Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 9-10 / 2006

Kiedy w 1944 roku, po lipcowym zamachu na Hitlera, Helmuth hrabia von Moltke, chrześcijański demokrata i zdecydowany przeciwnik narodowego socjalizmu, stanął przed sądem oskarżony o zdradę, osławiony sędzia Roland Freisler, przewodniczący budzącego postrach Sądu Ludowego, postawił sprawę jasno: My i chrześcijaństwo podobni jesteśmy tylko w jednym: chcemy całego człowieka. Freisler miał rację. Chrześcijanie zawsze wiedzieli, że Bóg pragnie nas całych, nie tylko duszy, lecz i ciała, nie tylko w niedzielę, lecz o każdej porze. Wprawdzie wiara przeżywana raz w tygodniu nie przestaje być wiarą, ale utrzymuje nas od Stwórcy dość daleko. Jeszcze dalej od Niego pozostaje wiara ograniczona tylko do intelektu, do uczuć czy obrzędowości. Narodowy socjalizm, który z diabelskim sprytem wykorzystywał naturalne skłonności religijne człowieka, pragnął zagarnąć go bez reszty. Nie zadowalał się samym jego intelektem, uczuciami lub udziałem w obrzędach. Oczekiwał pełnego oddania, całkowitej ofiary. Toteż dla chrześcijan, których wiara nie pozwalała na kompromisy z reżymem, nie było w Niemczech miejsca w owym czasie. Dlatego von Moltke został skazany i stracony.

Ludziom niereligijnym pamięć nazizmu lub komunizmu podpowiada nieufność wobec wiary w Boga, który pragnie całego człowieka. Skłonni są nazywać Go tyranem i despotą, a w religii dopatrują się elementów ustroju totalitarnego. Rzadko jednak przychodzi im na myśl, że narodowy socjalizm czy stalinizm były w gruncie rzeczy przerażającą karykaturą religii, stanowiły nie tylko zaprzeczenie autentycznej wiary, lecz po prostu jej inwersję. Te polityczne religie pragnęły całego człowieka, ponieważ chciały go zniewolić i duchowo zniszczyć. Bóg natomiast pragnie całego człowieka, ponieważ chce go wyzwolić i zbawić. Bóg chce pełni naszego człowieczeństwa, nazizm i komunizm chciały jego całkowitej zatraty w masie, ideologii i partii. Bóg jest bytem absolutnym i nieskończonym; nie poddany żadnym ograniczeniom, wolny i suwerenny, oczekuje od człowieka pełnego zaangażowania całej jego istoty: ciała, duszy i ducha. Siłą, która pozwala nam zaangażować się całym sobą i nigdy nie tracić z oczu celu naszej duchowej wędrówki, jest wiara. Wiara zaś żyje przede wszystkim modlitwą.

W przekonaniu Jana Kalwina, którego śladem poszła teologia ewangelicko-reformowana, celem ludzkiego życia jest poznanie Boga. Tej teologii nieraz zarzuca się, zresztą nie bez racji, że nadmiernie zintelektualizowała wiarę - ograniczając ją do rozumu, wysuszyła ją na wiór, tym samym utrudniając ludziom drogę do Boga. Ale Kalwinowi wcale nie chodziło o poznanie wyłącznie intelektualne. W wierze widział szczególną wiedzę, która obejmuje również nasze serca i wolę. Dlatego taki nacisk kładł na modlitwę, określając ją jako główne zadanie wiary. 400 lat później Karl Barth, najwybitniejszy ewangelicki teolog naszych czasów, wtórował Kalwinowi. Nie istnieje ani ludzkie poznanie Boga - twierdził - ani teologiczne poznanie człowieka bez trwałego i nieprzerwanego aktu modlitwy1.

Lecz co to jest trwały i nieprzerwany akt modlitwy? Nie jest to przecież pogańskie wielosłowie czy modlitwa na pokaz. Gdy się modlisz - mówi Jezus - wejdź do komory swojej, a zamknąwszy drzwi za sobą, módl się do Ojca swego, który jest w ukryciu (Mat. 6:6). Przed Bogiem - niestrudzenie podkreśla Barth - możemy stanąć tylko z pustymi rękami. Człowiek bowiem zawsze i bez przerwy potrzebuje Boga jako jedynego Darczyńcy. W modlitwie Barth widzi nade wszystko prośbę. Nie prosić Boga o nic to zdaniem Bartha akt niewdzięczności. Gorzej, to akt arogancji, ponieważ powstrzymując się od prośby, dajemy Bogu do zrozumienia, że nie potrzebujemy wcale Jego pomocy w naszym codziennym życiu, a tym bardziej w sytuacjach kryzysu lub bolesnej straty. Nasze puste ręce są konieczne - twierdzi Barth - jeśli mają się przed Bogiem rozewrzeć i zostać napełnione. Może dlatego błogosławieni są ubodzy duchem, może dlatego tradycja chrześcijańskiej ascezy i mistyki nieraz mówi o ogołoceniu człowieka nie tylko z bogactw i dóbr, lecz również z obrazów Boga. Może dlatego Szekspirowski Król Lir, który poprzez cierpienie powoli uświadamia sobie iluzoryczność władzy, bogactwa i międzyludzkich stosunków opartych na interesie i korzyści, w pewnym momencie stwierdza gorzko: Człowiek nie zepsuty to takie właśnie jak ty biedne, gołe, dwunożne zwierzę. Precz, precz, pożyczone osłony!2 W modlitwie nie ma miejsca na "pożyczone osłony".

W modlitwie - powiada Barth - wszelki ludzki kamuflaż, wszelkie maski, jakie na co dzień nosimy, muszą z nas opaść. W codziennym życiu wszyscy odgrywamy jakieś role i pełnimy różne funkcje. W modlitwie natomiast wypadamy z roli i zdejmujemy z twarzy maskę. Stajemy wówczas przed Bogiem ogołoceni ze wszystkiego z wyjątkiem głębokiej potrzeby Jego samego, o której pośród naszych codziennych spraw łatwo zapominamy. Ten, kto odczuwa potrzebę Boga we wszystkim i na przekór wszystkiemu jest właśnie człowiekiem - powiada Barth. Bóg ze swej strony wzywa nas do modlitwy i nakazuje ją nam, ten zaś, kto świadomy swoich potrzeb przychodzi do Boga ze zwykłą prośbą, posłuszny jest Bożemu nakazowi i modli się właściwie3. Posłuszny, ponieważ Pismo Święte - zarówno Stary, jak i Nowy Testament - pełne jest wezwań człowieka do modlitwy. Wzywaj mnie w dniu niedoli - mówi Bóg w Psalmie 50, często i chętnie przywoływanym przez Bartha.

Lecz zrzucenie maski w modlitwie, rezygnacja z fałszywej tożsamości, kiedy stajemy ogołoceni przed Bogiem, zbliża nas do Niego nie tylko dlatego, że czynimy Jego wolę. Uświadamiając sobie głęboką potrzebę Boga i własną znikomość wobec Jego nieskończonej łaski, stajemy się ludźmi autentycznej wiary. Ale to dopiero pierwszy krok. Idąc dalej, przeżywamy dar partnerstwa z Bogiem, od partnerstwa zaś jeszcze ważniejszy jest wymiar mistyczny, czyli zjednoczenie z Nim, które św. Piotr nazywa uczestnictwem w boskiej naturze (2 Ptr. 1:4). Barth jednak mistyki nie tylko nie lubił, lecz świadomie ją odrzucał, choć nieraz wydawał się jej bardzo bliski. Bo czymże innym jest nacisk na ludzką potrzebę Boga i na puste ręce człowieka, jak przyjmowaniem postawy mistycznej, znanej nie tylko chrześcijaństwu, lecz również innym tradycjom religijnym. Czymże innym jest upór, z którym Barth podkreśla, że człowiek jest niczym, a Bóg wszystkim? Zwłaszcza, że wykazując nicość człowieka, Barth go bynajmniej nie deprecjonuje, lecz przeciwnie; daje aż nadto wyraźnie do zrozumienia, że tylko człowiek ogołocony ze wszystkiego jest w stanie przyjąć dary Boga. To ogołocenie, ta nicość, jakże różna od nihilizmu pozbawionego duchowej busoli człowieka, który całkowicie utracił kierunek swojej wędrówki, jest tym, co chrześcijanie z dawien dawna nazywali vacare Deo - pustką Boga. Na czym ona polega? Na tym, by w swoim własnym wnętrzu zrobić dla Boga miejsce, by mógł On wejść do serca człowieka i stamtąd promieniować na całą jego istotę. Modlitewne wielosłowie nie tylko temu nie sprzyja, ale wręcz przeszkadza.

Krzysztof Dorosz

O modlitwie - pełny tekst

Jak uzyskać pełny dostęp do zasobów serwisu jednota.pl