Drukuj

NR 11-12 / 2005
MISTRZOWIE WIARY

Jedną z dzielnic aglomeracji wielkiej Warszawy są Włochy, położone na południowym zachodzie stolicy. Biegnący przez środek Włoch szlak kolejowy dzieli osiedle na Włochy Stare i Nowe. Z tym miejscem związane jest moje dzieciństwo, okres szkolny i akademicki, dorastanie do praw i obowiązków obywatelskich, a także dojrzewanie do bycia chrześcijaninem. Nie trzeba przypominać, jak ważni są w tym okresie ludzie, których spotykamy na swojej ścieżce życia. Kto okaże się autorytetem? Kto będzie miał wpływ na pierwsze własne decyzje i egzystencjalne wybory?

Opatrznościowym człowiekiem był dla mnie w tamtych latach, o czym wówczas jeszcze nie wiedziałem, pierwszy proboszcz i budowniczy rzymskokatolickiej parafii św. Teresy od Dzieciątka Jezus, ks. dr prałat Julian Chrościcki. Parafię tworzył od podstaw, skierowany na nową placówkę przez warszawską Kurię Biskupią w 1934 roku. Pozostał tam do końca życia, czyli do 9 września 1973 roku. Pomimo agresywnej walki z Kościołem w czasach Polski Ludowej, doprowadził do erygowania jeszcze jednej włochowskiej parafii (na Starych Włochach). Dedykował ją Matce Bożej Saletyńskiej. W ten sposób wypełnił śluby, które złożył w czasie pobytu w więzieniu niemieckim na zamku w Lublinie. Sponiewierany i skatowany fizycznie obiecał Matce Jezusa, że jeśli wróci do parafii żywy, postawi świątynię ku Jej czci.

W moim rodzinnym domu osobą czuwającą nad życiem religijnym była babcia. Nie pracująca zawodowo, doświadczona przez życie, znająca smak wojny, kochająca czyny zbliżające do Boga, zabierała mnie od najmłodszych lat do drewnianego jeszcze kościoła. Patrząc na nią bardzo szybko polubiłem dom Boży i sprawowane w nim nabożeństwa. Razem z nią odbywałem codzienną wędrówkę od ołtarza do ołtarza, "załatwiając" u poszczególnych świętych, często wyspecjalizowanych w pomaganiu ludziom, ważne sprawy swoje i całej rodziny. Właśnie ukończono budowę potężnej murowanej świątyni, na którą babcia przekazała wiele rodzinnych kosztowności (czego sam dziadek nie był w stanie policzyć), gdy spytała mnie, co myślę o zostaniu ministrantem. Wiedziała, że o tym marzę. Zapisany do zespołu służby liturgicznej, znalazłem się bardzo blisko księży. Byli różni, to oczywiste.

Największe wrażenie i szacunek budził jednak nie któryś z młodych, wysportowanych i nowoczesnych wikariuszy, ale właśnie mający już swoje lata, schorowany prałat. On był pierwszym moim mistrzem, pokazującym co zrobić, żeby zobaczyć i usłyszeć Niewidzialnego. Podziwiałem jego godność, którą zachował nieskalaną nie tylko wobec hitlerowskiego, czy sowieckiego okupanta, o czym w domu często się mówiło, ale i później, w nie mniej trudnych latach bolszewickiego reżimu. Szanowali go chyba wszyscy przyzwoici ludzie, bo i on szanował każdego. Zarówno tych wykształconych i dumnie się obnoszących ze swoją inteligencją, jak i tych prostych, często nieporadnych w zachowaniu i kontakcie. Prałat nie zapominał ani na chwilę o oczywistej prawdzie wiary, którą przekazywał klerykom, jako doktor teologii, na swoich wykładach w Seminarium Duchownym na Krakowskim Przedmieściu: Bóg pragnie, aby wszyscy ludzie poznali prawdę i osiągnęli zbawienie. A skoro Bóg nie czyni różnicy między osobami, więc i Jego sługa nie powinien tego czynić.

Ks. Mateusz Matuszewski

Prałat z warszawskich Włoch - pełny tekst

Jak uzyskać pełny dostęp do zasobów serwisu jednota.pl