Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

4 / 1994

Gdy niniejszy numer „Jednoty" trafi do Czytelników, Sejm najprawdopodobniej będzie miał już za sobą debatę nad ratyfikacją konkordatu. Myślę jednak, że niezależnie od tego, czy umowa z 28 lipca 1993 r. między Rzecząpospolitą Polską a Stolicą Apostolską wejdzie w życie, czy też nie – warto zatrzymać się dłużej nad filozofią tego aktu, filozofią, która – jak wskazuje sam fakt podpisania dokumentu – wydaje się znajdować aprobatę wśród elit politycznych zaangażowanych w budowę III Rzeczypospolitej. Obawiam się, że gdyby styl myślenia, który legł u podstaw konkordatu w postaci, w jakiej został on przyjęty, zdominował życie publiczne, a w szczególności stosunek różnych środowisk do państwa i współobywateli, to długo nie doczekalibyśmy się państwa rozumianego jako dobro wspólne wszystkich jego mieszkańców.

W tej wypowiedzi koncentruję się jedynie na stylu myślenia negocjatorów traktatu zawartego pomiędzy Polską a Kościołem rzymskokatolickim, dlatego też nie dokonuję szczegółowej analizy poszczególnych zapisów konkordatu, co uczyniło już w dość wszechstronny sposób wielu innych autorów.

Na wstępie musimy sobie uświadomić dwie sprawy. Po pierwsze, że przez konkordat rozumiemy umowę międzynarodową zawartą pomiędzy określonym państwem a zwierzchnictwem międzynarodowej organizacji Kościoła rzymskokatolickiego w postaci Stolicy Apostolskiej, pod którym to pojęciem występuje papież wraz z Kurią Rzymską. Przedmiotem tej umowy są sprawy interesujące obie strony, a zwłaszcza – co jest jej cechą szczególną – sytuacja prawna katolików będących obywatelami państwa sygnatariusza. W tym znaczeniu konkordaty były przez szereg stuleci formą regulowania położenia katolicyzmu w wielu krajach świata, aż do czasu pojawienia się tzw. demokracji obywatelskich, podkreślających wagę równouprawnienia wszystkich obywateli państwa, oraz rozpoczęcia się w Kościele katolickim posoborowego procesuaggiornamentootwarcia na świat, w tym na współczesną demokrację, akcentującą prawa każdej osoby ludzkiej. Wtedy to zaczęła przeważać w Kościele tendencja odchodzenia od konkordatów jako umów zawierających gwarancje praw i interesów tylko jednej grupy obywateli, konkordat bowiem w postaci tradycyjnej jest instrumentem, za pomocą którego Stolica Apostolska jako podmiot prawa międzynarodowego zabezpiecza prawa swoich wyznawców, chroniąc ich interesy przed działaniami państwa, którego są obywatelami, i abstrahując od położenia wiernych innych konfesji oraz osób bezwyznaniowych.

Po wtóre – że działania Kościoła rzymskokatolickiego, mające na celu zawarcie konkordatu z Polską, odbierać należy jako konsekwencję w pełni uzasadnionego dążenia do kompleksowego unormowania położenia prawnego tego Kościoła w naszym państwie. Wynika to z faktu, iż Kościół rzymskokatolicki, jako jedyny a zarazem najliczniejszy związek wyznaniowy, przez ponad czterdzieści lat rządów komunistycznych znajdował się w skandalicznej sytuacji braku całościowej regulacji prawnej. Jego słuszne aspiracje w tej mierze, uwzględniające także zawarcie konwencji dwustronnej, wykroczyły jednak poza przyjętą przez Stolicę Apostolską po Soborze Watykańskim II normę zawierania traktatów nie będących instrumentem przyznawania Kościołowi przywilejów. I to właśnie zakres unormowań konkordatowych oraz odzwierciedlony w nich stosunek do państwa i obywateli budzi poważne wątpliwości. Na marginesie dodajmy, iż obecną umowę między Rzecząpospolitą a Stolicą Apostolską (a mamy do czynienia z konkordatem typu tradycyjnego) traktować chyba można jako próbę realizacji tych dążeń hierarchii katolickiej w naszym kraju, które nie spełniły się w pierwszym okresie po upadku minionego systemu politycznego. Kiedy okazało się, że III Rzeczpospolita stawać się będzie państwem wzorującym się na demokracjach zachodnich, co oznacza pluralizm światopoglądowy, laicyzm w życiu publicznym oraz swobody jednostki, i że budowa nowej pozycji Kościoła nie może polegać na odtworzeniu sytuacji z okresu międzywojennego (zapisy polskich konstytucji z 1921 r. lub 1 935 r. gwarantowały wyznaniu rzymskokatolickiemu naczelne stanowisko w państwie), dyplomacja watykańska rozpoczęła negocjacje z rządem, by de iure zagwarantować sobie w traktacie konkordatowym to, co wcześniej de facto zostało – często wbrew konstytucji i ustawom, jak np. początkowo nauka religii w szkołach publicznych – wyegzekwowane od państwa.

Bliższa analiza wykazuje, że konkordat charakteryzuje się w szczególności następującymi znamionami:

  1. Jest umową, w której na podstawie prawa międzynarodowego gwarantuje się jednej z grup społecznych szczególne prawa (szczególna umowa przyznająca szczególne prawa).
  2. Jest umową międzynarodową, lecz nie międzypaństwową (w traktacie występuje Stolica Apostolska jako organ zwierzchni Kościoła katolickiego, a nie Państwo-Miasto Watykan, gdyż strona katolicka stosuje tutaj jeden z dwóch swoich rodzajów podmiotowości prawa międzynarodowego), bo zawarta została pomiędzy Rzecząpospolitą Polską a reprezentacją ogólnoświatowego związku wyznaniowego.
  3. Dotyczy tylko i wyłącznie rzymskich katolików w państwie polskim oraz ich organizacji religijnej. Jest więc formą regulacji prawnej niedostępną dla jakiejkolwiek innej grupy wyznaniowej czy innej wspólnoty w ramach państwa.
  4. Zapewnia niezależność i autonomię katolickiej wspólnoty religijnej względem państwa i jednocześnie ustala zakres dopuszczalnych ingerencji państwa w życie tej społeczności. W zamian Stolica Apostolska w imieniu swoich wyznawców deklaruje, iż będą oni szanowali zasadę niezależności swojego państwa w jego własnej dziedzinie (bez podania, co przez „własną dziedzinę" należy rozumieć).
  5. Państwo zapewnia związkowi wyznaniowemu katolików swobodę działania zgodnie z wewnętrznymi zasadami tego związku (prawo kanoniczne), z wyjątkami wyliczonymi w konkordacie.
  1. Państwo uznaje doniosłość niektórych czynności kościelnych w dziedzinie spraw małżeńskich i przyznaje im prawo wywierania skutków prawnych. Jednocześnie przyznaje funkcjonariuszom związku wyznaniowego (księżom) kompetencje w zakresie ocen spełnienia przesłanek prawa państwowego przez rzymskokatolickich kandydatów do małżeństwa.
  2. Państwo zobowiązuje się do finansowania niektórych form działalności związku wyznaniowego przy jednoczesnym ograniczeniu swego prawa do kontroli finansów Kościoła.
  3. Zmiany umowy mogą nastąpić tylko w wyniku porozumienia stron.
  4. Państwo zobowiązuje się regulować dalsze sprawy w zakresie stosunków wyznaniowych ze swoimi obywatelami, będącymi katolikami, w drodze umowy międzynarodowej, a problemy w zakresie interpretacji umowy załatwiać na drodze dyplomatycznej.

Warto przy tym zwrócić uwagę, iż głównym beneficjantem omawianego traktatu stanie się nie tyle społeczność katolików, ile katolicka hierarchia kościelna. To ona bowiem posiada – zgodnie z regułami tego wyznania – prawo nieograniczonego decydowania o prawach i obowiązkach świeckich członków Kościoła.

Można by wnioskować, iż strona kościelna w swych dążeniach do ostatecznego uregulowania prawnego położenia Kościoła kierowała się obawą, że bez konkordatu państwo, suwerenne względem Kościoła, będzie mogło w każdej chwili uszczuplić jego prawa. Aby więc uniknąć takiej ewentualności, ubiegała się o to, by państwo zaciągnęło zobowiązania w formie umowy międzynarodowej. Takie podejście trudno określić inaczej niż jako brak zaufania do własnego – wolnego i demokratycznego – państwa.

Umowa, jaką strona kościelna uzyskała, nie uwzględnia położenia, w jakim znaleźli się w konsekwencji obowiązywania tego aktu pozostali obywatele. Nie mogą oni, a niektórzy po prostu nie chcą, zabezpieczać swoich interesów za pośrednictwem obcego podmiotu prawa międzynarodowego, bo z żadnym innym poza Rzecząpospolitą się nie utożsamiają. Katolicka strona kościelna wychodzi zaś najprawdopodobniej z założenia, że takie unormowanie jej się bezwzględnie należy, nie bacząc na koszty społeczne ani na to, że państwo ma pewne wewnętrzne powinności, np. zobowiązanie do jednakowego traktowania obywateli bez względu na wyznanie oraz obowiązek przestrzegania konstytucji (ciągle stanowiącej nota bene, że status Kościołów i innych związków wyznaniowych może być regulowany tylko i wyłącznie w drodze ustawy – a więc nie przez traktat międzynarodowy).

Reasumując: filozofia, jaką kierowali się negocjatorzy konkordatu, a którą ten akt odzwierciedla, to myślenie wyłącznie w kategoriach interesu własnego. Potwierdzałoby to zachowanie hierarchii katolickiej w okresie prac redakcyjnych nad tzw. ustawodawstwem wyznaniowym z 1989 r. Strona katolicka, prowadząc wówczas rozmowy z władzami PRL na temat własnych uregulowań, nie wystąpiła z inicjatywą tworzenia powszechnych gwarancji ze strony państwa dla wszystkich wyznań i dla osób bezwyznaniowych.

Na koniec uwaga następująca. Obowiązujące w niektórych krajach zachodnich konkordaty, zbliżone w swych założeniach, zakresie i sposobie regulacji do polskiego, po wielu latach funkcjonowania w warunkach demokracji i typowej dla końca XX wieku sekularyzacji, „obłaskawione" kontekstem ustaw gwarantujących poszanowanie praw człowieka – nie stanowią w tych państwach (mimo dysonansu z przepisami o równouprawnieniu) faktycznego zagrożenia dla społeczeństwa obywatelskiego. Dlaczego zatem po 28 lipca 1993 r. pojawiło się w Polsce tyle sprzeciwu wobec konkordatu? Odpowiedź brzmi: dlatego że traktat ten zawodzi oczekiwania tych Polaków, którzy wierzyli, iż budowa zrębów nowoczesnego państwa prawa, jakim powinna być III Rzeczpospolita, będzie opierała się na normach, które uwzględniają interes społeczeństwa jako całości i zarazem w pełni respektują prawa każdej jednostki. Byliśmy ożywieni nadzieją, że po latach komunizmu odzyskane przez społeczeństwo państwo będzie broniło interesów nas wszystkich.

Myślenie partykularne, z jakim mamy do czynienia w konkordacie, charakteryzuje różne kręgi i grupy społeczne. Postawa roszczeniowa, troska tylko o własny interes, wyrywanie z rąk państwa, ile się tylko da, obojętność na jego realne możliwości – wszystko to wyraźnie daje znać o sobie w wielu dziedzinach życia. Rozgrywki, partyjniactwo, realizacja własnych ambicji kosztem bliźnich, prawo silniejszego, zasada „kto pierwszy, ten lepszy" – to zmora polskiego dnia codziennego. Naczelna zasada chrześcijaństwa: „Miłuj bliźniego swego jak siebie samego", jest niestety mało widoczna w życiu chrześcijańskiego, z definicji, społeczeństwa.

Tadeusz J. Zieliński

[Autor jest prawnikiem konstytucjonalistą, posłem na Sejm z ramienia Unii Demokratycznej, członkiem ewangelicko-baptystycznego zboru „Betel" w Katowicach. Wywiad z nim „Jednota" zamieściła w nr. 2 z br.]