Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

10 / 1994

Czy należymy do mniejszości, która będzie zamierać i zanikać, czy przeciwnie – będzie jak drożdże, które poruszają całe ciasto? – pyta Autorka z okazji Święta Reformacji przypadającego 31 października, w 477. rocznicę ogłoszenia tez przez Lutra.

REFORMACJA. Zastanówmy się nad znaczeniem tego słowa. Wywodzi się ono z łaciny i składa z dwóch członów – z czasownika „formo” (kształtować, formować, tworzyć) oraz przedrostka „re”, który nadaje słowu znaczenie: przekształcać, przemieniać, czynić na nowo, przywracać wcześniejszy kształt czemuś, co uległo zniekształceniu. Zwięzłość łaciny sprawia, że niezwykle celnie oddana w tym słowie została najważniejsza intencja: idea naprawy przez powrót do źródeł.

Przyglądając się dziejom kultury europejskiej na przestrzeni dwóch tysięcy lat, zauważamy pewną jej cechę szczególną: nieustanny ruch, budowanie i przebudowywanie, niepokój poszukiwań, kwestionowanie tego, co już zostało osiągnięte, krytyczne przyglądanie się własnym dokonaniom, stawianie niewygodnych pytań w rodzaju: czy to, co osiągnięto, jest dziś do utrzymania? Słowem – twórczy niepokój przypominający, że jesteśmy niczym pielgrzymi w drodze, że nasze życie, jako jednostek i jako zbiorowości, wpisane jest w strumień czasu, gdzie przyszłość staje się teraźniejszością, ta zaś przechodzi w przeszłość. Ten czas jest linearny, nie można po raz wtóry wejść do tej samej rzeki czasu, historia się nie powtarza, jest, jak mówił Augustyn, nieustannym dążeniem naprzód. A gdzież znajdujemy to wezwanie do poszukiwań, do wysiłku stawiania pytań, jeśli nie w ewangelicznym: „szukajcie, a znajdziecie”?

W tym wielkim historycznym strumieniu dziejów na stałe obecny jest nurt Reformacji. Jej narodziny przypadły na połowę naszego tysiąclecia, na czas wyjątkowo głębokiego niepokoju i poszukiwań. Wielkie wołanie o reformę Kościoła „in capite et in membris”, rozpoczęte przez Wiclefa i Husa, rozlegało się coraz donośniej i powszechniej. Dlatego ruch reformacyjny tak szybko się rozkrzewiał i przyjmując postać zjawiska międzynarodowego ogarnął wielkie obszary Europy. Odtąd geografia kulturowa układać się poczęła podług podziałów wyznaniowych na kraje protestanckie i katolickie, co zauważalne jest do dziś.

W krajach protestanckich wyrastała stopniowo formacja ludzi o cechach, które nazwałabym cnotami obywatelskimi: pracowitości, mieszczańskiej solidności, odpowiedzialności i lojalności. To tacy ludzie jak na przykład wypędzeni z Francji hugenoci kształtowali nowożytną Europę kładąc podwaliny pod rozkwit środkowoeuropejskiej Brandenburgii czy też – jak żeglujący za Wielką Wodę anglosascy Ojcowie Pielgrzymi – zakładając pierwsze stany na wschodnim wybrzeżu Ameryki i budując podstawy nowoczesnego, demokratycznego państwa.

Ale ta historia ma i ciemną stronę – wojny religijne, które pustoszyły Europę w XVI i XVII wieku, zapiekłe spory teologiczne, wreszcie uwikłanie Kościoła w polityczne uzależnienia. Cóż bowiem innego oznaczała zasada „cuius regio, eius religio” (czyje panowanie, tego wyznanie), jeśli nie poniżające uzależnienie wiary i sumienia człowieka od kaprysów władców ziemskich i meandrów polityki, od interesów i decyzji suwerena? Religia zdegradowana do roli narzędzia w ręku polityki to dramat, w jaki wikłane było chrześcijaństwo niemal od swego zarania, w każdym stuleciu na nowo, w każdym inaczej. W naszym wieku ten dramat rozgrywał się przede wszystkim w obrębie dwóch ustrojów totalitarnych – brunatnego i czerwonego. Ale zawsze znajdowali się tacy ludzie, jak Dietrich Bonhoeffer, Maksymilian Kolbe, Jerzy Popiełuszko, Ryszard Paszko i tysiące innych, bezimiennych, którzy znaczyli tę drogę swoim świadectwem wiary, gotowi własnym życiem dać dowód Prawdzie. Konflikt wartości Królestwa nie z tego świata z regułami gry królestwa tego świata jest wpisany w naszą historię. Będzie więc istniał dalej, mimo zmieniających się realiów.

Nasza współczesność różni się znacznie od czasów, kiedy rodziła się Reformacja. Ale pozostał ten sam niepokój, poszukiwanie odpowiedzi na pytania o sens i logikę tej historii, która się nie powtarza, o moralną odpowiedzialność za przyszłość, która pozostaje przed nami zakryta. Pytamy przeto siebie samych, z jakimi wartościami chcielibyśmy i powinniśmy w tę nieznaną przyszłość wkraczać?

Kiedy myślimy o przyszłości, bardzo często ulegamy znamiennej sugestii, że historia oznacza postęp, czyli coraz większą techniczną i organizacyjną sprawność, pomnażanie świata rzeczy, gromadzenie dóbr, a w konsekwencji – przekonanie, że świat zdąża do przyszłości doskonalszej od tego, co mamy dziś. A przecież to wszystko złudzenie – nikt nigdy i nigdzie nie zagwarantuje nam raju na ziemi.

W tej tęsknocie za światem doskonałym, dobrym i bezpiecznym zawarta jest jednak część ludzkiej natury. Wyobrażenie o Ziemi Obiecanej i nieustanne jej poszukiwania towarzyszą człowiekowi od zarania. Rzecz jednak w tym, co przez Ziemię Obiecaną rozumiemy. Uzewnętrzniło się to jaskrawo w naszym kraju po przełomie w roku 1989, kiedy spełniało się nasze „wyjście z domu niewoli”. Prędko jednak ludzie odczuli rozczarowanie – nasza rzeczywistość przypomina bardziej „dolinę łez” niż Ziemię Obiecaną. – Dlaczego? – pytają z goryczą. Szukają winnych, oskarżają o niedołęstwo, złą wolę, spisek. Rzecz w tym, że otrzymaliśmy w darze nie dobrobyt, ale wolność. A wolność wprawdzie niesie ze sobą ogromne możliwości, ale stawia także wymagania odpowiedzialności i wzięcia na siebie ryzyka niepowodzenia, a od nas, chrześcijan, wymaga jeszcze wypełniania przykazania miłości bliźniego. I to może jest najtrudniejsze.

Otwierający się kolejny rozdział dziejów Europy oznacza zarazem nowy etap w historii środkowoeuropejskiego protestantyzmu. Jaka jest jego kondycja? Jaki jest stan ewangelicyzmu polskiego? W naszej ojczyźnie stanowimy mniejszość wyznaniową. Świadomość tego towarzyszy nam od dawna stając się nieraz w przeszłości – tej odległej i tej bliskiej – powodem różnych zahamowań i trudności. A przecież po naszej stronie mamy jako mniejszość ewangelicka cenne aktywa, które należałoby sobie uświadomić i właściwie spożytkować. Pielęgnowane w środowiskach protestanckich od wieków wartości duchowe i cnoty, które nazwałam obywatelskimi, dziś coraz powszechniej są doceniane i uznawane za podstawę budowania nowych struktur demokratycznego państwa i stosunków międzyludzkich. Pytanie tylko, czy my sami należycie te wartości reprezentujemy? Czy odwołujemy się do Reformacji jedynie „teoretycznie” ze względu na tradycję, czy też rzeczywiście wcielamy jej zasady na co dzień w życiu? Czy jako ewangelicy jesteśmy wiarygodni?

Można być mniejszością z racji wymierania i zanikania, albo należeć do mniejszości, która jest jak drożdże poruszające całe ciasto. Od nas zależy, czy dokonamy roztropnego wyboru i jaką rolę odgrywać będziemy.

Prof. dr hab. Ewa Chojecka

[Autorka, historyk sztuki, wykładowca na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Powyższe przemyślenia zostały wygłoszone w 1990 r. podczas uroczystości reformacyjnych w kościele w Białej – red.]