Drukuj

1 / 1993

Był czas – i ja go pamiętam – gdy Kościół rzymskokatolicki był dla swoich członków do przyjęcia (może z zastrzeżeniami) lub do odrzucenia (może niecałkowicie); mało jednak komu przychodziło do głowy, by Kościół miał się zmienić: inaczej sprawować swoje praktyki, stawiać nowe akcenty, głosić nieznane dotąd wymagania, rezygnować z dawnych. Byłam wtedy w tym Kościele insiderem, odkryłam go dla siebie jako miejsce życia. Wchodziłam w świat Kościoła niczego zrazu nie kwestionując, tak fascynujące było to rozglądanie się, zadomowienie, przeglądanie skarbów, próbowanie wszystkiego, czym

W TYM SCHRONIENIU KARMIONO GŁODNĄ DUSZĘ.

Był to czas, gdy stawało się jasne, że w Polsce nie ma szans na wolność, nawet tę czysto poznawczą. Przed maturą (rocznik 49) wbijano nam „teorię” Łysenki, fałszowano historię, także tę, którą dopiero co przeżywaliśmy na własnej skórze. Walczący z Kościołem oficjalni partyjni ateiści ukazywali go jako ciemnogród, z którego emanują mroki średniowiecza. Może przez kontrast wielu młodym ludziom mojego pokolenia Kościół jawił się jako przestrzeń jasności, przybytek wygnanego z uczelni nieposłusznego intelektu.

ETAP KRYTYCYZMU PRZYSZEDŁ PÓŹNIEJ,

gdy okazało się, jak trudno dzielić się naszym triumfalnym odkryciem Kościoła z innymi, z tymi, których od progu razi każda niekonsekwencja w stosunku do głoszonej Ewangelii, zniechęca kulturowa obcość odczuwana na przykład z powodu nieznajomości łaciny czy braku filozoficznego przygotowania na spotkanie z tomizmem i rzymskim mszałem.

Skarby, które mnie olśniły, okazały się niedostępne dla innych bez ich winy. Najwyraźniej odczuwałam to usiłując jako katechetka wprowadzać dzieci w liturgię – chciałam, by mogły doświadczyć w liturgii Wielkanocy jej piękna i siły zwiastowania. Ale ta liturgia była odprawiana szarym świtem w niemal pustym kościele, w niezrozumiałym języku i w taki sposób, że musiałam opisywać dzieciom to wszystko, co powinny były same usłyszeć i zobaczyć.

Pierwszy wyłom uczyniła – jeszcze przedsoborowa – reforma właśnie tych obrzędów. Okazało się, że

MOŻE BYĆ INACZEJ;

pękła zasada, iż chcąc żyć w Kościele trzeba na siłę przystosować się do tego, co jest, bo inne to już nie będzie. Okazało się, że Kościół może otrząsnąć się z bierności, może wyjść choć parę kroków naprzeciw ludziom dzisiejszym, wziąć ich pod uwagę. Ogłoszenie Soboru potwierdziło tę możliwość. Jan XXIII takie właśnie podjął zadanie. Jego „Aggiornamento” miało stać się udostępnieniem skarbów.

Dla mnie Sobór był wydarzeniem duszpasterskim; miał uczynić prostszym i przez to bardziej prawdopodobnym to spotkanie, które dziś nazywa się „nową ewangelizacją”. Praca Soboru miała być usuwaniem niepotrzebnych barier między człowiekiem a posłannictwem zbawienia, o które Kościół powinien się troszczyć.

O konieczności podjęcia tej pracy wiedziało wielu; trzy wielkie (mało u nas obecne) ruchy kościelne ukazywały potrzeby i pilność sprawy – ruch biblijny, liturgiczny i ekumeniczny. Dla jednych Sobór był usankcjonowaniem od dawna prowadzonych badań i działań, innym dopiero otwierał oczy (nie wszystkim, nie na wszystko). Budził więc różne sprzeczne niezadowolenia – jedni czuli niedosyt zmian (za mało, za późno, nie dość konsekwentnie), inni obawiali się zmian zbyt daleko posuniętych, naruszających – ich zdaniem – stabilność kościelnego gmachu. Byli i tacy, do których niemal nic z Soboru wtedy nie dotarło, bo dotrzeć nie mogło – katolicy w Gułagu i jego otoczeniu; ale także katolicy duchowo dalecy od swego Kościoła, nie mający z nim kontaktu innego niż czysto zewnętrzny, omijający kościelne drzwi – i te zamknięte, i te otwarte. Nie brakowało takich katolików i w samym Rzymie; wiedzieli o wydarzeniu, bo mieli kontakt z jego zewnętrznością – kawalkady samochodów, dziennikarze w hotelu – ale treść całkowicie mijała się z ich uwagą.

W POLSCE WIEDZIELIŚMY O SOBORZE.

Uczestniczyło w nim wielu naszych biskupów, a także, jako różni pomocnicy, liczni księża, wśród nich młodziutki wówczas ks. Michał Czajkowski, piszący reportaże dla „Tygodnika Powszechnego”. Ja byłam wtedy redaktorem miesięcznika „Znak”. Dopiero w czasie trzeciej sesji Soboru znalazłam się w Rzymie (pierwszy mój wyjazd za granicę, wywalczony przez ówczesnego posła Koła „Znak”, prof. Stanisława Stommę). Możliwość bezpośredniego przyglądania się obradom soborowym stała się dla mnie wielkim darem i na pewno zmieniła moje życie. Ze wzruszeniem wspominam fakt, że pieniądze na podróż dała mi przyjaciółka anglikanka, Anita Jones, lektorka angielskiego na KUL-u. Z Anglii też dotarłam pod palmy wokół domu sióstr urszulanek i oczywiście na plac św. Piotra. Sobór toczył się już pełną parą i osiągnął krytyczną fazę cyzelowania zasadniczego dokumentu – Schematu 13, potem Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym.

Oczywiście nie było to moje pierwsze zetknięcie z Vaticanum II. Od chwili, gdy Jan XXIII ogłosił swą wolę zwołania Soboru, miesięcznik „Znak” – bez przesady – przez szereg lat żył tą sprawą: zajmowaliśmy się wszystkim, co jej dotyczyło i dawaliśmy temu najwyższy priorytet. Wystarczy zajrzeć do tamtych roczników: najpierw czas wybiegania myślą ku zbliżającym się wydarzeniom, praca nad wielką ankietą „Czego oczekuję od Soboru?”, potem śledzenie napływających wiadomości i zarysowujących się głębszych, trwalszych tendencji. Tuż obok nas, po sąsiedzku, kardynał Wojtyła także żył Soborem, często z nami o nim rozmawiając.

Wszystko to przygotowywało do bezpośredniego kontaktu, ale nie mogło go zastąpić. Mimo teologicznego wykształcenia, dopiero

PATRZĄC NA SOBÓR ODKRYŁAM ŻYWĄ TEOLOGIĘ,

teologię dziejącą się, uczestniczącą w historii i przez historię ugniataną. Kontakty z audytorami, zwłaszcza z flamandzkim przyjacielem Polaków, działaczem chrześcijańskich Związków Zawodowych Augustem Vanistendaelem, a także kontakty dziennikarskie (niezapomniany holenderski ośrodek IDOC) dały mi wgląd w proces kształtowania się zasadniczych idei: wychodzenie poza wczesne horyzonty, cofanie się, znów sięganie do źródeł, odkrywanie dynamiki ludzkiego kontaktu z Objawieniem. Dziś wydaje się, że podczas tych rzymskich miesięcy nie było prawie wieczoru bez spotkania, bez ważnej rozmowy, wykładu któregoś z biskupów albo – częściej – jednego z głośnych teologicznych ekspertów. W tym okresie ośrodkiem uwagi była dopracowywana właśnie deklaracja o wolności religijnej. Ale chyba nie tylko dlatego z perspektywy lat, które minęły, za najistotniejsze, najgłówniejsze soborowe doświadczenie – tak osobiste, jak i społeczne – uważam właśnie

UCZESTNICZENIE W OTWIERANIU PROCESU ZMIAN.

Uczestniczenie prawdziwe – choćby jego formą była tylko modlitwa i usilność obserwacji.

Na drogę zmian właśnie, drogę towarzyszenia ludowi Bożemu, który pielgrzymuje przez historię, Sobór popchnął Kościół – nasz Kościół nieruchawy w swoim ogromie, strzegący nieprzeliczonego dobytku, trochę zapatrzony wzwyż, trochę ugrzęzły w ludzkich i nazbyt ludzkich powiązaniach. Sobór z bliska był bardzo ludzki, na swój sposób polityczny – choć temu oficjalnie przeczono – a przecież był doświadczeniem działania Ducha Świętego.

MOŻNA BYŁO ZOBACZYĆ, ŻE „HIPOPOTAM MA SKRZYDŁA”.

Dlaczego hipopotam? I to skrzydlaty? Na taką metaforę Kościoła natrafiłam u któregoś z angielskich poetów mistycznych; z upodobaniem posługiwała się nią też Hanna Malewska. Hipopotam z wolna, z wysiłkiem brnie w błocie historii, może niechcący nawet zgnieść coś, co mu wejdzie w drogę. W jego skrzydła trzeba wierzyć, choć nie widać ich pod warstwą mułu. One jednak rozwiną się w dzień ostatni. W dni Soboru te skrzydła trochę się uniosły, zaświeciły. Ten blask, dostrzeżony wtedy, musi mi na długo wystarczyć.

Halina Bortnowska