Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

5 / 1993

Amerykańskie impresje

UPALNA JESIEŃ

Poranek w Warszawie 27 października 1992 r. jest zimny i dżdżysty, popołudnie w Los Angeles zaś tak gorące i parne, że trzeba zdjąć natychmiast swetry i płaszcze, żeby nie zamienić się w mokrą plamę. Wylądowaliśmy na międzynarodowym lotnisku o godzinie 16:16, czyli pozornie po ośmiu godzinach od startu, ale w rzeczywistości (dodając dziewięć godzin różnicy czasu) lot Warszawa-Los Angeles trwał godzin siedemnaście. Jest więc dla nas, podróżujących z Warszawy, już blisko północ i marzy nam się tylko wygodne łóżko.

Przy wyjściu z komory celnej czekają znajome osoby: pastor Bryce Little, który w maju był gościem naszej parafii w Warszawie, i Erika Strauss-Riddell, niegdyś członek parafii im. Zinzendorfa w Berlinie, obecnie zamieszkała wraz z mężem, Amerykaninem, w Hollywood. Twarz trzeciej osoby jest zupełnie obca, należy do Anny Kerr, emerytowanej nauczycielki literatury angielskiej, prawej ręki pastora Little'a w wydziale misji i ewangelizacji przy parafii prezbiteriańskiej w Hollywood. Pełni ona tę funkcję honorowo, a pracuje chyba za dwie osoby, jest nieznużona, pełna inicjatywy, energii, zawsze gotowa do pomocy. Ale o tym dowiemy się dopiero później, gdy trochę zaznajomimy się z miejscowymi stosunkami. Na razie wyjaśnia się, że ów „komitet powitalny” reprezentuje trzy rodziny, które przez trzy kolejne tygodnie będą nas gościły w swych domach.

Za chwilę wyjaśni się jeszcze i to, że zamiast do wymarzonego, wygodnego łóżka, trzeba będzie udać się na zebranie kierownictwa wydziału misji i ewangelizacji. Taki program został zaplanowany i... nie ma od niego odwołania.

Tematem zebrania, któremu przewodniczył prawnik, Cliff Woosley (według zasad prezbiteriańskich osoby świeckie bez ograniczeń uczestniczą w kierowaniu sprawami Kościoła), było sprawozdanie z dotychczasowej działalności, planowanie pracy na najbliższą przyszłość i sprawy finansowe. Tymczasem, zgodnie z przewidywaniami, głowa pełna jeszcze wrażeń z lotu przez Atlantyk i w poprzek całego kontynentu amerykańskiego, pełna szumu w uszach spowodowanego zmianą ciśnienia, nie była w stanie zarejestrować szczegółów tego zebrania. Niemniej to pierwsze spotkanie z ludźmi ponoszącymi część odpowiedzialności za życie miejscowego zboru pozwoliło na wstępne obserwacje: każdy uczestnik zebrania znał przygotowane i dostarczone wcześniej materiały, dzięki czemu bez straty czasu na zbędne czytanie przystępowano natychmiast do dyskusji nad konkretnymi problemami i do podejmowania decyzji.

Tak rozpoczęła się prawie trzytygodniowa wizyta w parafii, która zadeklarowała chęć partnerskiej współpracy z warszawskim zborem ewangelicko-reformowanym. Jej nazwa brzmi bardzo po amerykańsku: First Presbyterian Church of Hollywood – Pierwszy Zbór Prezbiteriański w Hollywood. Jest to jeden z wielu prezbiteriańskich zborów w dziesięciomilionowym Los Angeles.

MIASTO BLICHTRU I NĘDZY

Hollywood na całym świecie kojarzy się natychmiast z paradą gwiazd i ogromnym przemysłem kinematograficznym. My jednak nie znaleźliśmy się tam po to, aby dać się wciągnąć w ten świat fikcji i blichtru. Trudno nam nawet było zauważyć jakieś istotne związki między filmem a kościołem, mimo że jest on położony tuż koło słynnego Bulwaru Zachodzącego Słońca (Sunset Boulevard), w pobliżu znanych dobrze i u nas wytwórni filmowych Universal i Century Fox.

Ilekroć przejeżdżaliśmy samochodem wzdłuż smutnego, szarego, długiego muru otaczającego te fabryki snów, mogliśmy przed bramą oglądać cierpliwą kolejkę kandydatów na statystów. Czekali nie tyle na przeżycie snu, ile na możliwość przeżycia.

Możliwość przeżycia jest dla wielu ludzi w tym niezwykle bogatym kraju prawdziwym problemem. Trudno to pojąć. Wielu naszych rodaków denerwuje się, gdy o tym mówić, ale jest to prawda i nie można przemilczać czegoś, co się oglądało własnymi oczami. Na skrzyżowaniach, gdy samochód zatrzymuje się przed czerwonymi światłami, podchodzą jakieś postacie w brudnej i podartej odzieży prosząc o wsparcie. Najczęściej są to ludzie czarnoskórzy lub smagli latynosi. Na jednym ze skrzyżowań przeżyliśmy szczególnie przykrą chwilę – zobaczyliśmy uwijającego się między samochodami blondyna. – To jest Polak – rzuciła Lisa znad kierownicy. Kiedyś z nim rozmawiała. Niestety, nie mogliśmy się zatrzymać, a później, mimo wypatrywania, już nigdy go nie spotkaliśmy. Można też było zobaczyć ustawione koło autostrady, w cieniu palm, pod gołym niebem meble: jakąś starą kanapę, parę krzeseł i foteli, stół, kredens. Nie był to piknik lecz miejsce zamieszkania bezdomnych.

Jak nam mówiono, liczba bezdomnych drastycznie się powiększyła wskutek zwolnienia wielu pacjentów ze szpitali psychiatrycznych. Obrońcy praw człowieka doprowadzili do wydania przepisu, że nie wolno nikogo, jeśli nie jest niebezpieczny dla otoczenia, wbrew jego woli przetrzymywać w zamknięciu. A ponieważ ludzie chorzy przeważnie są niezdolni do samodzielnego życia – rodzin zwykle nie mają, albo mają takie, które nie chcą się do nich przyznawać – zdobyta wolność stała się wolnością od dachu nad głową, od codziennych posiłków i opieki lekarskiej. Różne są, jak widać, oblicza wolności.

HOLLYWOODZKI PROGRAM MIEJSKI

Neogotycka wieża parafialnego kościoła zbudowanego z czerwonej cegły góruje nad najbliższą okolicą w pobliżu autostrady Hollywood Freeway. Ta najbliższa okolica nie przedstawia się szczególnie zachęcająco. Tutaj właśnie wiosną 1992 r. doszło do rozruchów, rabunków i podpaleń, do starć z policją i ofiar śmiertelnych, co za pośrednictwem telewizji oglądaliśmy jako wydarzenia w Los Angeles. W południowym Hollywood mieszkają dzisiaj głównie imigranci latynoscy. Podejmują oni niskopłatne zajęcia, często dorywcze, nie zawsze legalnie. Ich dzieci porzucają szkołę i zasilają element przestępczy. Dlatego dzielnica jest niebezpieczna, opanowana przez rywalizujące ze sobą młodzieżowe gangi, których członkowie nierzadko posługują się nożem sprężynowym i bronią palną.

Dawni mieszkańcy tej dzielnicy, tworzący zbór prezbiteriański, przenieśli się do innych, często odległych okolic, co postawiło pod znakiem zapytania dalszą egzystencję parafii. Pomimo niesprzyjających okoliczności podjęto ważną i brzemienną w skutki decyzję – praca parafialna będzie kontynuowana. Wprawdzie wielu spośród sześciu tysięcy parafian musi teraz z bardzo daleka dojeżdżać samochodami do kościoła (co przy sprzyjających warunkach zajmuje 30-40 minut, a przy nasilonym ruchu – godzinę, dwie), ale uznano obecność Kościoła za potrzebną właśnie w tym miejscu i wśród tutaj mieszkających ludzi. Jak jednak do nich trafić? To był problem do rozwiązania i jednocześnie zadanie do wykonania, wśród wielu innych, przez pastora Little'a i jego współpracowników z wydziału misji i ewangelizacji.

W ten sposób narodził się Hollywood Urban Project, czyli Hollywoodzki Program Miejski. Hollywood jest miejscem, które woła o pomoc, a Kościół nie może na to wołanie pozostać głuchy. Ściągają tu ludzie z całego świata, gnani nadzieją wygrania szczęśliwego losu i poprawy swego życia, tymczasem znajdują nędzną egzystencję na granicy głodu. Słaba znajomość angielskiego, często nawet analfabetyzm i brak wyuczonego zawodu utrudniają im zapuszczenie korzeni. Dlatego, jak w całym Los Angeles, występują tu ostre napięcia rasowe i społeczne, a nierzadko dochodzi do rozruchów.

Hollywoodzki Program Miejski realizowany jest pod kierunkiem Nancy Joy Walker przez specjalną ekipę, której zadanie polega na dotarciu do mieszkańców dzielnicy, zdobyciu ich zaufania, zintegrowaniu społeczności, pomocy w nauce języka, znalezieniu zatrudnienia, a wreszcie pomocy w określeniu celu życia. Jest to zadanie ogromne, trudne i odpowiedzialne. Żeby jednak można było cokolwiek przedsięwziąć, trzeba samemu zbliżyć się do ludzi, wśród których ma się działać. Dlatego członkowie ekipy mieszkają w dzielnicy, w której pracują (parafia zakupiła w tym celu dom mieszkalny). Wszyscy mówią biegle po hiszpańsku, część z nich sama jest pochodzenia latynoskiego. Ubierają się w sposób dość niedbały, co ludziom młodym w wieku dwudziestu paru lat nawet bardzo odpowiada. Pozyskują zaufanie najpierw małych dzieci, z którymi bawią się na ulicy, trafiają za ich pośrednictwem do starszego rodzeństwa a następnie do rodziców. Stopniowo udaje się im zebrać małe kółka biblijne, dyskusyjne, modlitewne, według wieku uczestników. Organizują także zajęcia przygotowujące do nauki rzemiosła. Dziewczęta uczą się szyć, gotować, śpiewać i tańczyć.

Ekipa wykorzystuje każdą sposobność do nawiązywania i podtrzymywania kontaktów z miejscową społecznością, a zwłaszcza z dziećmi. Jedną z takich okazji, której byliśmy świadkami, stało się amerykańskie święto Halloween, przypadające 31 października, w wigilię Wszystkich Świętych. Tego dnia nie tylko dzieci i młodzież, ale również dorośli z zapałem przebierają się i zakładają najróżniejsze maski. Przed domami widać wydrążone dynie z otworami w kształcie ludzkiej twarzy i z palącą się wewnątrz świeczką. Od domu do domu wędrują gromady rozbawionych przebierańców, obdarowywanych przez mieszkańców słodyczami. Tego dnia dom Nancy Joy Walker, kierowniczki Hollywood Urban Project, jest jak zwykle otwarty, pełen współpracowników i gości zaproszonych na świąteczne przyjęcie, które nie ma w sobie nic z oficjalności. Co chwila wchodzi kolejna grupa dzieci ulicy, witana z żywiołową radością. Dzieci wiedzą, że są tu mile widziane, że spotkają się z serdecznością, a ich przyjście wywoła niekłamaną radość. Nie na darmo drugie imię Nancy Joy Walker znaczy właśnie „radość”.

cdn.