Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

11 / 1994

ZAPOTRZEBOWANIE »STRONY AMERYKAŃSKIEJ« NA MÓJ USZCZĘŚLIWIONY WIZERUNEK ZDECYDOWANIE PRZEGRAŁO Z MOJĄ PRZEMOŻNĄ WOLĄ BYCIA SOBĄ BEZ WZGLĘDU NA SYTUACJĘ – pisze Autorka poniższej relacji z pobytu w Stanach Zjednoczonych, gdzie przebywała na zaproszenie organizacji pod nazwą Kobiety Prezbiteriańskie.

 

Wyjazd do Stanów Zjednoczonych latem tego roku był dla mnie wyjątkową przygodą. Żaden inny kraj nie zajmuje takiego miejsca w polskiej świadomości, jak właśnie ten. Od pokoleń postrzegany jest przez wielu rodaków jako miejsce, gdzie niemożliwe staje się możliwym, gdzie każdy może odmienić swój los i gdzie każdy czuje się dobrze, bo w gruncie rzeczy wszyscy mieszkańcy Stanów Zjednoczonych są byłymi emigrantami (oprócz zepchniętych na margines Indian). Obraz Ameryki, czerpany z literatury i filmu, a także z relacji osób, które tam były, zabierałam ze sobą jako szczególny bagaż. Wyruszałam z kraju, gdzie wielu ludzi czuje się przegranych (i nie bez powodu), a narzekają wszyscy, bo takie są obyczaje. Zmierzałam zaś do kraju, gdzie każdy walczy o sukces i zachowuje się tak, jakby go zdobył, bez względu na stan faktyczny. Ta różnica jest bardzo istotna i trzeba o niej pamiętać, podobnie jak przy odczytywaniu z negatywu prawdziwego obrazu utrwalonego na zdjęciu.

Niewątpliwe osiągnięcia Stanów Zjednoczonych umacniają w jego mieszkańcach poczucie własnej wartości i przeświadczenie, że słowa „amerykański” i „najlepszy” to synonimy. Wiedziałam, że mogę zetknąć się z tamtej strony z postawą protekcjonalną, z aksjomatem, że być Amerykaninem to wiedzieć najlepiej. I... nie zawiodłam się. Przypuszczałam, że mogę mieć kłopoty z instalacją na twarzy stałego uśmiechu na znak nieustannego zadowolenia. I... też się nie zawiodłam. Braku treningu w tym względzie nie da się nadrobić dobrymi chęciami, zwłaszcza gdy i chęci szybko zabrakło. Zapotrzebowanie „strony amerykańskiej” na mój uszczęśliwiony wizerunek zdecydowanie przegrało z moją przemożną wolą bycia sobą bez względu na sytuację.

Do USA zostałam zaproszona przez liczącą sobie już 100 lat organizację pod nazwą Kobiety Prezbiteriańskie [dalej skrót KP]. Jest ona niezależna od struktur kościelnych, ale współpracuje z nimi na prawach partnera. Co trzy lata zbiera się Zgromadzenie KP, które opracowuje program działania, ustala budżet oraz wybiera władze wykonawcze. Przy KP funkcjonuje od 20 lat Światowy Program Współpracy, mający na celu utrzymywanie kontaktów z kobietami z Kościołów prezbiteriańskich (reformowanych) w innych krajach. Grupy kobiet z USA wyjeżdżają do wytypowanego kraju lub regionu, aby zapoznać się z jego specyfiką, a następnie zapraszana jest stamtąd delegacja, która bierze udział w Zgromadzeniu na prawach specjalnych gości. Wiosną 1993 roku grupa 32 Amerykanek odbyła podróż do kilku krajów Europy Wschodniej i Środkowej, odwiedzając również Polskę. W rok później 12 Europejek, po dwie z każdego odwiedzanego kraju, zaproszono na Zgromadzenie. Wskutek niefortunnego zbiegu okoliczności z Polski mogłam pojechać tylko ja.

Zgromadzenie KP odbyło się w Ames w stanie Iowa i było ostatnim akordem pobytu naszej europejskiej grupy w USA. Wcześniej bowiem stworzono nam możliwość odbycia ciekawej i kształcącej, choć dość męczącej, dwutygodniowej wycieczki, której celem było zapoznanie się z historią Stanów Zjednoczonych, głównymi współczesnymi problemami tego kraju, a także z jego życiem codziennym. Program przygotowano i realizowano bardzo starannie. Uwzględniono w nim m.in. kilkudniowy pobyt w Nowym Jorku, Filadelfii, Waszyngtonie i w rejonie Chicago.

Pobyt w Nowym Jorku miał wyraźnie charakter przygotowawczo-szkoleniowy. Mieszkałyśmy w ośrodku Kościoła metodystycznego w spokojnej, eleganckiej dzielnicy Greenwich Village, zamieszkałej przez nowojorską klasę średnią. Zorganizowano dla nas wykłady o strukturze etnicznej społeczeństwa amerykańskiego, jego kulturze i życiu religijnym, ze szczególnym uwzględnieniem roli Kościoła prezbiteriańs-kiego. Codziennie odbywały się też rozważania biblijne. Z prawdziwą przyjemnością wysłuchałam bardzo rzeczowej prelekcji dr. Newtona Thurbera o kulturze i jej składnikach, o kłopotach ze zdefiniowaniem tego pojęcia, wreszcie o roli, jaką w kulturze odgrywa tożsamość religijna. Za ilustrację rozważań teoretycznych służyły wykładowcy realia amerykańskie. Przyznał on, że media w USA wpajają ludziom przeświadczenie, że to, co amerykańskie, jest najlepsze.

Również amerykańska kultura. Utwierdzanie ludzi w ich słusznym poczuciu wartości zostało zastąpione krzykliwą reklamą o charakterze szowinistycznym.

Kościół prezbiteriański w Stanach Zjednoczonych od początku swego istnienia angażował się w sprawy związane z prawami człowieka, sprawiedliwością ekonomiczną i utrzymaniem pokoju. Także dziś są one przedmiotem jego stałego zainteresowania i działań. Nie przypadkiem przedstawicielem USA na konferencji założycielskiej Organizacji Narodów Zjednoczonych w San Francisco w 1 945 roku był prezbiterianin John Foster Dulles, specjalista prawa międzynarodowego, człowiek aktywny w swoim środowisku kościelnym. Kościół prezbiteriański ma stałe kontakty z ONZ i utrzymuje nawet w tym celu odpowiednie biuro, które mieści się w budynku położonym naprzeciwko siedziby Narodów Zjednoczonych. Rola biura jest dwojaka: z jednej strony przekazuje ono ONZ wypracowane przez Kościół pomysły i propozycje, z drugiej – stara się tłumaczyć społeczeństwu idee i działania tej organizacji. W tym właśnie biurze uczestniczyłam w trzech spotkaniach. Pierwsze prowadził ks. Robert F. Smylie, dyrektor biura, który w interesujący sposób opowiadał o wzajemnych związkach Kościoła prezbiteriańskiego i ONZ. Drugie spotkanie sprawiło mi zawód, gdyż prowadzący je ze swadą i pewnością siebie przedstawiciel ONZ, Hamid Abdeljaber, bezkrytycznie prezentował cele, osiągnięcia i metody ONZ. Trochę popsułyśmy mu ten nastrój samozadowolenia, demonstrując sceptycyzm wobec skuteczności wielu z tych przedsięwzięć, zwłaszcza w odniesieniu do konfliktu jugosłowiańskiego. (Jest jasne, że organizacje pokojowe przeżywają kryzys. Być może ich formuła już się wyczerpała i powinna zostać zmieniona. Bezradność tych organizacji obniża poczucie bezpieczeństwa ludzi w wielu krajach świata). Spotkanie trzecie, które prowadziła Perucy Buteka, dotyczyło równouprawnienia kobiet i było zwyczajnie nudne.

Jednym z najciekawszych miejsc, jakie odwiedziłyśmy w Nowym Jorku, był ośrodek dla narkomanów w Harlemie, założony i prowadzony przez byłego narkomana. Obowiązuje tam zasada, że personel rekrutuje się wyłącznie z wyleczonych pacjentów, co sprawia, że ośrodek jest wiarygodny dla chorych. Grupa młodych ludzi, którzy zostali tu wyleczeni, zorganizowała chór i występami zarabia na potrzeby ośrodka. Wysłuchałyśmy blisko godzinnego koncertu tego zespołu – był naprawdę znakomity: fenomenalne głosy, fenomenalne poczucie rytmu i ogromna radość ze śpiewania Gospels. Prawie każdy członek chóru występował także jako solista, kilku – jako dyrygenci. To było fascynujące!

Na zakończenie pobytu w Nowym Jorku organizatorzy zafundowali nam wycieczkę statkiem naokoło wyspy. Tego popołudnia nadciągnęła burza i oglądałam Statuę Wolności oraz panoramę Manhattanu na tle granatowego nieba. Był to widok dość niezwykły, groźny i złowróżbny.

Przez dziesięć następnych dni byłyśmy goszczone przez osoby prywatne, co dało okazję do zetknięcia się z życiem codziennym, ale dość specyficznym. Wszystkie nasze gospodynie były bowiem kobietami w zaawansowanym wieku i, w większości, samotnymi. I choć opiekowały się nami wspaniale, nie mogłam ustrzec się melancholijnych myśli. Również na spotkaniach w parafiach widziałyśmy z reguły osoby starsze. Uczestniczyłyśmy w kilku nabożeństwach i zawsze średnia wieku była bardzo wysoka. Najsilniej uderzyło mnie to w czasie obrad Zgromadzenia. Szacując bardzo ostrożnie: 50% uczestniczek miało powyżej 70 lat. To wspaniałe, że w tym wieku są tak aktywne i pełne energii... Ale rodzi się pytanie, dlaczego w Kościele nie widać kobiet młodszych?

Podróżując do Filadelfii, Waszyngtonu i Chicago miałam okazję zauważyć, jak bardzo różni się od naszego amerykański stosunek do czasu i przestrzeni. Historia Stanów Zjednoczonych jest krótka i nie może się mierzyć z historią krajów Starego Kontynentu. Amerykańskie zabytki liczą sobie najwyżej dwa wieki z hakiem, co u nas, w Europie, wywołuje uśmiech pobłażania. Nie mogąc mieć rzeczy starszych niż ma Europa, Amerykanie mogą mieć, i mają, rzeczy większe. Uderza w oczy ich skłonność do okazałości i blichtru. Widok nowojorskich wieżowców ilustruje te tendencje wystarczająco.

Amerykanie mają też mnóstwo miejsca. W tym ogromnym kraju ludzie przywykli do pokonywania wielkich dystansów. Z jednej strony powoduje to niewygody, z drugiej zaś jest zapewne przyczyną ich rozmachu, wynika bowiem z poczucia, że tak olbrzymia przestrzeń nie ogranicza człowieka, ale stanowi dla niego wyzwanie. Świadomość łatwego przemieszczania się rodzi nawyk zmian w ogóle. Statystyki mówią, że ludzie w Stanach zmieniają pracę kilkakrotnie częściej niż w Europie. Ciągły ruch oraz patrzenie w przyszłość, czyli oswojenie czasu i przestrzeni, nadaje tu ton życiu i jest źródłem dynamiki.

Kiedy po dwóch tygodniach dotarłyśmy do Ames w stanie Iowa, miałyśmy już pewien zasób wiedzy i obserwacji. Pokazano nam w tym czasie to, co najstarsze i najgodniejsze w historii Stanów Zjednoczonych, czyli miejsca w Filadelfii związane z uchwaleniem Deklaracji niepodległości. Pokazano także to, co symbolizuje obecną potęgę i znaczenie tego kraju, czyli budynki rządowe w Waszyngtonie, gdzie zobaczyłyśmy również pewien szczególny pomnik pamięci, mianowicie czarną granitową ścianę z wyrytymi na niej nazwiskami wszystkich ofiar wojny wietnamskiej. Zwiedzałyśmy szpitale, domy opieki i muzea. Ja osobiście miałam przyjemność mieszkać kilka dni na farmie, uczestniczyć w weselu amerykańskim, zwiedzić wioskę Amiszów i nielegalne kasyno na terenach rezerwatu indiańskiego, uniwersytet w Madison (w stanie Wisconsin) wraz ze znakomitą kliniką. Odbyłam też wycieczkę statkiem po rzece Wisconsin, którą po obu brzegach otaczają wyjątkowo malownicze skały i gdzie – jak twierdził przewodnik – aż roi się od duchów Indian zamieszkujących kiedyś te tereny. Wszystkie te atrakcje zapewniła mi jedna z najmilszych spotkanych w Stanach osób – Luis Berger, pełna humoru, niespożytej energii, inteligencji i zwykłej ludzkiej dobroci.

Zgromadzenie KP w Ames odbywało się pod hasłem „Jesteście moimi umiłowanymi”. Te słowa Boga do człowieka oznaczają wezwanie do udziału w Bożej miłości i przekazywaniu jej dalej. Wszystko, co działo się w czasie Zgromadzenia, miało służyć przeżyciu i odczuciu obecności Boga w każdej chwili życia oraz pełnemu ufności oddaniu się pod Jego opiekę.

W Zgromadzeniu brało udział 5 tysięcy kobiet. Codziennie odbywały się posiedzenia plenarne i dyskusje w grupach, pokazy filmowe, rozmaite spotkania biblijne i refleksyjne. Zakres tematyczny poruszanych problemów był imponujący – wszystko, co dotyczy tzw. kwestii kobiecej, ale nie tylko. Dyskutowano nad gorącymi problemami społecznymi w Stanach Zjednoczonych, poruszano kwestie odmienności seksualnych, regulacji urodzeń, narkomanii i nałogów w ogóle. Wiele czasu zajmowały ważne sprawy, dziejące się na świecie. Hedwig Lodwick zorganizowała na przykład forum poświęcone sytuacji kobiet w krajach Europy Wschodniej po zmianach ustrojowych. Frekwencja była bardzo duża. Cztery z nas (w tym i mnie) organizatorka poprosiła o wypowiedzi. Potraktowałyśmy swoje wystąpienia bardzo poważnie, ale nie jestem przekonana, czy mogłyśmy być w pełni zrozumiałe dla słuchaczek. Pierwsze pytanie, jakie padło w dyskusji po długiej ciszy, brzmiało: „Co stało się z pałacem Ceausescu w centrum Bukaresztu?” – Związek tego pytania z poruszaną przez nas problematyką był mizerny.

Opowiadając o sytuacji kobiet przed i po zmianach systemowych, trzeba się było odnosić do dawnej i obecnej sytuacji w kraju. Co i rusz natykałyśmy się na specyficzne absurdy naszego dawnego i obecnego życia. Bo jak np. wytłumaczyć ludziom, żyjącym w sensownie uporządkowanym świecie, że dzień pracy nauczycielki lub lekarki ma tę samą wartość rynkową, co prosta usługa, polegająca na wymianie uszczelki w kranie? Jak w ogóle można wytłumaczyć coś, czego samemu się nie rozumie? My tylko oswoiliśmy nonsensy, te stare i te obecne, co nie znaczy, że uznaliśmy je za normę.

Miałam jeszcze jedną możliwość wypowiedzi publicznej w czasie Zgromadzenia. Ostatniego dnia posiedzenie plenarne poświęcone było w całości problemom Europy Środkowej i Wschodniej. Przebiegało pod hasłem „Głosy nadziei”. Muszę przyznać, że miałam spore kłopoty ze skonstruowaniem tego referatu, ponieważ reprezentuję raczej umiarkowany optymizm w sprawach dotyczących przyszłości naszego kraju. Postanowiłam więc napisać o naszych dążeniach i marzeniach oraz o tym, z czego one wyrastają. Miałam również niezłomną wolę zaprezentować wobec Amerykanów swoją dumę z tego małego skrawka ziemi nad Wisłą, który dla nich jest jednym z wielu punktów na mapie, a dla mnie znaczy bardzo wiele. Mam nadzieję, sądząc po reakcjach, że mi się to udało.

W czasie wszelkich spotkań w ramach Zgromadzenia ujawniał się bardzo amerykański styl tej imprezy. Charakterystyczne było nastawienie uczestniczek, które nazwałabym „czyhaniem na śmiech”. Każde wystąpienie publiczne, bez względu na poruszany temat, musiało zawierać elementy rozrywkowe. Nawet pani, która podawała ogłoszenia, uznała za stosowne zrobić z tego show. Wszystkie uczestniczki Zgromadzenia dostały wraz z materiałami konferencyjnymi małą latarkę i... piszczałkę. Te dwa przedmioty były często i z wyraźnym entuzjazmem wykorzystywane w czasie plenarnych spotkań modlitewnych dla podkreślenia radosnego nastroju. Osobiście nie mam nic przeciwko takim niewinnym zabawom, ale wszystko zależy od okoliczności. Kiedy przedstawicielka Bośni i Hercegowiny opowiadała wstrząsające historie o losie dzieci w Sarajewie, to pięciotysięczna widownia była oczywiście przejęta i wzruszona, ale zaraz po zamilknięciu tego głosu rozpaczy była znów gotowa do śmiechu – już, natychmiast... Wojna dla tamtych ludzi to coś, co przydarza się innym. Amerykanie biorą wprawdzie udział w wojnach, ale „wyjazdowych”, dlatego kilka pokoleń nie wie już, jak smakuje wojna u siebie, na terenie własnego kraju. W swej większości Amerykanie szczęśliwie nie wiedzą, co to znaczy stracić wszystkich i wszystko, zaczynać życie od początku, być okaleczonym wewnętrznie, nękanym straszliwymi wspomnieniami, które budzą po nocach. Dlatego nieszczęścia, o których słyszą, nie mają odniesienia do ich własnych doznań, więc i oddźwięk jest powierzchowny. Oczywiście te uwagi nie dotyczą wszystkich. Muszę przyznać, że czasami drażniły mnie reakcje Sali, a także zachowania mówców starających się za wszelką cenę przypodobać słuchaczom.

Mimo tych krytycznych uwag muszę przyznać, że obrady Zgromadzenia zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Organizatorzy uczynili ogromny wysiłek, by przez różnorodność form dotrzeć z głównym przesłaniem do możliwie największej liczby osób. Bardzo szczególnych przeżyć dostarczyły mi nabożeństwa odbywające się w ogromnej sali Koloseum i gromadzące wszystkie uczestniczki konferencji. Każde nabożeństwo składało się z chwili refleksji modlitewnej, kazania, przemówienia związanego z ważnymi wydarzeniami na świecie, a także z miniatury teatralnej oraz wspólnego śpiewu. To nasze śpiewanie było najradośniejszą częścią nabożeństwa. Prowadziła je profesjonalna wokalistka, znakomita Jo Morris, która potrafiła wymusić na pięciotysięcznym tłumie wszystko, co chciała. Kiedy demonstrowała poprawną intonację, rozłożenie akcentów, tempo i rytm, cała była muzyką i nie sposób było nie poddać się jej woli. Również śpiew takiej liczby ludzi robi ogromne wrażenie, daje szczególne poczucie bezpieczeństwa.

Moderatorką (to znaczy przewodniczącą) KP na następną kadencję została wybrana Hazel Fuhrmeister, która towarzyszyła nam w Nowym Jorku. Przed rokiem poznałyśmy się podczas jej pobytu w Polsce. Ogromnie zaangażowana w nasz pobyt była również Glendora Paul, perfekcjonistka o silnej osobowości, imponująca zaangażowaniem we wszystko, czego się podejmuje. Wymieniam tu tylko te dwa nazwiska, ale osób z entuzjazmem i życzliwością opiekujących się nami w czasie pobytu w Stanach było bardzo wiele.

Kiedy po trzech tygodniach wracałam do Polski, byłam niewiarygodnie zmęczona, ale również pełna rozmaitych wrażeń. Przecież ledwie zdążyłam rzucić okiem na Amerykę i prawie nie wierzyłam, że to rzeczywiście ja oglądałam nad Potomakiem pokaz ogni sztucznych w Dniu Niepodległości i spacerowałam po Centrum Rockefellera w Nowym Jorku. Kiedy zaś, zmieniając strefę czasową, „zgubiłam” noc i zamiast spać oglądałam eksplozję słońca nad oceanem, odczułam jeszcze wyraźniej, jakby to wszystko, co przeżyłam, było nierzeczywiste. Poczucie rzeczywistości wróciło jednak gwałtownie tuż po wylądowaniu na lotnisku Okęcie.

Dorota Niewieczerzał