Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Nr 1-2 / 1989

Ekumeniczne stosunki między Kościołami sprawiają, że chrześcijanie różnych wyznań spotykają się ze sobą coraz częściej i mają dla siebie nawzajem coraz więcej zrozumienia, ponieważ lepiej się poznają. Zaczynają się też jakby stosować do norm dobrego wychowania i o pewnych rzeczach nie mówią. Fala namiętności polemicznej opadła, odczuwa się często, że nie wypada poruszać spraw drażliwych, ponieważ to szkodzi dążeniu do jedności. Pośród ludzi zaangażowanych w działalność ekumeniczną rozpowszechniło się przekonanie, że należy uwypuklać to, co łączy, a nie to, co dzieli.

Mam wątpliwości, czy to przekonanie jest zawsze słuszne. Wyczuwam w nim bowiem jednostronną skrajność, jakby odwrotność innej skrajności, przejawiającej się w zaczepnej, agresywnej polemice, którą Robert McAfee Brown (Rewolucja ekumeniczna, Inst. Wyd. Pax, Warszawa 1970) nazywa diatrybą. W niektórych kręgach ciągle jeszcze pokutują stare uprzedzenia, nieufność, a nawet skrywana wrogość, które po staremu każą atakować słabe punkty „przeciwnika”, nie słuchać i nie starać się zrozumieć drugiej strony, a jeśli już dochodzi do dysputy, to za wszelką cenę i wszelkimi dostępnymi środkami – dążyć do zwycięstwa. W ten sposób przejawiają się różne kompleksy, atawistyczne niechęci, a najczęściej poczucie własnej słabości i zagrożenia. Pierwszy etap wzajemnego poznawania się, gdy strony zaczynają dopiero nabierać do siebie zaufania, przekonywać się o uczciwych zamiarach, z całą pewnością wymaga podkreślania przede wszystkim tego, co je łączy, aby mogły znaleźć wspólną płaszczyznę porozumienia. Bez świadomości tego, co łączy, nie ma bowiem mowy o posunięciu naprzód sprawy porozumienia.

Jeżeli, na przykład, spotykają się ewangelicy reformowani i luteranie, to jest dla nich jasne, że jedni i drudzy uznają podstawowe zasady reformacyjne: sola scriptura – jedynie Pismo święte jest podstawą naszej wiary, sola gratia – jedynie dzięki łasce Bożej zyskujemy zbawienie, sola fide – jedynie przez wiarę jesteśmy zdolni tę łaskę przyjąć, solus Christus – jedynie Chrystus jest pośrednikiem między na

mi a Bogiem, soli Deo gloria – jedynie Bogu należy religijną cześć oddawać. Rozumieją się też dobrze co do wielu innych spraw z dziedziny nauki wiary. Jedni i drudzy poczuwają się do wspólnoty dziejowej, do identycznych lub podobnych losów, które ukształtowały ich sposób myślenia i wyrażania myśli, a więc i podobny, często identyczny język teologiczny, podobny typ pobożności.

Czy to znaczy, że możemy i powinniśmy poprzestać na tych zgodnych przekonaniach i odczuciach? Czy nie powinniśmy dążyć do pogłębienia naszej wspólnoty przez poruszanie i wyjaśnianie sobie spraw, które nas dzielą? Zgadzamy się wprawdzie co do tego, że Wieczerza Pańska została przez Jezusa ustanowiona pod dwiema postaciami i tak właśnie należy nią usługiwać wiernym, ale inaczej wyjaśniamy, jaki jest związek elementów Wieczerzy z ciałem i krwią Chrystusa. Luteranie twierdzą, że pod postacią chleba i wina – czyli razem z chlebem i winem – wierzący przyjmuje rzeczywiste ciało i krew Chrystusa. Nazywa się to konsubstancjacją, czyli współistnieniem. Reformowani natomiast uważają, że chleb i wino są widzialnymi znakami niewidzialnej łaski, są materialnym wyrazem rzeczywistości duchowej, że zjednoczenie z ciałem i krwią Chrystusa, czyli z Nim samym, odbywa się na płaszczyźnie duchowej, podczas gdy na płaszczyźnie materialnej odbywa się spożywanie chleba i wina, w których nie następuje żadna istotna przemiana. Mamy przeto o czym dyskutować i co wzajemnie sobie wyjaśniać. Dalej. Luteranie na ogół uważają, że reformowane pojmowanie predestynacji (zwłaszcza w jej kalwińskiej interpretacji) jest nie do przyjęcia. Dlaczego mielibyśmy się obrażać na nich, że wytykają nam, reformowanym, niebezpieczne konsekwencje głoszenia tej doktryny? Jeśli mówią nam, że Bóg oglądany przez pryzmat predestynacji wydaje im się surowy, okrutny i bezwzględny, jeśli mówią nam, że ta doktryna może być źródłem indyferentyzmu moralnego (po co mam się starać, skoro mój los jest z góry przesądzony?) – to nie powinniśmy czuć się dotknięci ich krytyką, lecz na nowo przemyśleć zagadnienie, aby w sposób zadowalający wyjaśnić wątpliwości. My z kolei uważamy, że luteranie są zbyt przywiązani do osoby Marcina Lutra i do swoich ksiąg wyznaniowych. Jesteśmy skłonni ich krytykować za to, że traktują reformatora niby nieomylny autorytet i cytują go na każdym kroku, jak katolicy papieża, a księgi wyznaniowe tak cenią, jakby były ważniejsze od Pisma świętego – takie przynajmniej wrażenie odnosi życzliwy nawet obserwator. Wynika z tego, naszym zdaniem, pewien konfesjonalizm i konserwatyzm, który nie pozwala na przykład przyjąć w nauczaniu biblijnego układu przykazań (to jest przywrócić drugiego przykazania o zakazie oddawania czci obrazom), ponieważ Luter w swoim Katechizmie przyjął stary u-kład, który funkcjonował i nadal funkcjonuje w Kościele rzymskokatolickim. Metodyści są bardzo bliscy ewangelikom reformowanym, ale jedni wobec drugich też mają krytyczne uwagi. Wesley (a za nim metodyści) gwałtownie sprzeciwił się doktrynie o predestynacji i wytrwałości chrześcijańskiej twierdząc, że nie da się ona pogodzić z nauką Pisma świętego i z chrześcijańską tradycją. Z kolei metodystyczna interpretacja zasady uświęcenia budzi wątpliwości ewangelików reformowanych, a struktura organizacyjna Kościoła metodystycznego, zbyt wiele składająca w ręce duchownych, robi na nas wrażenie pewnego klerykalizmu i niedoceniania znaczenia świeckich.

Baptyści i inne, tak zwane wolne, wyznania przyjmują w zasadzie teologię reformowaną i dlatego płaszczyzna porozumienia i współpracy jest zupełnie wyraźna. Jednakże zarzucają nam oni w sposób bezkompromisowy nadużycie, ponieważ praktykujemy chrzest niemowląt, które nie będąc w stanie wypowiedzieć się na temat swej wiary nie mogą świadomie, na podstawie osobistej decyzji, uczestniczyć w tym akcie. Nam się z kolei nie podoba, że w społecznościach tzw. wolnych następuje przerysowanie znaczenia chrztu, co wywołuje wrażenie, jakby w nim koncentrowała się cała istota chrześcijaństwa. Obserwujemy u nich ponadto pewien brak porządku doktrynalnego i liturgicznego, a także niewyraźne formy ustrojowe Kościoła, zwłaszcza w kwestii uprawnień cło nauczania i sprawowania sakramentów, czyli w kwestii ordynacji.

W naszych polskich warunkach najtrudniejszy problem stanowi dialog z Kościołem rzymskokatolickim. W każdej niemal dziedzinie napotykamy bowiem problemy, z którymi ciągle nie możemy sobie poradzić. Bardzo daleko rozeszliśmy się w ciągu bez mała pięciu wieków podziału. W innym kierunku rozwinęła się teologia, inaczej uformował się sposób myślenia i ukształtował język, inna powstała terminologia, innymi drogami chadzała praktyka, w zupełnie innym duchu układało się życie Kościoła i pobożność wiernych. Trudno się dziwić, że wielu ludzi odnosi wrażenie, jakby dzieliło nas wszystko, chociaż tak istotne zmiany zaszły w katolicyzmie po II Soborze Watykańskim. Dlatego właśnie tak trudny i ważny jest pierwszy etap zbliżenia, poznawania się, badania terenu, poszukiwania tego, co nas łączy. Jeśli chodzi o wyznania protestanckie, to bez trudu znajdujemy sprawy i poglądy wspólne, trudności zaś rozpoczynają się często dopiero wtedy, gdy chcemy znaleźć jakiś istotny problem, który nas dzieli. Z katolicyzmem natomiast jest inaczej. Pierwsze problemy pojawiają się już w chwili, gdy ewangelik przekracza progi kościoła katolickiego i chce uczestniczyć w mszy. Jak ma się zachować podczas niektórych modlitw, wobec praktykowanych różnych gestów, wobec licznych obrazów i figur? Ujawnia się wtedy bardzo silnie poczucie inności, a nawet obcości, które sprawia, że nie umie on w pełni uczestniczyć w tym, co się dzieje.

Ta sprawa z dziedziny jakby kościelnego savoir vivre’u zaledwie dotyka rąbka problemu, bo posuwając się dalej w las, natkniemy się na prawdziwy gąszcz trudności i bez odpowiedniego przygotowania łatwo stracimy orientację. Pewnym przygotowaniem do tej drogi, która jest przed nami, będzie więc wspomniany już na początku artykułu pierwszy etap – etap wzajemnego poznawania się, nabierania zaufania i otwierania się, szczerego rozmawiania o trudnościach, odczuciach, obserwacjach, stawiania pytań, wzajemnego wyjaśniania i niepolemicznego prezentowania głównych zarysów teologicznego myślenia i praktyk religijnych. Na tym etapie myśl koncentrować się powinna raczej na poszukiwaniu tego, co łączy, bo uwypuklanie tego, co dzieli, mogłoby doprowadzić do zaostrzenia polemik, a w konsekwencji do utraty zaufania i do podejrzeń, że jedna strona pragnie podejść drugą i wykorzystać jej otwartość.

Zatrzymanie się jednak na tym etapie i poprzestanie na stosowaniu jakby zasad dobrego wychowania, konwenansu i milczenia z obawy przed poruszeniem spraw drażliwych i możliwością urażenia partnera, nie jest uczciwe. Udawanie bowiem, że coś jest w porządku, chociaż w porządku nie jest, oznacza traktowanie partnera jak kogoś słabego, o nie ugruntowanych przekonaniach, nie umiejącego bronić swych racji. Jeżeli „uprawiamy” ekumenizm tylko dlatego, że taka jest moda, że inaczej nie wypada, to zgoda, nie ruszajmy tego, co dzieli, pozostańmy na bezpiecznym gruncie podkreślania tego, co łączy, nie zdejmujmy białych rękawiczek i prawmy sobie zdawkowe uprzejmości. Jeżeli jednak zbliżamy się do siebie w poważnych zamiarach, jeżeli naprawdę chodzi nam o jedność Kościoła Chrystusowego, jeżeli nie lekceważymy partnera, lecz traktujemy go z należnym szacunkiem i pragniemy razem dojść do poznania prawdy, to nie ma innej rady, jak tylko z całą otwartością, czasem nawet z bolesną szczerością mówić sobie o tym, czego nie rozumiemy, co budzi nasze zdziwienie i zastrzeżenia, w czym widzimy błąd lub nawet odejście od zasad chrześcijańskiej wiary.

Pragnę tu przykładowo wymienić dwóch katolickich teologów: ks. prof. Alfonsa Skowronka i ks. prof. Celestyna Napiórkowskiego, którzy nie wahają się wskazywać nam, ewangelikom, co powinniśmy skorygować lub zmienić. Słuchając ich uwag mamy przekonanie, że dążą oni do poznania prawdy i że w tym nie kryją się myśli uboczne. Sami oni też słuchają naszych argumentów.

Mają prawo katolicy wytykać ewangelikom brak autorytetu nauczającego, który by rozstrzygał wątpliwe kwestie wiary. Mają prawo podkreślać (nawet z pewną satysfakcją) nasze rozdrobnienie i brak jakiejś światowej struktury czy przywódcy, który byłby chociaż symbolem jedności. Dostrzegają i to, że (ich zdaniem) Biblia w rękach ewangelików staje się zbiorem tekstów-argumentów, rodzajem papierowego papieża. Uważają, że ewangelicy są niezdyscyplinowani, skłonni do zeświecczenia, nie mają poczucia obowiązku uczestniczenia w nabożeństwie. Takie i inne zarzuty, wątpliwości, pytania wcale nas nie powinny obrażać, chyba że... jesteśmy tak słabi, iż nie potrafimy ani u-dzielić wyjaśnień, ani zająć właściwego stanowiska, ani nawet określić, dlaczego jesteśmy ewangelikami, poza tym, że urodziliśmy się w ewangelickiej rodzinie.

Jeżeli w kwestii wiary uznajemy zasadę wolności, to wolno partnerowi krytycznie nas oceniać, a nam wolno powiedzieć jemu, co sądzimy o jego wierze i jego religijnych praktykach. Zakładamy przy tym, że wszystko to dzieje się w ramach dialogu, którego celem jest poznanie prawdy i dojście do jedności wiary.

Tak więc, mówimy naszym braciom katolikom, że kult maryjny, taki, jaki jest przez nich praktykowany, wywołuje nasz sprzeciw. W dyskusji, jaka się potem wywiązuje, tłumaczymy, co mianowicie i dlaczego uważamy za niesłuszne. Czy trafiamy katolikom do przekonania? Niech oni na to pytanie odpowiedzą. Jeśli zaś chodzi o nas, to dzięki takiemu dialogowi zaczynamy trochę inaczej patrzeć na problem maryjny. Dostrzegamy przede wszystkim, że istnieją w nim co najmniej dwie różne strony: oficjalna nauka, reprezentowana przez teologów katolickich, i pobożność „ludowa”, która dość daleko odbiega od stanowiska teologów. Zauważamy również, że osoba Marii w życiu duchowym ewangelika schodzi na dalszy plan, nawet zupełnie znika, a w jego myśleniu wszystko, co wiąże się z Marią, funkcjonuje już tylko na zasadzie skojarzeń z katolicyzmem, jako jego szczególna cecha, na którą jesteśmy wyjątkowo, uczuleni; w rezultacie więc częściej przywołujemy w myślach i słowach rozmaite, nawet najmniej istotne, imiona biblijne niż imię Marii. Gdy zaś ono się pojawia w katolickiej liturgii lub modlitwie, reagujemy na nie alergicznie. Dopiero, kiedy alergię opanujemy, kiedy spokojnie się zastanowimy, stwierdzamy, że imię to pojawia się często w takim kontekście, jaki ewangelik zaakceptować może bez trudu. Natomiast sposób oddawania czci Matce Jezusa najczęściej budzi nasz uzasadniony sprzeciw i z tym należałoby coś zrobić. Nasi katoliccy przyjaciele powinni być świadomi, że przyczyna niechęci ewangelików do problemu maryjnego leży w przerysowaniach i – nie waham się tak powiedzieć – wypaczeniach kultu maryjnego, jakie obserwujemy na co dzień.

Rozmaite problemy nasuwają się też w związku z instytucją papiestwa. Strona ewangelicka formułuje więc różne wątpliwości i argumenty, które przeciw tej instytucji przemawiają, i wyjaśnia, dlaczego nie może jej uznawać, nawet jeśli osoba konkretnego papieża budzi szacunek, jeśli jest to człowiek mądry, duchowo głęboki, obdarzony charyzmatem. Otwarta, szczera dyskusja również na ten temat, tak jak na każdy inny, wywołujący między nami kontrowersje, może być pożyteczna dla jednej i drugiej strony. Widać przecież, że papiestwo dzisiejsze jest już inne niż przed II Soborem Watykańskim. Prawdopodobnie na dokonujące się zmiany wpłynęła nie tylko osobowość ostatnich papieży, ale także ekumeniczne dyskusje. Zmiany zresztą zachodzą i po naszej stronie. Przytoczyłem dwie bardzo kontrowersyjne i budzące emocje sprawy, aby na ich przykładzie pokazać, że nie należy przemilczać tego, co nas dzieli, lecz przeciwnie – o tym rozmawiać. Niektórzy wprawdzie uważają, że jest to wtrącanie się w wewnętrzne sprawy drugiego Kościoła, ale nie podzielam takiej opinii. Ruch ekumeniczny wykazał bowiem w sposób przekonujący, że istnieje jeden chrześcijański Kościół, i to, co się dzieje u braci jednego wyznania, nie dzieje się na samotnej wyspie, lecz dotyczy wszystkich. Dlatego nie może być dla mnie obojętne, w jaki sposób bratnie wyznanie interpretuje prawdy Ewangelii i jaki przyjmują one kształt wiary u członków tego wyznania. Ich wiara, pobożność i sposób życia odbijają się bowiem na wierze, pobożności i sposobie życia mojej wspólnoty.

Nie da się dzisiaj całkowicie izolować od siebie chrześcijan różnych wyznań. Coraz więcej mamy ze sobą wspólnego, coraz wyraźniej dostrzegamy, że tworzymy jeden Kościół, choć wiele nas jeszcze dzieli. Z tych dwóch powodów: że jesteśmy jednym Kościołem i że w niejednym się różnimy – nie może nam być obojętne to, co się dzieje „za miedzą”.