Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

4 / 1995

Medytacja wielkosobotnia

Nie ma chyba człowieka, który nigdy nie poczułby się opuszczony przez Boga, nie doświadczył chwil zwątpienia lub załamania, nie czuł się samotny w swej wierze. Któż choć raz nie wołał wraz z Psalmistą: „Ugrzązłem w głębokim błocie i nie mam oparcia dla nóg, dostałem się w głębokie wody, a nurt zalewa mnie. Zmęczyłem się wołając, wyschło gardło moje, zamroczyły się oczy moje od czekania na Boga mego” (Ps. 69:3-4)?

Wiara i zwątpienie są ze sobą nierozerwalnie związane. Leży przede mną program nabożeństwa porannego, które odbyto się w Burgwalkerk – w kościele, do którego uczęszcza cała akademicka społeczność Teologicznego Uniwersytetu Kościołów Reformowanych w Kampen. Było to moje pierwsze tutaj nabożeństwo w niespełna tydzień po przyjeździe do Holandii i dlatego doskonale je pamiętam. Składaliśmy tej niedzieli bardzo specyficzne – nawet jak na tutejsze warunki – wyznanie wiary. Kończyło się ono słowami: „Wierzę dlatego, że wątpię; wątpię dlatego, że wierzę”.

Wierzę w co? – narzuca się natychmiast pytanie. Odruchowo sięgam po tekst Katechizmu heidelberskiego, który – obok wszelkich innych funkcji – spełnia i tę, że pomaga mi w przedzieraniu się przez meandry języka niderlandzkiego. Ręka zatrzymuje się jednak w pół drogi. Tu przecież nie chodzi – tu nie może chodzić! – o prawdy katechizmowe. To trochę za mało jak na wiarę, która ma góry przenosić, a ponadto usprawiedliwiać grzesznego człowieka. Jakże wielu ludzi zostało zagnanych w mrok przez te puste słowa, że wiara jest „uznawaniem za prawdę” – pisał w swych Drogowskazach polityk, poeta i myśliciel Dag Hammarskjold. A więc spytajmy inaczej: Komu wierzę? Kogo obdarzyłem wiarą i zaufaniem?

Moja myśl biegnie do dalekiego Kleszczowa. Nie ma w tym nic dziwnego – spędziłem tam sporo czasu przed wyjazdem z Polski. Przypominam sobie napis nad drzwiami wejściowymi do budynku kościelnego: „Ufajcie! Ja jestem, nie bójcie się!” (Mat. 14:27). W mojej Biblii, do której właśnie zajrzałem, słowa te są podkreślone. To namacalny dowód, że i ja odczułem kiedyś szczególną potrzebę odwołania się do tej wypowiedzi Jezusa chodzącego po powierzchni wody. Ta scena z Ewangelii nabiera w Holandii szczególnego kontekstu. Przecież dopiero co zniknęły worki z piaskiem ubezpieczające domy przy bulwarze nad rzeką Ijsell; telewizja ciągle jeszcze przekazuje relacje z obszarów dotkniętych powodzią; ludzie wracają do swych domów, próbują żyć normalnie – aż do kolejnej wiosny, gdy wody znowu przybiorą. Zastanawiam się, czy pobożni holenderscy wieśniacy, żyjący na rozlicznych polderach, nie chcieliby dostrzec gdzieś tam w oddali, na wodzie, która właśnie z groźnym hukiem zalewa ich pola – znajomej Postaci i usłyszeć słów niosących otuchę.

Jakoś niepostrzeżenie myśl zamienia się w modlitwę. „Przecież i Ty, Panie, popadłeś w zwątpienie -nie w prawdy wiary, bo te nie są chyba zbyt istotne, gdy się umiera na krzyżu. Wątpiłeś w bliskość Tego, z którym stanowisz jedność...” „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” Czasami chciałoby się wykreślić te słowa z Biblii. Przecież Jezus Chrystus jest podstawą naszej wiary. I ta podstawa chwieje się. Źródło zaufania zdaje się wysychać. Ale zaraz przychodzi refleksja: może właśnie w tym tkwi istota naszej wiary?

Przypomina mi się ubiegłoroczne spotkanie u ojców franciszkanów w Krakowie, poświęcone teologii Krzyża. To właśnie wówczas ks. prof. Manfred Uglorz – jakby na marginesie właściwego tematu – wspomniał o konieczności „dowartościowania” Wielkiej Soboty w Kościołach ewangelickich, co miałoby nam pomóc w refleksji nad tajemnicą Chrystusowego zstąpienia do piekieł. Zrazu moja reformowana dusza obruszyła się cokolwiek. Dlaczego akurat Wielka Sobota? Ale po chwili przyszła refleksja – w tradycji reformowanej zstąpienie do piekieł rozpatruje się właśnie w kontekście cierpienia Jezusa na krzyżu. Ten, który „zstąpił do piekieł', jest Człowiekiem „doświadczonym we wszystkim z wyjątkiem grzechu”. Jest Tym, który zwątpił, przeżył gorycz osamotnienia w obliczu bólu i ciężaru ludzkiej winy.

A więc – pomyślałem – znajdujemy się ciągle w centrum symboliki Wielkiego Piątku.

I tak – niepostrzeżenie dla samego siebie – dotknąłem chyba sedna problemu. Gdy Mateusz pisał swą Ewangelię, wydarzenia Paschy miał już za sobą. Kto wie, czy opisując scenę znad jeziora Genezaret, a także zamykając całość tekstu słynnymi słowami: „Oto ja jestem z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata” (Mat. 28:20), nie myślał właśnie o tym, że Jezus, który przeszedł koszmar odrzucenia przez ludzi i Boga, ciężar samotności o wadze kamienia grobowego, jest Kimś, komu można zaufać, gdy mówi: „Ja jestem blisko ciebie! Jestem z tobą, cokolwiek się stanie. To ja zabrałem ze sobą na Krzyż ciężar twojej samotności. To ja zebrałem w jeden okrzyk głosy wszystkich, którzy zwątpili w Bożą obecność”.

„Zstąpił do piekieł”. Te słowa naszego Credo znaczą przecież, że Jezus znalazł się w sytuacji (właśnie w sytuacji raczej niż w jakimś szczególnym miejscu), w której nikt z nas nie pragnąłby Mu towarzyszyć. „Zstąpił do piekieł” – to prawda o Bogu, który naprawdę stał się człowiekiem. Nie przebrał się za człowieka, jak mityczny Dzeus, wybierający się na ziemię, by posiąść piękną kobietę, ale rzeczywiście stał się jednym z nas. Na drogach naszego własnego cierpienia czasami nie odnajdujemy śladu obecności innego człowieka. Dlatego mówimy o samotności chorych, cierpiących i umierających, o samotności ludzi niesłusznie skazanych czy oskarżonych. A przecież to nieprawda! Tam wszędzie, we wszystkich tych sytuacjach, był już Ktoś – Człowiek i Bóg zarazem – Jezus Chrystus, który „zstąpił do piekieł”. To właśnie mógł mieć na myśli Roman Brandstaetter opisując w swym Kręgu biblijnym – w wyraźnej analogii do proroctwa Daniela (Dan. 3) – „Syna Człowieczego w oświęcimskim piecu”.

Dziś Jezus także zstępuje do piekła Czeczenii i Bośni, pogranicza peruwiańsko-ekwadorskiego oraz do tysięcy innych, podobnych miejsc. Nie omija szpitali, gdzie ludzie walczą ze śmiercią, i hospicjów, gdzie toczy się walka o śmierć – godną, ludzką. Cień Jego Osoby przesuwa się nad barłogiem bezdomnego na Dworcu Centralnym w Warszawie. Nie zabraknie Go także w przytuliskach dla chorych na AIDS. Kto wie, może zajrzy nawet do kościołów, jeżeli odwiedzający je w świąteczny dzień ludzie znajdą chwilę czasu, by spotkać się nie tylko z Tym, który odnosi triumf nad śmiercią, ale również z Tym, który płacze w Ogrodzie Oliwnym i, rozciągnięty na krzyżu, z trudem łapie ostatni oddech? Myślę, że podczas tych odwiedzin w dłoni może nawet trzymać jajko – wielkanocną pisankę. To przecież naprawdę dobry sposób, żeby pokazać, iż śmierć i zmartwychwstanie są ze sobą nierozerwalnie związane. Tylko że szkarłat na skorupce jajka nie będzie śladem farby...

Właściwie dlaczego nie myśleć o tym wszystkim właśnie w Wielką Sobotę, kiedy dzieje się w zasadzie tak niewiele? Za nami Wielki Piątek – przejmująca groza Krzyża i zarazem wielkie pocieszenie, że to dla nas, za nas, a także (może przede wszystkim?) z nami... W perspektywie -Poranek Wielkanocny. Misterium wszechogarniającej radości... I wokół twarze! Twarze ludzi, którzy przyszli do kościoła, a następnym razem pokażą się tu może dopiero za rok. Pewnie myślą, że można tak po prostu przyjść i wyjść, że to od nich zależy. Pod tym względem wcale się jednak od nas, regularnie uczęszczających do kościoła każdej niedzieli, tak bardzo nie różnią. My bowiem co tydzień popełniamy ten sam błąd, co oni: godzina dla Boga i cały tydzień dla mnie. A przecież On towarzyszy nam zawsze. Potraktujmy to nareszcie poważnie!

Szkoda, że nie jestem w Polsce. Właśnie wyczekiwałbym dzwonka u drzwi. To sąsiadka – katoliczka, wracając z kościoła ze święconką, przyniosłaby mi jajko na świąteczny stół. A jak to będzie wyglądało tu, w Holandii? Niebawem się przekonam.

Jarosław Kubacki