Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 1-2 / 2007

W minionym roku wakacje spędziłam w Szkocji. Pod koniec czerwca przyjechałam z Dobrusią Puczyłowską do Edynburga z nadzieją, że wreszcie będziemy dłużej przebywać wśród niezliczonej liczby ewangelików reformowanych. Należąc do tak małej, jak nasza polska, ewangelickiej społeczności, byłyśmy spragnione liczniejszego towarzystwa. Okazało się jednak, że Pan Bóg czego innego chce swoje owieczki nauczyć i co innego im pokazać.

Dotarłyśmy na miejsce w piątek, a więc już wkrótce mogłyśmy uczestniczyć w niedzielnym nabożeństwie. Jeden z licznych kościołów reformowanych znajdował się za najbliższym rogiem naszej ulicy. Po drodze dwie starsze panie poprosiły o pomoc w przejściu przez jezdnię, więc ochoczo podałyśmy im ramiona. Okazało się, że wszystkie podążamy do tego samego miejsca, więc w "rodzinnym" niemal gronie wkroczyłyśmy do kościoła. Średnia wieku wśród przybyłych wynosiła 60-70 lat... Ale przecież nie o wiek tu chodzi. Ucieszyło mnie niezmiernie, że nabożeństwo prowadziła PANI pastor mająca ok. 30 lat. Do tej pory pamiętam, o czym było kazanie - o uciszeniu burzy i o burzach w naszym życiu. Potraktowałyśmy to jak Słowo Pana Boga do nas: On będzie nas prowadził podczas tej naszej pełnej wyzwań wyprawy w nieznane. Po nabożeństwie dostrzegłyśmy specjalne karteczki, na których można było zapisać swój adres, prosząc o domową wizytę pani pastor. Skwapliwie skorzystałam z tej możliwości.

Ponieważ w pobliżu naszego miejsca zamieszkania znajdowała się druga parafia reformowana, w której odbywały się także nabożeństwa wieczorne, wybrałyśmy się również i tam. Choć zastałam w kościele samych młodych ludzi, nie czułam się w nim najlepiej. Otóż okazało się, że jestem przywiązana do tradycyjnych nabożeństw, jakie znam z Polski. Takie właśnie było to poranne, natomiast wieczorne wydawało mi się zbyt "wolnokościelne". Nasza noga tam więcej nie postała.

Do "porannego" kościoła chodziłyśmy przez 6 tygodni. Okazało się, że uczęszczała tam zdecydowanie zamknięta społeczność. Przez ten czas nikt nie starał się nawiązać z nami bliższego kontaktu. Wzięłam się nawet na sposób zgłaszając się na ochotnika do przyparafialnego sklepu charytatywnego. W Szkocji jest sporo miejsc, gdzie ludzie przynoszą używane rzeczy, meble, książki, kasety, ubrania i inne przedmioty. Wolontariusze sprzedają je, a dochód przeznaczany jest na konkretne cele (walka z rakiem, pomoc zwierzętom itp.) "Mój" sklep miał zbierać fundusze na remont kościoła. Tak więc kilka razy dyżurowałam w sklepie, ale niestety i tu nie udało mi się "wejść" w parafialne środowisko. Po 6 tygodniach poddałyśmy się więc z Dobrusią i postanowiłyśmy spróbować szczęścia w innym pobliskim kościele. I było to sensowne posunięcie.

Do naszej nowej parafii przychodzili starsi, młodzież i dzieci - to był pierwszy plus. Drugim była przemiła atmosfera. Zaraz po wejściu do kościoła ktoś do nas podszedł, pokazał, gdzie są śpiewniki i Biblie, zapytał, kim jesteśmy, a po nabożeństwie zaprosił na kawę i herbatę. Poza tym wreszcie trafiłyśmy na kościół, który miał w zwyczaju prowadzenie tzw. Children’s Talk, czyli minikazań dla dzieci. Zapoznałam się z nimi w Amsterdamie, w którym rok wcześniej, również w parafii Church of Scotland, miałam letnie praktyki. Takie minikazanie czyni nabożeństwo bardziej rodzinnym, lżejszym i wspólnotowym. W kościele słychać wówczas śmiech, jest radośnie i to radośnie w Panu. Ponadto w parafii tej działała grupa młodzieżowa, na której spotkania zostałyśmy od razu zaproszone. Niestety, odbywały się w terminie, w którym obie pracowałyśmy.

Julia Lewandowska

Garść wrażeń z Edynburga - pełny tekst

Jak uzyskać pełny dostęp do zasobów serwisu jednota.pl