Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Nr 9-10 / 2008

Remont organów w Parafii ewangelicko-reformowanej w Warszawie rozumiany jako przedsięwzięcie trwał cztery lata, z czego półtora roku zajęły prace wykonywane bezpośrednio przy instrumencie w kościele. Trudno stwierdzić, czy te cztery lata to długo czy krótko. To przecież nie wbijanie gwoździ, to nie pośpiech, praca na kolanie ani rutyna. Komputera w tym przypadku zastosować się nie da. Organmistrz, człowiek zajmujący się renowacją i remontami organów, to nie zwykły rzemieślnik, który przychodzi z torbą narzędzi, coś utnie, coś dokręci, przetrze szczotką i po dwóch godzinach kończy pracę. Narzędzi przy remoncie organów jest cała masa: kilkadziesiąt śrubokrętów, szczypiec, kombinerek, cążków i obcążków, ścisków stolarskich, trzymaków, imadeł, podstawek. Mamy tu rzędy plastikowych słoiczków ze śrubami, płaty tektury, prostokąty sklejki, szczotki, szczoteczki, młotki ciężkie i lekkie, pędzelki, tubki kleju, pilniczki do metalu i zdzieraki do drewna. Obok tej masy narzędzi – równo poukładane piszczałki, drewniane i cynowe. A gdy zajrzy się do środka organów, tam, gdzie w tylnej ich części tkwią rzędy mieszków i zaworów, gdzie biegną dziesiątki metrów rurek – to ta ilość i różnorodność szczegółów przytłacza. Cztery lata remontu kurczą się do bardzo krótkiego okresu.
     Standardowy remont organów, kiedy organmistrz dysponuje wszystkimi częściami, które należy wymienić (np. piszczałkami), nie trwa długo. To kwestia zdemontowania starych i włożenia nowych elementów, gruntowne czyszczenie instrumentu, intonacja i strojenie. W przypadku organów warszawskich sytuacja była bardziej skomplikowana. Nie chodziło o kilka czy kilkanaście części ani o wyczyszczenie ławki organisty i pomalowanie jej lakierem – elementów do wymiany, uzupełnienia i odrestaurowania było tysiące. Oprócz wnętrza organów została odrestaurowana i zrekonstruowana cała szafa organowa. Tę pracę wykonała pani Magdalena Bogdan z Katowic. Renowacja szafy trwała cztery miesiące. Należało wyremontować konstrukcję nośną organów, która była zachwiana. Ilość przygotowanych elementów, zgromadzona dokumentacja, wszelkie pozwolenia, zorganizowanie zaplecza technicznego i bytowego – o tym nie da się opowiedzieć w kilku słowach.

Od ucznia do organisty

Michał Markuszweski znał organy Parafii ewangelicko-reformowanej jeszcze z czasów liceum. Jako uczeń Marietty Kruzel, byłej organistki w parafii, kilkakrotnie zastępował swą nauczycielkę podczas nabożeństw. Był to jego pierwszy kontakt z instrumentem. Wtedy poznał jego wyjątkowość i zobaczył, jak dużej klasy jest to zabytek. Organy warszawskie oczarowały go i szybko przyzwyczaił się do nich. Grywał na nabożeństwach coraz częściej, aż wreszcie w roku 2004 rozpoczął stałą współpracę z parafią. Gdy został organistą, stało się dla niego oczywiste, że instrument należy wyremontować i przywrócić mu świetność. Zaczął o tym rozmawiać, najpierw z ks. Lechem Trandą, wieloletnim proboszczem parafii warszawskiej, i z Władysławem Schollem, prezesem Kolegium Kościelnego. Sprawa była jasna i dla wszystkich oczywista. Należało działać. Michał Markuszewski został patronem, koordynatorem i motorem działań tej inicjatywy.
     Współpraca organisty z Kolegium Kościelnym układa się doskonale. Najważniejszą rzeczą, którą otrzymał, było stuprocentowe zaufanie, pozwalające spokojnie pracować, swobodnie planować i realizować zamierzone cele. Wszyscy członkowie Kolegium wraz z pastorami świetnie rozumieli, że w ich kościele, Kościele ewangelicko--reformowanym, znajduje się skarb, o który należy dbać, choć wypadnie ponieść przy tym olbrzymie koszty.
    Michał Markuszewski od dziecka chciał zostać muzykiem. Jako 9-letni chłopiec spędzał z rodziną wakacje u kuzyna, proboszcza parafii pod Płockiem. Mógł wchodzić na chór, oglądać organy, dotykać ich i słuchać muzyki. Dziecięca fascynacja odezwała się w nim po latach. Najpierw grał na fortepianie – osiem lat w szkole podstawowej. Dopiero w liceum odkrył swoje „powołanie” i organy stały się jego pasją. Ukończył naukę gry na instrumencie w klasie fortepianu, a gry na organach uczył się dodatkowo. Studia w Akademii Muzycznej w Warszawie ukończył u profesora Grubicha w klasie organów i u profesora Gierżoda w klasie fortepianu. Następnie dwa lata studiował improwizację organową w Berlinie na Universität der Künste, a w międzyczasie terminował w Würzburgu u profesora Bosserta w klasie mistrzowskiej organów.

Jak rozpoczął się remont organów?

Wszelkie remonty obiektów zabytkowych poprzedza z jednej strony rozpoznanie zagadnienia od strony merytorycznej, a z drugiej – od formalno-prawnej. Trzeba mieć pozwolenie na prace konserwatorskie od Konserwatora Zabytków, złożyć wnioski o dofinansowanie, zdobyć fundusze, znaleźć firmę remontową. Po wyborze organmistrza toczy się dyskusja nad przebiegiem prac i sposobem wykonania remontu, następuje zbieranie materiału porównawczego... i tak przez cztery lata.
     Z polecenia profesora Akademii Muzycznej w Katowicach Juliana Gembalskiego, w maju 2004 roku Michał Markuszewski zatelefonował do organmistrza Olgierda Nowakowskiego i zaproponował remont warszawskich organów. Sama rekomendacja wybitnego artysty organiście parafii warszawskiej nie wystarczała. Michał Markuszewski chciał sprawdzić bezpośrednio, z jakiego rodzaju fachowcem ma do czynienia. Odwiedził kilka kościołów, w których przyszły restaurator prowadził remonty. Jakość prac wykonanych przez Olgierda Nowakowskiego była najwyższej klasy. Z perspektywy czasu wybór okazał się trafny. Olgierd Nowakowski to fachowiec najwyższej klasy, z ogromną wiedzą i doświadczeniem. To cechy, które pozwalają ufać takiemu człowiekowi – podkreśla Michał Markuszewski. Ale Olgierd Nowakowski – oprócz doskonałego warsztatu – ma serce i ogromną jego część swego włożył w remontowane przez siebie warszawskie organy. Jego cierpliwość, skrupulatność i dokładność mogą wydawać się osobie postronnej przesadne, ale bez tego organy parafii warszawskiej nie stałyby się instrumentem najwyższej klasy.
    Tak więc Olgierd Nowakowski w czerwcu 2004 roku przyjechał do Warszawy, spotkał się z Michałem Markuszewskim oraz ks. Lechem Trandą, który reprezentował w tej sprawie Kolegium Kościelne, obejrzał organy i wstępnie określił, co powinno być niezwłocznie zrobione przy instrumencie. W ciągu paru godzin zrobił fotografie, napisał kilka notatek, a na podstawie tego materiału przygotował kosztorys i określił zakres prac, które pozwoliłyby doprowadzić organy do właściwego funkcjonowania.
    Jednak wstępne ustalenia i kosztorys okazały się niepełne – organy były w znacznie gorszej kondycji, niż się na początku wydawało. Przyznam – zwierzał się organmistrz – że moje pierwsze wrażenie nie było złe, a to oznaczało, że sam sobie wypaczyłem obraz zadania, które przede mną stanęło.

Praca „rozwojowa”

Tak więc przy pierwszym oglądzie organy warszawskie sprawiały wrażenie instrumentu w dość dobrym stanie. Dopiero w trakcie prac zaczęły ujawniać się rzeczy nieprzewidziane. Na przykład – nieszczelności pod miechami organowymi. Udało się je zlokalizować dopiero po wyremontowaniu i zamknięciu wiatrownic, odrestaurowaniu harmonijkowych i stałych kanałów powietrznych, uruchomieniu obudowanego wentylatora. Ponieważ po usunięciu wszystkich uciążliwych ze względu na hałas nieszczelności wentylator wciąż ciągnął jałowe powietrze, a miech opadał szybko i z hałasem – rozpoczęły się żmudne poszukiwania przyczyn takiego stanu rzeczy. Okazały się nimi mikronieszczelności zużytych zaworów zwrotnych, które bezszelestnie przesączały powietrze, ale w liczbie 1150 dawały znaczne jego straty.
     Pojawiające się wciąż nieoczekiwane odkrycia usterek powodowały, że członkowie Kolegium Kościelnego parafii kilkakrotnie musieli decydować, czy należy ponieść dodatkowe koszty, czy zostawić instrument z wadami. Umiejętność wyławiania kolejnych defektów świadczyła tu o solidności i odpowiedzialności organmistrza. Można oczywiście zostawić niewielką nieszczelność miechów, ale wówczas, przy pełnej obsadzie głosów, przy włączonym tutti, organom zabraknie „oddechu”. W przypadku organów warszawskich zastosowany cichobieżny wentylator włoskiej firmy Valter Daminato jest na tyle mocny, że organy zadyszki nie dostaną.

Krzysztof Urban

Cztery lata - długo czy krótko? - pełny tekst

Jak uzyskać pełny dostęp do zasobów serwisu jednota.pl