Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

2 / 1995

WSPÓLNA KONFESJA POLSKICH EWANGELIKÓW – ZA I PRZECIW

Dziękuje serdecznie za zaproszenie do dyskusji wokół wspólnej konfesji ewangelików w Polsce, której inspiracją stała się rocznica Ugody sandomierskiej z 1570 roku. [...] Rzecz sama w sobie jest sprawą wielkiej wagi. Moje na ten temat przemyślenia piszę z pozycji osoby, której środowisko reformowanych jest duchowo i mentalnie bardzo bliskie. Proszę przeto, aby wszystko, co zostanie powiedziane dalej, Czytelnik w taki właśnie sposób odebrać raczył.

Najprzód spróbujmy uporządkować, co rozumiemy pod pojęciem jedności. Wbrew pozorom nie jest to bowiem jednoznaczne. Jedność jest przeciwieństwem wielości, ale na tym nie koniec. Jedność postrzegana jest jako coś z gruntu pozytywnego, dobrego, godnego pozyskania, słowem - jako wartość. W potocznym wszakże rozumieniu jedność często bywa traktowana powierzchownie, staje się słowem-wytrychem. Mało tego, może być nadużywana.

W rzeczy samej doświadczamy trzech rodzajów jedności:
– jest jedność wypływająca z duchowej więzi, z dobroci, otwarta i twórcza, gdzie znajdzie się miejsce także dla ludzkiej odmienności - właśnie w imię dobroci;
– jest jedność wynikająca ze wspólnego zagrożenia i niebezpieczeństwa, katakumbowa jedność przetrwania, barykadująca się przed innymi, naznaczona izolacjonizmem;
– jest wreszcie jedność niszcząca, płynąca z chęci narzucenia siłą swoich racji innym i naginania do własnych wzorów. Przypomnijmy owe widowiska „jedności” sprzed lat – zmrówczone tłumy maszerujące i klaszczące w jednym rytmie, z nienawiścią w oczach, zjednoczone.

Mamy zatem trzy rodzaje jedności. Ta pierwsza wiedzie ku trudnej, odpowiedzialnej wolności; druga jest sytuacją jakby zawieszenia, przyrównywalna do mitycznego Herkulesa na rozstajnych drogach, mającego przed sobą alternatywę: dobro albo zło; trzecia oznacza zniewolenie.

Opisałam trzy rodzaje jedności na sposób trochę akademicki, gdyż w życiu nigdy nie występują one w postaci czystej, lecz są przemieszane. Mówię zaś o tym dlatego, by przypomnieć, że w haśle „jedność” czai się dwuznaczność.

Kiedy spoglądamy na dwa tysiące lat chrześcijaństwa, jawi się nam obraz nieustannego rozszczepienia, rozdarcia, schizmy, secesji, protestów, słowem - kwestionowania jedności, czemu towarzyszy nie spełniona za tą jednością tęsknota. W dodatku o jedności często decydował miejscowy władca bądź konfesyjny doktryner.

Los Reformacji uwikłany był od samego początku w podobne historyczne zależności - racje stanu, układy sił itp. Dziś patrząc z odległej perspektywy dostrzegamy, że najcenniejsze, co pozostało, to nie tyle instytucjonalne struktury, ile pamięć o tym, że Reformacja wstrząsnęła sumieniami.

Na temat wielorakich ekumenicznych oraz wewnątrzkonfesyjnych dialogów napisano i powiedziano bardzo wiele. Słuchałam wielu wypowiedzi ludzi najbardziej światłych i kompetentnych, biegłych w sprawach doktrynalnych, teologicznych, historycznych i prawnych. Zgromadzeni słuchacze bacznie śledzili tok wywodów. Potem każdy poszedł w swoją stronę tłumiąc ziewanie.

Sądzę, że na temat jedności powiedziano dotąd nie za mało, ale za dużo. Tymczasem coraz bardziej dochodzę do wniosku, że w dążeniu do jedności potrzeba nam raczej milczenia. Milczenia jako nasyconej dobrocią dyskrecji, jako daru pokoju i zarazem jako sposobu zaakceptowania inności drugiego, słowem - odwołania się do wymiaru naszej intuicji, nawet jeśliby miało to się wyrazić jedynie uśmiechem i wyciągniętą przyjaźnie ręką. Pozwólmy prawdziwej jedności dojrzewać w nas.

Nie potrafię sobie wyobrazić ziszczenia się doskonałej jedności doktrynalnej i instytucjonalnej. Mając na uwadze nasze „tu i teraz”, pytam, czy aby nie trzeba nam na początek czegoś zgoła innego? Do pytania tego powrócę na końcu.

Teraz wróćmy do pierwszej myśli przewodniej Jednockiej inicjatywy, powołującej się na Ugodę sandomierską. Trzeba by w tym miejscu określić dzisiejszą sytuację ewangelików w Polsce i po trosze porównać z tą z XVI wieku. Otóż mniemam, że sytuacja dzisiejsza jest z tamtą nieporównywalna. Jesteśmy dziś znikomą mniejszością, którą od dziesiątków lat znamionuje niedobre zbiorowe samopoczucie. Pragniemy być akceptowani i wysłuchani, a nie jesteśmy. Mamy świadomość zepchnięcia na margines życia publicznego i nie pomoże udawanie, że się tego nie dostrzega. Ustawy sprawy nie załatwią.

Wykazujemy także objawy wyjałowienia i to jest najbardziej niepokojące.

Obecnie w Polsce istnieją, oprócz rozsianej diaspory, dwa większe skupiska ewangelicyzmu reformacyjnego: na Śląsku Cieszyńskim (luteranizm) i w Warszawie (obie konfesje). Rodowód ich jest inny. Cieszyńskie wyrasta z nieprzerwanej tradycji reformacyjnej, sięgającej XVI wieku, która ostała się wbrew dyskryminacyjnej polityce Habsburgów i rozkwitła w dobie XIX-wiecznego liberalizmu. Socjologicznie ewangelicyzm cieszyński był pierwotnie dwuczłonowy: polskojęzyczna i zarazem chłopska wieś obok przeważnie mieszczańsko-niemieckojęzycznego Bielska. Ten drugi człon (w warstwie niemieckojęzycznej) przestał istnieć po 1945 roku, pozostał ów pierwszy. Dramat podziałów narodowych, konflikt narastający na tym tle od końca XIX wieku i jego apogeum w latach II wojny światowej i po niej, to temat dotąd nie do końca przetrawiony, spychany pod powierzchnię i rozniecający do dziś niedobre emocje. Wiele by o tym mówić. Do tego wielkie przywiązanie polskojęzycznego „lutra spod Cieszyna” do wyśnionej polskiej Macierzy, zaprawione zostało jakże często goryczą miłości nie odwzajemnionej. I nie chodzi tu jedynie o zderzenie ze stereotypem Polaka--katolika, ale o coś więcej. Nie tu jednak miejsce na prześledzenie tych dramatów. Tylko o tym wspominam, aby uzmysłowić złożoność psychologicznej sytuacji ewangelików na tym małym skrawku ziemi.

Jak się rzekło, drugim skupiskiem ewangelicyzmu w jego warstwie luterańskiej i reformowanej jest środowisko warszawskie, ongiś niezbywalny składnik solidnie ugruntowanej cywilizacji i kultury mieszczańskiej Warszawy XIX i początku XX wieku. Zdziesiątkowane przez wojnę, wywłaszczone po 1945 roku, odbudowywało dzielnie swoje struktury, ale daleko mu do dawnej znaczącej społeczności. Niemym świadkiem dawnej chwały pozostają oba nasze cmentarze, na których historia odcisnęła ślady walk z pierwszych dni Powstania Warszawskiego.

Luteranizm to jeszcze (wyludnione) Warmia i Mazury. Reszta Polski to już wyłącznie ewangelicka diaspora. Tak wygląda sytuacja nasza dzisiaj. Dodam do tego zjawisko, jakiego nie znał wiek XIX i nie doświadczał wiek XVI: pogłębiający się rozziew między mentalnością środowisk ewangelickich a resztą społeczeństwa.

Nie piszę tego wszystkiego, by siać zwątpienie. Wprost przeciwnie. Od twardego rzeczowego nakreślenia faktów trzeba zacząć Nasza historia i świadomość doniosłej roi ewangelicyzmu w przeszłości nie zastąp działań aktualnych. Aktualną zaś sytuację ewangelicyzmu w Polsce postrzegam jako daleko wątlejszą w zestawieniu z tym, co działo się w czasach Ugody sandomierskiej.

W moim osobistym przekonaniu istnieje głęboka spójnia wszystkich środowisk ewangelickich w Polsce. Różnice doktrynalne przyjmuję jako wyraz jedności w wielości, Nie postrzegam naszych Kościołów jako szermierzy doktrynalnych różnic, ale w pierwszym rzędzie jako źródło kultury duchowej formującej naszą świadomość, pomagającej żyć i odnaleźć się we współczesnym świecie z jego wszystkimi wyzwaniami i w naszej polskiej rzeczywistości. Jest dla mnie oczywiste, że nasze Kościoły nie angażują się w sprawy polityczne, bowiem zadaniem Kościołów jest formowanie duchowe swoich wiernych, którzy mogą działać na scenie publicznej, ale na własny rachunek. Tam liczyć się będzie nie ich deklarowana jedność, lecz jakość. I niechby ich wypowiedzi i opinie były nieprzekupne.

Wróćmy jednak do sprawy najistotniejszej w kwestii postulowanej jedności. Chodzi o dojrzewanie do niej, o długi okres przygotowywania i narastania. Ten proces dokonuje się nie publicznie, przy otwartej kurtynie, ale w ciszy, w odosobnieniu naszej prywatności.

Ciekawe, że w naszych rozważaniach nad kondycją współczesnego ewangelicyzmu zwykliśmy skupiać się na sprawach publicznych, dziejących się na wielkiej scenie. Tymczasem najważniejsze myśli i idee rodzą się i dojrzewają w kręgu życia prywatnego. Tej prywatności bardzo nie lubią wszelkie dyktatury, próbując nią zawładnąć bądź ją unicestwić. Jest to ten obszar naszego bytowania, gdzie jesteśmy najbardziej sobą - bez maski i niezależni. Z tym, co wypracujemy w prywatności, wychodzimy w świat. W moim odczuciu tu też szukać trzeba zalążka naszego wzajemnego odnajdywania się jako ewangelików. W ciszy i spokoju, z dala od zgiełku oficjalnej sceny publicznych wystąpień odnajdziemy się wzajemnie. W atmosferze uśmiechu i wyciągniętej przyjaźnie ręki -ewangelicy wzbogacający się wzajemnie swą różnorodnością, a tak przecież do siebie podobni w przykazaniu miłości bliźniego.

Ewa Chojecka
[Profesor historii sztuki na Uniwersytecie Śląskim - red.]