Drukuj

NR 11-12 / 2010

MYŚLANE RANKIEM

Nie wstydzę się ewangelii Chrystusowej – pisał do Rzymian apostoł Paweł – jest ona bowiem mocą Bożą ku zbawieniu (Rz. 1, 16). Tak, lecz czy można utożsamić tę moc z konkretną siłą działającą w naturze czy w ludzkiej duszy bądź z instytucją zakorzenioną dobrze w świecie? Przenigdy – pisał Barth. Moc Boża, choć w świecie nieraz daje się odczuć, istnieje poza światem i zachodzącymi w nim zjawiskami. Ewangelia zaś stanowi szczególną przestrzeń Bożego działania; w niej niepoznawalny Bóg daje się poznać. Lecz nigdy do końca i nigdy całkowicie. Słowa zapisane na kartach Biblii nie są dokumentalną i obiektywną relacją. Nie są objawieniem, lecz tylko drogą prowadzącą do niego. Nie są też zbiorem wyrazistych przepisów regulujących ludzkie życie. Przeciwnie. Zawarty w nich rewolucyjny potencjał często niszczy nasze wyobrażenia o życiu i nie pozwala spać spokojnie. Ewangelia to wybuchowa siła, która w duszach podatnych na nią ludzi zostawia krater.

      Oczywiście człowiek nie może żyć wyłącznie rewolucją, nawet bezkrwawą, nawet duchową, nawet wolną od zła. Rewolucyjny potencjał Ewangelii potrzebuje kościelnego zarządzania. Z drugiej jednak strony to zarządzanie zawsze wymaga rewolucyjnych przemian. W przeciwnym wypadku Kościół kostnieje i powoli przestaje żyć. Działa w nim wprawdzie moc Boża, ale nigdy mechanicznie. Kościół nie jest instytucją, która raz powołana przez Chrystusa, nie może upaść. Nie. Kościół – twierdził nieodmiennie Barth – jest wydarzeniem. Wydarzeniem zawsze odnawialnym dzięki łasce Boga, na którą człowiek odpowiada całą swoją istotą i całym życiem. Odpowiada, lecz odpowiedzieć nie musi. Dlatego ze strony człowieka istnienie i trwanie Kościoła pozbawione jest wszelkich gwarancji.
     Ze względu na Chrystusa – mówił Barth – Kościół ma naturę boską. Jego istnienie jest zatem pewne, bezpieczne i wolne od zła. Lecz tylko „z góry”, tylko za sprawą Boga, który pozostaje człowiekowi zawsze wierny. Człowiek natomiast często wierny nie jest i odwraca się od swego stwórcy i zbawiciela. A ponieważ Kościół jako ciało Chrystusa jest tylko ludzki, ponieważ istnieje i działa nie w niebie, lecz na ziemi, podlega stałemu zagrożeniu. Nie tylko zagrożeniu, lecz także licznym pokusom. Wiara, choć pobudzona przez Słowo i Ducha, nie jest niezbywalnym stanem posiadania. Chrześcijanin może ją w każdej chwili utracić. Nie tylko wiarę, lecz także miłość i nadzieję; może odwrócić się od Boga i przestać rozumieć modlitwę. Nie dość na tym. Stracić wiarę może nie tylko chrześcijanin, lecz także Kościół. Może go zalać fala ignorancji, ciemnoty, zabobonu; może ulec pokusie władzy, którą odrzucił Chrystus. Może ogarnąć go całkowite wyczerpanie duchowe; może po prostu umrzeć. W najlepszym zaś razie pozostanie Kościołem na głucho zamkniętym.
     Dlatego Barth niestrudzenie podkreślał, że Kościół w pełnym rozumieniu tego słowa może być tylko żywym zgromadzeniem żywego Chrystusa. W przeciwnym razie nie ma on sensu. Kościół – powtórzmy – jest wydarzeniem. Bóg wychodzi naprzeciw ludziom, którzy codziennie, niemal o każdej porze dnia, a nawet nocy, odpowiadają na Jego wezwanie. Jeśli przestaną na nie odpowiadać, Kościół przestanie żyć. Jego istota zatem zawarta jest w wydarzeniu, w którym Chrystus jako prorok, kapłan i król staje się Słowem skierowanym ku ludziom. Jeżeli to Słowo do nich dotrze, jeżeli dotknie ich tak głęboko, że odpowiedzą na nie całym swoim życiem, Kościół będzie żył. Wspólnota chrześcijańska odznacza się nie tym tylko, że Bóg i Jego działanie jest w niej znane i uznawane w postaci starannie przechowywanego depozytu wiary. Wspólnota chrześcijańska jest żywym strumieniem, który ma swoje źródło w historycznym związku Chrystusowego wezwania i posłuszeństwa człowieka.
     Do istoty Kościoła należy również wydarzenie zwane w Nowym Testamencie „społecznością Ducha Świętego”. Ta społeczność jest niczym innym – pisze Barth – jak tylko mocą działania Chrystusa, który stał się Słowem skierowanym ku pewnym ludziom i pobudził ich odpowiedź. Społeczność Ducha Świętego stwarza żywą wspólnotę chrześcijańską. Jest wydarzeniem, które zachodzi pomiędzy żywym Chrystusem a ludźmi otwartymi na Jego życie, cierpienie, śmierć i zmartwychwstanie. Otwartymi tak dalece, że życie Chrystusa, a zwłaszcza Jego zmartwychwstanie staje się dla nich Słowem Bożym, na które chcą i muszą dać odpowiedź całą swoją istotą. Wówczas Kościół, w którym uczestniczą, staje się Kościołem otwartym. Otwartym zaś znaczy zarazem ubogim – jak człowiek, który w modlitwie staje przed Bogiem z pustymi rękami.
     Wspólnota związana z Ewangelią – pisał Barth w 1921 roku – niczego nie posiada; nie jest ani samowystarczalna, ani wzniesiona na niewzruszonych fundamentach. Jest kraterem pozostawionym przez wybuch, jest tylko pustką, w której objawia się Ewangelia. Ludzie należący do tej wspólnoty wiedzą, że żadne święte słowa lub rzeczy nie istnieją same przez się; wskazują jedynie na Boga i Jego moc. Dlatego ta wspólnota jest otwarta, dlatego otwarte jest życie związanych z nią ludzi. Otwarte na moc Bożą, której nikt i nic nie jest w stanie wyczerpać. Dlatego nie możemy poprzestać na twierdzeniach i odpowiedziach; musimy zawsze zadawać pytania. Niech Bóg nie zwalnia nas od zadawania pytań – pisze Barth. Niech broni nas przed odpowiedzią, która sama nie jest pytaniem. Niech zamknie nam drogę do wszelkich uproszczeń. Świętości, prawości czy dobra nie można utożsamiać z konkretnymi i wyraźnie określonymi działaniami człowieka. Wiara nie jest zamknięta w twierdzeniach, a wola Boga, bliskiego i zarazem dalekiego, w jednoznacznych przepisach. Dlatego chrześcijaństwo musi być otwarte. Zabarykadowana w dogmatach wiara i zamknięty w swojej instytucjonalnej postaci Kościół są wyrazem duchowej choroby na śmierć.
     Zagrożenie Kościoła i pokusy, na jakie jest narażony, mogą przybierać wiele postaci. Może się na przykład zdarzyć, że światło Słowa przestało już oświecać ludzi, ponieważ ich oczy są ciężkie od snu. Ci ludzie – powiada Barth – doskonale znają Pismo, znają równie dobrze katechizm i wyznanie wiary. Uznają również ich autorytet. Słysząc je, kiwają posłusznie głowami i przytakują zgodnie. Nie zdają już sobie jednak sprawy, że te uświęcone tradycją słowa skierowane są do nich, że muszą na nie odpowiedzieć własnym życiem tu i teraz. Dlatego objawienie stało się dla nich materią z mgły i atramentu, pełną szacownych prawd i nie budzących sprzeciwu moralnych zasad, którymi jednak nie śmią niepokoić świata. Chrystus, który powstał z martwych, stał się dla nich już tylko ideą lub mitem.

Krzysztof Dorosz

Pełny tekst artykułu po zalogowaniu w serwisie.

Jak uzyskać pełny dostęp do zasobów serwisu jednota.pl