie nas pod sąd wojskowy. Wy, jako policja, nie macie prawa wojskowych rozstrzeliwać”. To policjantom dało do myślenia i widocznie z kimś się porozumieli, bo pozostałą grupkę „zrzutków” zaprowadzili do pobliskich koszar. Tam już wojskowi posadzili ich w ciemnej celi, dali do jedzenia słoną rybę i co godzinę wzywali na przesłuchanie. Szybko przekonali się jednak, że oskarżenie jest fałszywe. Zresztą księża Cimała i Zmełty mieli swoje legitymacje katechetów ewangelickich, więc zostali wypuszczeni na wolność.

Zanim wyruszyli w dalszą drogę, wrócili jeszcze na posterunek, aby powiedzieć policjantom, co myślą o ich bezprawnych działaniach. Im udało się wprawdzie ocaleć, ale inni, też zapewne niewinni ludzie, zginęli w najtragiczniejszy sposób – rozstrzelani przez swoich.

Szli dalej, dogonili swoją jednostkę i dotarli do Zdobunowa akurat 17 września, gdy wkroczyły wojska sowieckie. Dowódca zebrał ich i powiedział: „Rosjanie weszli na nasze ziemie. Nie wiemy jeszcze, czy jako sprzymierzeńcy, czy nieprzyjaciele. Ale jedno jest pewne -nasze zadanie się skończyło. Niech każdy na własną rękę szuka dalszej drogi – do domu czy gdzie tam chcecie”. Jeszcze ostatni rozkaz – osłaniać na stacji pociąg osobowy jadący do Rumunii, i pokusa – może zabrać się tym pociągiem? Ale przypadek znów inaczej pokierował losem.

Nie wiadomo skąd pojawił się emerytowany kapelan wojskowy, ks. Ryszard Paszko i widząc błąkających się żołnierzy powiedział: „Koledzy, Warszawa się broni, chodźmy pomóc Warszawie!”. Szybko zorganizował się ok. 100-oso-bowy oddział, a że porzuconej broni i biegających luzem koni nie brakowało, wyruszyli w kierunku Warszawy uzbrojeni nawet w ciężkie karabiny maszynowe. Ponieważ główne drogi zajęte były przez Rosjan lub Niemców, szli opłotkami. W pewnej wsi przyjęto ich chlebem i mlekiem, ale po chwili mieszkańcy gdzieś znikli. Okazało się, że wieś otoczona jest przez ukraińskich partyzantów. Ci od razu „polskich paniw” zaprowadzili pod las, ustawili w szeregu – każdy polski żołnierz miał naprzeciwko swego kata. W ostatnich minutach przed egzekucją jedni płakali, inni się modlili. Nagle warkot motocykla. Rosyjski oficer. Pyta, co się dzieje. Potem oświadcza Ukraińcom, że o losie jeńców decydują władze sowieckie i każe odprowadzić polskich żołnierzy do Sokala, do prowizorycznego obozu jenieckiego.

Po trzech tygodniach wszystkich z tego obozu zapakowano do pociągu, w którym już znajdowali się zabrani do niewoli z innych okolic polscy oficerowie. Był to pociąg, który, jak się po latach okazało, zakończył swój bieg w Starobielsku. Ksiądz Cimała wraz z dwoma kolegami nie podzielił losu pozostałych towarzyszy podróży. Po raz trzeci wymknął się śmierci. Gdy pociąg zatrzymał się przy sowieckiej granicy, Zaolziacy poprosili żołnierza z eskorty, żeby pozwolił napić się wody na stacji (byli bez wody od wielu godzin). Najpierw nie chciał się zgodzić, ale za zegarek wypuścił ich z wagonu. Pociąg ruszył dalej już bez nich. Jakieś dobre kobiety spotkane w drodze dały im cywilne płaszcze. Wrócili na Śląsk.

WOJNA BEZ ZWYCIĘSTWA

Nie był to radosny powrót do domu. Towarzyszyła mu świadomość przegranej i represje na miejscu. Eryk Cimała musiał co tydzień meldować się na Gestapo, bo Niemcy podejrzewali, i słusznie, że on i inni powracający są polskimi żołnierzami. Cała rodzina miała być wysłana na roboty do Niemiec. Najpierw wyjechał brat i najmłodsza siostra. Wiadomości nadchodzące od nich nie napawały otuchą. Najbardziej Eryk martwił się o rodziców – zwłaszcza matka, od lat chora, na pewno nie przeżyłaby wysiedlenia. Jedyną możliwością pozostania na miejscu było podpisanie Volkslisty III grupy, na co Niemcy bardzo naciskali. Długo ks. Cimała walczył ze sobą, wszystko się w nim – patriocie, harcerzu, żołnierzu – burzyło na tę myśl. Ale był to jedyny ratunek dla matki. I ks. Cimała tę trudną decyzję podjął.

Jako obywatel III Rzeszy został powołany do niemieckiego wojska. W 1943 r. trafił do ośrodka szkoleniowego Wehrmachtu, a po przeszkoleniu został wysłany na południe Francji, w okolice Monte Carlo. Amerykanie byli tuż, tuż. Żołnierza w niemieckim mundurze nie opuszczała myśl, jak się do nich przedostać. Okazja nadarzyła się, gdy pod naporem Amerykanów niemiecką jednostkę przerzucono do północnych Włoch. Było to już po bitwie pod Monte Cassino, ale przed walkami o Bolonię. W górach na oddziały niemieckie czyhali włoscy partyzanci. W tych górach niedaleko Carrary Niemcy czekali na atak aliantów. I wtedy Eryk Cimała skorzystał z okazji i przeszedł do partyzantów.

Trzeba było długo tłumaczyć, zanim Włosi zrozumieli, o co chodzi. Na wszelki wypadek przekazali jeńca Amerykanom. Ci uwierzyli tłumaczeniom żołnierza Wehrmachtu – nie był to pierwszy przypadek, gdy „Niemiec” przechodził dobrowolnie na ich stronę i oświadczał, że jest Polakiem – przekazali go więc dowództwu polskiego II Korpusu. Tam ks. Cimała spotkał swego dobrego znajomego – ks. Władysława Fierlę. Ten ucieszył się, że nadeszła duszpasterska pomoc. Skierował ks. Cimałę, jako kapelana, do 3. Dywizji Strzelców Karpackich. Ks. Fierla wiedział, że młodszy kolega nie jest jeszcze formalnie ordynowany. Mógł sam dokonać tego aktu, ale uznał, że „to zrobimy później”. Widocznie uważał, że odpowiedniejszy czas na taką uroczystość nastąpi już niedługo: pokój, powrót do kraju...

Jak wiadomo, pokój nastąpił, powrotu do kraju nie było. 3. Dywizję Karpacką zdemobilizowano w 1946 r. i ks. Eryk Cimała ze swymi żołnierzami znalazł się w Wielkiej Brytanii, w piątym kraju, którego miał być obywatelem.

BUDOWANIE RODZINY

Nigdy nie opuścił już swoich „dzieci”, swoich żołnierzy, nawet gdy już ich formalnie zdemobilizowano. Najpierw pełnił funkcję kapelana, pozostając przy dowództwie 3. Dywizji w Maresham k. Buckingham, później przełożeni przenieśli go do obozu w Penhurst i tam, 31 października 1946r., w pobliskim kościele anglikańskim św. Marcina odprawił pierwsze nabożeństwo dla żołnierzy ewangelików z okazji Święta Reformacji. Zdemobilizowani żołnierze polscy rozsiani byli po całej wschodniej Anglii. Z braku mieszkań przebywali w byłych obozach dla jeńców niemieckich – zdezorientowani i zagubieni. Wracać do Polski? Zostać w Anglii? Ksiądz Cimała objeżdżał wszystkie obozy, gromadził ludzi i pomagał im przechodzić do normalnego życia w cywilu. Niektórzy już dostali jakąś pracę albo osiadli na roli. W pobliżu ich skupisk organizowano pierwsze polskie parafie luterańskie. Do 1949 r. kapelan, w randze kapitana, otrzymywał niewielki żołd, dzięki któremu mógł nie szukać pracy zarobkowej i całkowicie oddać się służbie.

W 1953 r., kiedy ks. Władysław Fierla został wybrany biskupem, pięciu działających na terenie Wielkiej Brytanii polskich duchownych luterańskich podzieliło między siebie teren działalności duszpasterskiej. Polskie parafie ewangelicko-augsburskie istniały wtedy w Londynie, Cambridge, Birmingham i Leeds, a każda z nich miała jeszcze tzw. zbory. Ks. Cimała w Cambridge miał 7 zborów.

Wciąż ściągał do siebie rozrzuconych po Wyspie ewangelików. Przeważnie były to osoby samotne, zagubione w obcym środowisku, zdarzały się czasem małżeństwa. Wszystkich ich ks. Cimała najpierw gościł w swym małym, dwupokojowym mieszkanku, pomagał znaleźć dach nad głową, pracę, w końcu – rodzinę. Sprowadzał też rodziny z Polski, ściągał Polki z obozów w Niemczech, niejednokrotnie pisząc w imieniu swych podopiecznych listy miłosne. Był troskliwym opiekunem dla wszystkich, jeździł z posługą duszpasterską do najbardziej oddalonych rodzin i pojedynczych współwyznawców, nie dbając o siebie i nie znajdując czasu na założenie własnej rodziny.

W 1959 r., w 54. roku życia, ks. Eryk Cimała został ordynowany przez ks. bp. Karola Kotulę, który na tę uroczystość przyjechał z Polski. W 1961 r. przyszedł z kolei czas na zrealizowanie drugiego wielkiego marzenia – kupno domu, który pełniłby funkcję proboszczówki. Bank odmówił kredytu, uznawszy, że klient jest „za stary” i nie gwarantuje wypłacalności, ale Ksiądz ubezpieczył się na życie i pieniądze zdobył. W swoim domku w Cambridge uprawiał warzywa i owoce, hodował nawet pszczoły. Zawsze też miał wielu gości – z rozległej parafii i z Londynu. Znaleźli tam przystań także księża, którzy przyjechali z Polski w latach 60. – Walter Jagucki i Alfred Bieta.

Na emeryturę ks. senior Eryk Cimała przeszedł w 1994 r., w wieku 88 lat. Parafią opiekuje się teraz ks. Bieta, ale londyńskie obowiązki pozwalają mu odprawiać w Cambridge tylko jedno nabożeństwo w miesiącu. „Szkoda by mi było, żeby tego drugiego nabożeństwa nie było. I ludziom byłoby przykro” – mówi ks. Cimała i sam to drugie nabożeństwo prowadzi. Podróż do Polski na Światowy Zjazd Ewangelików Polaków we wrześniu ub. r. była czwartym w 1994 roku zagranicznym wyjazdem Księdza. Męcząca podróż autokarem z trzydziestoosobową grupą nie pozostawiła na nim śladu: twarz pogodna, sylwetka wyprostowana, dużo i chętnie opowiadał. Boże błogosławieństwo spoczywa na człowieku, który idzie drogą Pańską.

Krystyna Lindenberg

Autorka przeprasza panią Martę F. Natalii za błędne podanie jej nazwiska pod zdjęciem ilustrującym relację ze Światowego Zjazdu Ewangelików Polaków i przy wspomnieniu obozowej Wigilii 1944 r. („Jednota” nr 12/94).

Krystyna Lindenberg