Drukuj

1 / 1994

Gdy nadchodzi Tydzień Modlitwy o Jedność Chrześcijan, ogarnia nas dziwny niepokój. Jest w nim i bezradność, i złość w poczuciu niemocy, wreszcie podświadome uleganie obowiązkowi, któremu do końca nie chcemy sprostać. Modlitwa o jedność? Czy nie kusi nas, by pozostawić ją hobbystom – gromadce zapaleńców, garstce księży, świętujących ów tydzień z przyzwyczajenia i nabranego przed laty rozpędu? Odczuwamy nawet ulgę, że ktoś zrobi to za nas, że „odwali kamień" ekumenicznego grobowca, by uwolnić nas od wstydu.

Jeśli w ogóle uczestniczymy w tym Tygodniu, to przede wszystkim w swoich własnych świątyniach. Tu czujemy się najpewniej i najlepiej. Tutaj można popatrzeć na braci „z góry", bo tutaj oni – nie my – są mniejszością. I tak oto, zupełnie niepostrzeżenie, stajemy się podobni do zboru w Koryncie. Parafrazując słowa apostoła Pawła z I Kor. 1:12–13, każdy z nas powiada: ja jestem Lutrowy, a ja Kalwinowy, a ja papieski. Ale czy rozdzielony jest Chrystus? Czy Zwingli za was został ukrzyżowany albo w imię Wesleya zostaliście ochrzczeni?

Ogarnia nas uczucie bezsensu. Czyż modlitwa o jedność nie rozbrzmiewa od lat? A czy mimo to nie nastąpił raczej regres na ekumenicznym poletku? Czy nie mamy do czynienia z ekspansją Kościoła większości, czy nie okazuje się nam czasem obojętności, lekceważenia, nierzadko pogardy? Tak jest, to wszystko prawda.

Tymczasem jednak i tu Bóg nas uprzedził. On był pierwszy: modlił się o jedność tych, którzy w Niego wierzą, zanim jeszcze nastąpił pierwszy podział. Zanim odwróciliśmy się do siebie plecami, Chrystus ukazał nam cel – jedność w wymiarze profetycznym. Dobrze jest pamiętać, że Jezus modlitwy tej nie zaprzestał. Nie powinniśmy też wątpić, że Bóg Go wysłuchuje.

A może my już jesteśmy jednością i zawsze nią byliśmy? Może zawsze będziemy jednością w Nim, który trwa w doskonałej jedności z Ojcem? Znamienne, że Pismo Św. wielokrotnie posługuje się podobnymi sformułowaniami, by unaocznić nam, że nie w naszej mocy coś leży, lecz w mocy Boga: „Z Chrystusem jestem ukrzyżowany; żyję więc już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus..." (Gal. 2:20), „Umarliście bowiem, a życie wasze jest ukryte wraz z Chrystusem w Bogu" (Kol. 3:3) itd. Zastosowany w tych wypowiedziach czas teraźniejszy wskazuje, że coś już jest, że z inicjatywy Pana już się dokonało, a tylko my, ułomni, grzeszni ludzie małej wiary tego nie dostrzegamy, nie pojmujemy, nie przyjmujemy. Może zatem i jedność jest, tylko my nieustannie pomiędzy sobą stawiamy a to papieża, a to Lutra, a to wreszcie siebie samych?

Bardzo lubimy okazywać zatroskanie. Nieznośna może być myśl, że Bóg już czegoś dokonał, a nam wypada to dopełnić i przyjąć z wiarą. Czasem wydaje się, że najchętniej zaprzeczylibyśmy Jego miłości i wszechmocy, aby wszystko wziąć w swoje ręce i choćby jako ułamek własnej zasługi przedstawić Panu. Bo cóż nam pozostaje w przeciwnym razie? Poczucie niezaspokojenia. Skoro Bóg pojednał mnie z Sobą i wraz z moim katolickim, prawosławnym, adwentystycznym bratem uczynił jednością w Nim – to dlaczego ja nie pozostaję w jedności z bratem? Tu trzeba by powiedzieć słowa bolesne, niepopularne, miażdżące: o swoim grzechu i swojej pysze. Zaprzestać oskarżeń pod adresem drugiego!

Z jednością jest tak jak ze zbawieniem. Można się o pojednanie z Bogiem starać, modlić się o nie – a pewnego dnia odkrywa się błogosławioną prawdę, że Bóg sam nas z sobą pojednał. I wówczas pozostaje jedno: „Z bojaźnią i z drżeniem zbawienie swoje sprawujcie" (Flp. 2:12b). Czy jesteśmy gotowi, by z bojaźnią i z drżeniem sprawować jedność?

Chrześcijanom nie jest dana inna droga poza przykładem Chrystusa. W Liście do Filipian czytamy: „Takiego bądźcie względem siebie usposobienia, jakie było w Chrystusie Jezusie, który chociaż był w postaci Bożej, nie upierał się zachłannie przy tym, aby być równym Bogu, lecz wyparł się [w Biblii Tysiąclecia: „ogołocił" – przyp. A.D] samego siebie, przyjął postać sługi i stał się podobny ludziom; a okazawszy się z postawy człowiekiem, uniżył samego siebie i był posłuszny aż do śmierci, i to do śmierci krzyżowej" (Flp. 2:5-8). Takiego mamy być względem siebie usposobienia. Spróbujmy przełożyć to na język praktyki.

Po pierwsze, nie należy się zachłannie upierać. Papieżom, soborom, Lutrowi, Kalwinowi, Zwingliemu, Wesleyowi, E. G. White czy Barthowi daleko jeszcze do Chrystusa. Ich dzieło to interpretacje, zmaganie w obliczu i w imię poznanej prawdy, a ich życie to nierzadko życie piękne i godne naśladowania. Przede wszystkim jednak – życie dla Chrystusa.

Po drugie, musimy wyprzeć się samych siebie, tj. zapomnieć, że jesteśmy katolikami, luteranami, reformowanymi, metodystami albo adwentystami, aby móc na nowo odkryć wartość i docenić prawdę naszego chrześcijaństwa. Zastanawiam się, co musiał czuć Jezus, gdy słucha) czytań w synagodze? Gdy dziesiątki słów o Mesjaszu kierowano obok Niego i wbrew Niemu, który właśnie był Mesjaszem. A jednak zniósł to. Wyparł się siebie. Zmilczał. I my powinniśmy spróbować.

Po trzecie, musimy przyjąć postać sługi i uniżyć samych siebie. Pokory! Nie trwajmy w szatańskim kręgu oskarżeń i wzajemnego wytykania błędów. Nie licytujmy krzywd. Nie czekajmy, aż ktoś wyciągnie do nas rękę – sami ją wyciągajmy ku pojednaniu. Niczym więcej przecież nie jesteśmy, jak tylko grzesznikami. Jak Bóg nam przebaczył – tak i my. Jeśli On darował nam nasze upadki – i my nie ważmy się sądzić braci.

Po czwarte, musimy być posłuszni. Nie Małemu czy Heidelberskiemu katechizmowi, nie encyklikom i bullom, lecz Bogu ślubowaliśmy wierność – a to może znaczyć jedno: jeśli ktoś chce wziąć coś ze skarbnicy naszego wyznania, dajmy mu, dzielmy się i nie czekajmy na odpowiedź. A jeśli odrzuca zasady naszego wyznania, uczmy się nadstawiać swój konfesyjny „drugi policzek" bez szemrania, bo nie wypada być nam większymi od Mistrza. A że na końcu może czekać krzyż? Popatrzmy na Chrystusa i – zamilknijmy.

Czy to znaczy, że należy zapomnieć o prawdzie? Czy wolno nam twierdzić, że jest ona wyłącznie obecna w naszych księgach wyznaniowych? Czy wolno nam uznawać nieomylność ludzi? Ja jestem Prawdą – powiada Chrystus. A to znaczy, że sami musimy dociekać Prawdy, podejmując to ryzyko i nie chowając się za wygodnymi formułami, jakie podsuwa nam nasza konfesja. Tylko On jest prawdą. Nasza grzeszność prawdę tę dzieli, wyciąga jako oręż przeciwko bratu, doprowadza do zgorszeń, rywalizacji i walk.

Prawdziwą wartością jest miłość. Ona jest cierpliwa, dobrotliwa, nie zazdrości, nie chełpi się i nie nadyma, nie szuka swego, nie unosi się, nie myśli nic złego, cieszy się z prawdy. Wszystko zakrywa, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko znosi (por. I Kor. 13).

Idealizm? Tak. Ale Bóg nie powiedział przecież, że Kościół X lub Y musi istnieć. Powiedział raczej, że to JEGO Kościół będzie trwał. A to co innego.

Czy odważymy się stwierdzić, że tylko my jesteśmy Jego Kościołem?

[Autor tych refleksji jest luteraninem, członkiem parafii Św. Trójcy w Warszawie – red.]