Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 3-4 / 2009

ŚWIAT U PROGU NASZEGO DOMU

Podróżujemy drogą przez Port au Prince w Haiti, drogą wijącą się przez dzielnicę domów skonstruowanych z korodującego metalu albo lepianek z wypalonej gliny, przyklejonych do zbocza góry nad zatoką. Nad nami setki podobnych slumsów z drzwiami otwartymi na ulicę, gdzie bawią się dzieci albo siedzą bezczynni mężczyźni. Po jednej stronie drogi otwiera się głęboki na cztery metry dół, którym płynie ściek. Hałdy rozkładających się skór od owoców mango, bananów i plastikowych torebek odgradzają ściek od małego, tętniącego życiem rynku. Poniżej rynku miasto rozciąga się przez kilka kilometrów, aż do ledwie widocznego oceanu. Ciężarówki i samochody blokują wąską drogę, a ludzie duszą się w kłębach spalin. Wzdłuż drogi tłumy ludzi niosących wodę albo ściskających w rękach bilety na loterię.
    W tej pełnej chaosu i dźwięków scenerii nagle pojawiają się dwie kobiety na rowerze: jedna w średnim wieku pedałuje, podczas gdy druga, dużo młodsza, siedzi na kierownicy roweru. Obie są starannie ubrane w swoje skromne ubrania „na wyjście” i obie trzymają paczki. Rower wymija nas, ale nagle niespodziewanie wjeżdża w małą dziurę w ziemi, następnie kilka metrów jedzie chaotycznym ruchem, by potem powoli stoczyć się do ścieku, gdzie lądują obie kobiety z paczkami. Jakby tego było mało, natychmiast nad dołem zbiera się grupa kilkusetosobowej gawiedzi, z której gardeł wydobywa się zbiorczy i donośny śmiech. Kobietom w zasadzie nic nie stało się, lecz uszczerbku doznały nie tylko ich paczki, ale i duma.
   Nasz samochód mija tę scenę, gdzie niewiele można pomóc, i jedzie dalej. Z moich piersi wydobywa się westchnienie ulgi, gdy tylko zostawiamy za sobą to miejskie pandemonium i wjeżdżamy w cichą, wiejską okolicę.
   Nagle dotarło do mnie to, że pomimo całej swojej brzydoty i straszliwych warunków życia do Port au Prince każdego dnia przybywają setki ludzi z wyżej położonych gór. Miasto daje nadzieję na lepsze życie, którego nie mogą zapewnić wyjałowione góry. Jest bowiem ścisła zależność pomiędzy tą migracją, a degradacją środowiska naturalnego. Ludzie, którzy nie mogą wyżyć z uprawy ziemi, przenoszą się do miast albo do innych państw w poszukiwaniu lepszego życia. Obrzydliwość Port au Prince jest dramatycznym przykładem tego, na jakie poświęcenie ludzie są gotowi, byle tylko wyżywić swoją rodzinę.
   Podobną migrację ludności obserwujemy w naszej pracy na granicy Haiti i Dominikany. Stosunki między obydwoma krajami są dość skomplikowane, ale z grubsza można je porównać do stosunków między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem. Na terytorium Dominikany żyje i pracuje około miliona Haitańczyków. Ekonomia Dominikany jest od nich w dużym stopniu uzależniona, choć większość Haitańczyków przebywa na jej terytorium nielegalnie i spotyka się na co dzień z uprzedzeniami i dyskryminacją. Pomimo to Dominikana oferuje Haitańczykom możliwości, których nie mają w swojej wyeksploatowanej ziemi.
   Na granicy, trochę na północ od dominikańskiej miejscowości La Descubierta, można zaobserwować dość ciekawe zjawisko. Haitańska strona jest zupełnie zdegradowana, a okolice gęsto zaludnione – górskie zbocza są usiane szachownicą maleńkich gospodarstw na wyjałowionej ziemi. Po dominikańskiej stronie mieszka mało osób, tamtejsi farmerzy mają większe pola, choć strome górskie zbocza nie nadają się zbytnio do upraw. Jednak ziemia tutaj jest dużo bardziej urodzajna niż po stronie Haiti, a bliskość granicy zapewnia farmerom z Dominikany źródło taniej siły roboczej. Codziennie rano setki Haitańczyków przekracza granicę i wędruje nawet do trzech godzin, by potem ciężko pracować na stromych zboczach Dominikany. Część swoich plonów oddają potem właścicielom pól. Choć gleba jest tutaj licha, taki układ pozwala farmerom z Dominikany wykorzystać praktycznie spore połacie ziemi, które w przeciwnym razie leżałyby odłogiem. Taka sytuacja nie wymusza ani na właścicielu, ani na dzierżawcy gruntu działań racjonalnych i ekologicznych. Skutkiem tego znikają całe połacie lasu, a degradacja środowiska, charakterystyczna dla Haiti, zaczyna rozlewać się na coraz większe połacie Dominikany.
   Migracja na skutek zmian w środowisku ma miejsce zaledwie kilka kilometrów do mojego domu. Każdego weekendu kościoły z San Diego wysyłają ludzi do Meksyku, by w ramach projektów misyjnych budowali po tamtej stronie nowe domy. Mieszcząca się po meksykańskiej stronie granicy Tijuana ciągle rozwija się i rośnie, gdyż pojawia się tam coraz więcej ludzi. Część z nich chce dotrzeć do Stanów Zjednoczonych, ale większość z nich pozostanie w Tijuanie. Wszyscy jednak znaleźli się tutaj, bo wydaje im się, że tu życie jest lepsze niż tam, skąd przyszli. Góry Oaxaca, Guerrero albo Michoacán są piękne, ale połączenie ciężkich warunków ekonomicznych i degradacji środowiska naturalnego czyni życie zwyczajnie nie do wytrzymania.
   Joel Simon pisze w swojej książce Endangered Mexico (Zagrożony Meksyk), że: nieustannie słyszę to samo zdanie – Porque la tierra ya no da – Ponieważ ziemia nie rodzi, gdy pyta mieszkańców Oaxaca, dlaczego opuścili swoje domy w poszukiwaniu pracy.

Scott Sabin

Pełny tekst artykułu po zalogowaniu w serwisie.

Jak uzyskać pełny dostęp do zasobów serwisu jednota.pl