Drukuj
NR 5-6 / 2006

Kompleks pana, kompleks chama

Od doliny Warty do doliny Dniepru „Polak” i „pan” to synonimy. W nędznej Galicji i w wiecznie głodnej Białorusi. Polak na włościach, czyli wróg klasowy. Wystarczy wsłuchać się w słowa i ton głosu drobnych handlarzy zza Buga: „pan kup, pan weź, pan nie szkoduj pieniążka... ”. Ileż w tym „panieniu” błagania i samoponiżenia.

Jednak po cichu przeciętny Białorusin pluje na tę polsko-pańską honorność, którą zna od niepamiętnych pokoleń. Pan Polak nigdy nie przymierał głodem i nie ma nic lepszego do roboty, ino warcholić się i pienić. Człek zeń niepoważny, aczkolwiek niebezpieczny. Lepiej z nim uważać.

A teraz wstawmy w ten schemat inne nazwy narodów. Węgrów, Słowaków, Rumunów, Serbów. Nadal wszystko pasuje jak ulał. Ziemiami od Tatr do Adriatyku i do gór Transylwanii-Siedmiogrodu władali panowie węgierscy. Dziś na tym obszarze istnieją nowe państwa o chłopskim rodowodzie, podobnie jak na kresach dawnej Polski. Czas jest nielitościwy dla wielmożnych imperiów.

Słowak o chłopskim rodowodzie tak samo alergicznie reaguje na obecność kultury węgierskiej w przygranicznych powiatach swojego kraju, jak Białorusin na polskość w dzisiejszej Grodzieńszczyźnie. Mówiący po polsku „tutejszy” jest postrzegany jako przemądrzały wieśniak, sadzący się na pańskość. I lepiej unikać bliższych z nim kontaktów, bo taki typ zdolny jest do świństw najohydniejszych.

Polacy są narodem przesiąkniętym szlachetczyzną, bo polski proces narodowotwórczy oscylował wokół dworów i dworków. Widać to choćby w Panu Tadeuszu, eposie przecież narodowym, gdzie chłop właściwie nie istnieje. Porównywany z Panem Tadeuszem białoruski epos narodowy nosi tytuł Nowa ziemia i jego autorem też jest Mickiewicz, tyle że nie ubożuchny szlachetka Adam, lecz obrastający w kułacki tłuszcz Kastuś. I on pochodził znad Niemna, z nowogródzkiej ziemi geniuszy. Jego „Nowa ziemia” to historia bogacącego się chłopstwa pouwłaszczeniowego. Odwrotnie niż w Panu Tadeuszu – jeśli występuje tu dwór z panem dziedzicem, to najwyżej w domyśle.

Białoruska sprawiedliwość jest sprawiedliwością Jakuba Szeli, a ufundowana na niej dzisiejsza Republika Białoruś nie jest państwem narodowym, lecz socjalnym. Nawet gorzej, bo klasowoparobczańskim, z dominacją światopoglądu kołchoźniczego. Żadnych oligarchów, żadnych reform, żadnego naśladowania sąsiadów za kordonem. Zdaniem współczesnego Białorusina – właściwie Sowieta – wszyscy wokół Białorusi są durniami. I dziwi się on serdecznie, że bratnie narody tak beznadziejnie i lekkomyślnie błądzą.

Los ukształtował Białorusinów na ludzi pokornych i cichych. Czasami można usłyszeć opinię, że to nacja o mentalności niedawnych niewolników, rabów. W tym pogardliwym określeniu czuć irytację ich uległością. Jednak i zniecierpliwienie, i pogarda są niesprawiedliwe. Wynikają jedynie z nieznajomości historii. Białoruś to gościniec między Europą a Rosją. Czy można mieć inną mentalność, wychowując się na gościńcu, po którym od stuleci wędrują armie i ludy?

Największą i decydującą katastrofą był najazd Aleksieja Michajłowicza w połowie XVII stulecia (w Polsce były to czasy potopu szwedzkiego). Białoruś utraciła wówczas ponad połowę ludności i blisko trzy czwarte potencjału ekonomicznego. Wróg wypalił miasteczka i miasta, np. w rozległym powiecie witebskim doliczono się potem zaledwie około dwustu mieszkańców. Społeczeństwu białoruskiemu amputowano wyższe warstwy i od tej pory skład socjalny tutejszej ludności ograniczał się już tylko do pańszczyźnianego chłopstwa. Po tym ciosie Białoruś właściwie nigdy się już nie podniosła.

W zachowanych przekazach XVII-wiecznych wspomina się, że na Białej Rusi można było wędrować od rana do wieczora i nigdzie nie uświadczyć człowieka, jeno trupy, trupy, trupy. Nie było komu ich grzebać. W ocalałych chatynkach znajdowano całe rodziny wymarłe z głodu i chorób.

Pół wieku później wybuchła wojna północna. Na Białorusi niewiele już było do rabowania, lecz z rozkazu Piotra I spalono Mohylew, a ćwierć odradzającej się populacji wymordowano lub wywieziono do Rosji. Uprowadzanie ludności na masową skalę było stałym i ulubionym zabiegiem rosyjskim. Rozrastające się imperium, zagarniające terytoria słabo zaludnione i cywilizacyjnie zacofane, potrzebowało fachowców i siły roboczej, więc brało ich w jasyr. Szczególnie ceniono jeńców z mieszczańskich rodzin rzemieślniczych, zwłaszcza majstrów budowlanych, wielce pożądanych przy rozbudowie zarówno samej Moskwy, jak i licznych ośrodków wojskowo-administracyjnych na prowincji.

I jakby tego było mało, w 1812 roku przyszła kampania napoleońska. Od poprzednich tragedii różniła się tylko tym, że teraz miejscowy lud marł nie od miecza, lecz raczej z głodu i epidemii, często cholery i chorób wenerycznych, przywleczonych przez żołnierzy-gwałcicieli. Dwie wrogie armie kompletnie ogołociły kraj z wszelkiej żywności. Notowano wtedy przypadki kanibalizmu, obłędnego wręcz zdziczenia – matki zjadały swoje dzieci!

Czwartej z kolei katastrofy zaznała Białoruś w latach dyktatury Stalina i okupacji niemieckiej. Dziesięciomilionowy kraj postradał prawie trzy miliony ludzi i ubytek ten został wyrównany dopiero w końcówce lat 70.

Czy można wskazać w Europie jeszcze jeden naród, któremu od 400 lat w każdym stuleciu metodycznie urządzano milionowe masakry? Białorusini przetrwali zaledwie biologicznie, na rozwój gospodarczy i kulturalny, na odbudowanie wyższych warstw społecznych sił już nie starczyło.

Po podróży na ziemie dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego wyczulona na losy ludzkie Maria Konopnicka zaszokowana była rozmiarami biedy. Proroczo przeczuwając, że pewnego dnia zakiełkuje tu Białoruś, martwiła się, że przyszli Białorusini będą ludźmi o skamieniałych sercach.

Słusznie była zaniepokojona. W społeczeństwie zbudowanym z biedoty nie ma sprzyjających warunków dla idei humanizmu i demokracji. Namacalnym tego dowodem jest obecny prezydent tego nowopaństwa, kochany i noszony na rękach przez lud. Jego program – bieda po równo i żadnych bogaczy – wywołuje powszechny entuzjazm. Ale przecież i w Polsce za Łukaszenką poszłyby miliony, przynajmniej bezrobotnych.

Wśród Białorusinów wciąż żyje znany z historii stereotyp Polaka-ciemiężcy. Ten dawny wyzyskiwacz dziś przybiera postać cwanego i nader wygadanego faceta, z którym lepiej nie wchodzić w żadne układy. W Białorusinach odzywa się chłopska awersja do białych dłoni i wygolonych policzków – tak właśnie wyglądał dziedzic lub wojskowy osadnik, gospodarujący na rozległych hektarach.

W Szczenięcych latach Melchior Wańkowicz znakomicie opisał tę niechęć i nieufność, która każe mniemać, że wszyscy porządni ludzie na świecie rozmawiają normalnie, czyli tak jak Białorusini, natomiast wszelkie wielmożne państwo zmyśla różne dziwne języki, żeby chłop nie był w stanie wyrozumieć ichnich niecnych intryg.

Z perspektywy Jakuba Szeli kobiety dworskie wydają się ponętnymi kurwami. Oto scena z powojennej polskiej prozy nurtu chłopskiego: pani dziedziczka spod Kielc zwiała przed Armią Czerwoną, więc parobcy zerwali ze ściany w pałacyku jej portret olejny i po kolei włazili na obraz, wyobrażając sobie słodkie gwałcenie. Niemal identyczną scenę spotykamy w białoruskiej epice Czesia Adamczyka – we wrześniu 1939 roku chłopi z rechotem wyłamują drzwi do sypialni w domu osadnika, kryjącego się z żoną i córkami; nieszczęśnik zdążył przed przybyciem tych ogierów wystrzelać rodzinę i popełnić samobójstwo.

To także symbol zderzenia sprawiedliwości białoruskiej z polską. Dokładniej – klasowochłopskiej z narodowopolską. Bo przecież pani nad Wisłą też czuła pismo nosem, umykając przed wsiowymi rodakami, Polakami, na zachód. Polka przed Polakami, przy czym w towarzystwie Niemca – nielubianego, ale z junkierskim rodowodem. Nie z chamem śmierdzącym.

W okresie między wojnami światowymi w zapóźnionej Białorusi nie wykluła się białoruska państwowość, choćby w postaci autonomii. Znaczna część winy za to spada na Polaków, którzy odrzucili federalistyczne koncepcje marszałka Józefa Piłsudskiego. Czynię wyrzuty Polakom, bo zawsze bardziej winny jest silniejszy – ten, który mógł, ale nie zechciał. A Polacy mogli tym łacniej, że bolszewicy wcale nie upierali się przy takiej czy innej linii granicznej, zgłaszając ustami Lenina całkowity brak zainteresowania Białorusią przedberezyńską. Zależało im tylko na dwóch rzeczach: na pokoju i na posiadaniu Ukrainy, bez której nie ma imperium rosyjskiego.

Wizja Piemontu białoruskiego w granicach Rzeczypospolitej okazała się jedynie mrzonką, piękną utopią. W oczach większości polskiej opinii publicznej Kresy Wschodnie były odwieczną i integralną częścią Polski, zarówno pod względem gospodarczym, jak i kulturowym. W Białorusinach widziano zaś tylko źle mówiących po polsku Polaków.

Dlatego w kręgach narodowców białoruskich powszechne początkowo polonofilstwo stopniało, ustępując miejsca poczuciu krzywdy. Rozczarowanie było tym większe, że więzi spajające oba narody były naprawdę bliskie. Przykładem niech będzie geniusz białoruskiej poezji – Janek Kupała (Jan Łucewicz), który w młodości zaczynał tworzyć w języku polskim i jak potem wspominała jego żona Władysława, jeszcze po wielu latach we śnie często mamrotał coś po polsku. Zresztą do dziś w mińskich gabinetach i salonach można porozmawiać po polsku.

Jednak bądźmy sprawiedliwi – nawet gdyby po I wojnie światowej państwo polskie i jego naród zgodziły się uznać ziemie Białorusi za obszary niepolskie, i tak na niewiele by się to zdało, bo narodowy ruch białoruski dysponował zaledwie zalążkową kadrą i potrzebował jeszcze jednego pokolenia, by móc przejąć władzę z rąk polskich.

Natomiast sowieckie kołchozy idealnie wpasowały się w białoruską mentalność, zajmując w niej miejsce dworów z ekonomami i hajdukami. Ta rzeczywistość trwała aż do sierpnia 1991 roku, kiedy to Białoruś niespodziewanie stała się samodzielnym państwem, wcale tego nie pragnąc. Musi teraz radzić sobie sama, bo sąsiedzi zostawili ją na łasce losu. Dowartościowuje się więc na chłopski sposób, zacierając ślady swej tożsamości, której się wstydzi, i naśladując tych, których uważa za lepszych od siebie.

Dlatego właśnie i rodzice białoruskich dzieci, i władze państwowe dążą do tego, by wszystkie szkoły i uczelnie były rosyjskojęzyczne. Na pograniczach język białoruski, noszący piętno chłopskości, jest rugowany także przez języki państw ościennych – mnożą się tam szkoły polsko- -litewsko- i ukraińskojęzyczne. Białoruski uczeń, wyuczywszy się w polskojęzycznej szkole, zachowuje się tak, jak uczeń warszawski z liceum anglojęzycznego: obmyśla emigrację.

Tak oto manifestuje się kompleks chama, którym przesiąkła dusza białoruska. Człowiek z taką duszą hoduje w sobie żal do otaczającego go świata, zwłaszcza do Polaków. O to, że nie dali, nie pomogli, nie pociągnęli za sobą do lepszego świata. Bo przecież bogacz ma moralny obowiązek dać biedakowi. Aleksander Łukaszenko gra na tych białoruskich kompleksach, mówiąc: Nikt nas nie chce, nawet Polska odwróciła się do nas tylną częścią ciała.

Teraz okazało się, że także Rosja straciła apetyt na Białoruś i nazywa ją pasożytem. Największym okazem pasożyta jawi się rosyjskim elitom sam Aleksander Łukaszenko, notorycznie żebrzący na Kremlu o jakieś bonusy dla siebie, a w tym samym czasie mamiący zachodnich kapitalistów; istna panna na wydaniu, zwodząca narzeczonego.

W każdym państwie motorem rozwoju i wzrostu jest tylko część społeczeństwa, nie więcej niż 10 procent jego obywateli. To ci aktywni, przebojowi, kreatywni, zaradni, a w konsekwencji zamożniejsi. Tę proporcję – 10 procent, a więc co dziesiąty – uznaje się za normę ogólną, uniwersalną. Białorusinom brakuje tej grupy. Władza nie dopuszcza, by odszczepiły się owe procenty od gładkiego monolitu społeczeństwa równych i równiejszych. Nad tym czuwa orwellowskie ministerstwo sprawiedliwości, tudzież wszelkie służby państwowe. Białoruś na czele z Łukaszenką nie życzy sobie rozwoju i wzrostu, budując zamiast tego jedyny w swoim rodzaju raj dla ubogich.

Białorusini patrzą na narody zamożne lub bogacące się z mieszaniną zazdrości i niechęci, która wynika z przeświadczenia, że „Ameryki to my nigdy nie dogonimy”. Dokładnie tak samo myślał o panu we dworze chłop pańszczyźniany. Ta rozpaczliwa zawiść przeradzała się w nienawiść, znajdującą literackie odbicie w twórczości dziewiętnastowiecznych pisarzy, np. w poemaciku Rabunki mużykou Jana Barszczewskiego.

Jednak dla zrekompensowania kompleksu niższości Białorusini wymyślili swoistą mitologię, w której nieudacznictwo jawi się jako coś pozytywnego. Wystarczy wsłuchać się w opowieści emigrantów białoruskich w USA – w Ameryce wszystko jest ich zdaniem gorsze niż w sowieckiej ojczyźnie. Ta postawa znana jest także w Polsce. Proszę przeczytać uważnie Dolorado Edwarda Redlińskiego – aż dziw bierze, że biedak zdołał przemęczyć się w okropnych Stanach Zjednoczonych aż siedem lat!

Tak, Polacy nie powinni mieć kłopotów ze zrozumieniem Białorusinów. Mają przecież Leppera. Dla polskich Białorusinów Podlasia jest on wręcz sobowtórem Łukaszenki. Jego przyjazdy w te strony wywołują nastrój nieustającego festynu, a każde ostrzejsze sformułowanie wodza lud kwituje owacjami. Dla tego ludu Lepper nie jest Polakiem, lecz polskojęzycznym swojakiem. To nasz człowiek w Sejmie, który wyraża myśli i oczekiwania prostych ludzi. Niestety, „panowie złodzieje” nie dają mu dojść do głosu.

I ten właśnie Lepper może być jeszcze jednym dowodem polsko-białoruskiej wspólnoty losu. Wspólnoty, która uwidacznia się i w dobrym, i w złym. Przecież ilekroć upadała historyczna Litwa, czyli dzisiejsza Białoruś, tylekroć upadała Polska. To łatwo sprawdzić w podręczniku do historii.

Sokrat Janowicz
[Czołowy prozaik i eseista białoruski, żyjący w Polsce]
Przedruk za zgodą Autora