Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

8 / 1994

Propozycja „Jednoty”, bym napisała o mojej drodze do Kościoła ewangelicko-reformowanego, wywołała we mnie falę wspomnień i refleksji. Minęło już wiele lat, od kiedy zaczęłam spostrzegać chrześcijaństwo w jego nowym dla mnie wymiarze. Pochodzę z rodziny katolickiej i z chrześcijaństwem zostałam zapoznana w typowy, tradycyjny sposób. W mym rodzinnym domu religia była traktowana jako bezwzględnie przynależna do tzw. dobrego wychowania, prawie tak samo jak np. obowiązek codziennej grzeczności i uprzejmości. W mych dziecięcych przeżyciach i doznaniach religijnych dominował strach przed bezwzględnym i karzącym Bogiem, a moje modlitwy były różnymi prośbami do Niego o to, by np. nie było wojny, powodzi, pożaru itp. Kiedy więc jako nastolatka mogłam już o sobie decydować, szybko zrezygnowałam z religii i jej groźnego Boga. Bez wiary w to, że Bóg istnieje i coś znaczy w codziennym życiu, przeżyłam wiele dalszych lat.

I dopiero na studiach sytuacja ta zaczęła się zmieniać. Spotkałam na roku koleżankę, Martę z Wisły, jak się okazało ewangeliczkę, u której spotykali się młodzi ludzie. Czytali Biblię, modlili się i mówili głośno o swej wierze w Boga. Wydawali mi się początkowo dziwni, ale jednocześnie lgnęłam do nich, bo sprawiali wrażenie ludzi otwartych i mocnych w swej wierze. Zaczęłam się stopniowo interesować różnymi wyznaniami chrześcijańskimi, początkowo zresztą głównie teoretycznie. Będąc już po studiach, wraz z mężem lekarzem pojechałam na Konferencję Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Medycznego. Były to dni pełne nowych dla mnie wrażeń. Szokujące było dla mnie podejście spotkanych tam ludzi do Boga, tak różne od tego, które utrwaliło się we mnie w dzieciństwie. Ludzie ci wydali mi się inni, lepsi, tacy „duchowi”. I to stanowiło ich wspólną cechę, mimo że pochodzili z różnych Kościołów chrześcijańskich. Jednak najbardziej fascynowało mnie takie samo u wszystkich podmiotowe traktowanie człowieka w jego relacjach z Bogiem. Powoli Bóg zaczął mi się jawić jako jedyne oparcie i opiekun człowieka. Mimo to wciąż jeszcze nie mogłam zrozumieć Marty, która twierdziła, że nie boi się o swoją rodzinę – np. o męża, gdy długo nie wraca z podróży – gdyż ma pewność, że Bóg wie, co dla niej dobre i zawsze stanowi dla niej oparcie. Mnie natomiast myśl, że coś złego może przydarzyć się moim bliskim, zupełnie paraliżowała.

Od tego pierwszego spotkania w ChSM było jeszcze wiele następnych. Przeciętnie co pół roku jeździliśmy na konferencje. Były to zawsze chwile radośnie oczekiwane, dawały mi wiele energii i budowały mój nowy światopogląd. Zaczęłam oddzielać sprawy wiary od spraw instytucji kościelnych. Zrozumiałam wiele mechanizmów, które rządziły Kościołem znanym mi dotychczas. Dotarło do mnie, jak wiele było w tym ludzkich interesów i polityki. W tym samym czasie również mój mąż zainteresował się różnymi wyznaniami, a ponieważ łatwo nawiązuje kontakty z ludźmi, to przy okazji różnych wyjazdów spotykał się i z zielonoświątkowcami, i adwentystami, i wyznawcami innych konfesji. Zaczęliśmy chodzić na nabożeństwa do różnych kościołów. W każdym z nich było coś przyciągającego, odkrywaliśmy nowe wartości, które nam odpowiadały. Czułam, że drzemały one we mnie od dawna, a teraz mogły być już świadomie przyjęte i nazwane.

Był to okres moich poważnych kłopotów ze zdrowiem. Chodziliśmy już wtedy prawie regularnie na nabożeństwa do parafii ewangelicko-reformowanej w Bełchatowie. Nawiązaliśmy kontakt z pastorem zboru i prowadziliśmy z nim częste rozmowy o Bogu i zasadach Kościoła. Poznaliśmy lokalną społeczność tego Kościoła, znajdując w niej ludzi otwartych, mówiących o Bogu i swej religii bez zahamowań i z dużą dozą tolerancji dla innych. I poczułam się wśród nich jak jedna spośród nich, co zaowocowało decyzją o konwersji, tym bardziej że moja kobieca natura domagała się duchowej stabilizacji. Uroczystego aktu mej konwersji dokonał ksiądz Marek. Radość moja była pełna.

Zofia Wołoszczak