Drukuj

10 / 1992

O stosunkach między Kościołem rzymskokatolickim a ewangelicko-reformowanym można na pół żartobliwie powiedzieć, że przypominają

RELACJE MIĘDZY SŁONIEM A MYSZKĄ.

Obydwa te stworzenia należąc do tej samej gromady (ssaków) reprezentują wszakże odmienny gatunek i pędzą żywot wprawdzie w tym samym środowisku, ale na innych poziomach, do czego choćby już same rozmiary je predestynują. Jak zobaczymy, to niezbyt poważne porównanie całkiem poważnie i bardzo ściśle przystaje do rzeczywistości.

Otóż myszka, pędząc niezależny i samorządny żywot, jest w swej suwerenności w pewnym sensie uzależniona od słonia, bo musi się strzec, aby kolos jej przez przypadek nie rozdeptał. Chwilami słoń nawet przysłuchuje się popiskiwaniom myszki i jej obecność koło siebie toleruje, bo cóż mu ona może zaszkodzić, choćby nawet przez przypadek wlazła mu do trąby. Najwyżej trochę go połaskocze, wywoła kichnięcie, no i koniec sprawy. Nie wynika z tego wszelako, że myszka jest niepotrzebna czy że można ją ignorować, bo nawet w Polsce wśród chrześcijańskiej fauny ma swoją rolę do spełnienia i byłoby dobrze, aby słoń o tym nie zapominał.

W wywiadzie zamieszczonym w „Tygodniku Powszechnym" (nr 30 z 26 lipca 1992) Adam Michnik zauważył, że

DLA KOŚCIOŁA RZYMSKOKATOLICKIEGO NIE MA W POLSCE ALTERNATYWY.

Tak, niestety, jest, co ze smutkiem przyznajemy, choć należałoby stwierdzenie powyższe uzupełnić, a mianowicie że nie ma takiej alternatywy z socjologicznego punktu widzenia. Zbyt duża bowiem zachodzi dysproporcja ilościowa między katolicyzmem a ewangelicyzmem w Polsce, aby oba kierunki w ogóle mogły tu ze sobą rywalizować w dobrym tego słowa rozumieniu. Można jednak przyjąć, że ewangelicyzm stanowi, przynajmniej teoretycznie, określoną alternatywę. Prezentuje mianowicie odmienny od katolickiego punkt widzenia w istotnych kwestiach teologicznych, eklezjalnych i etycznych, co z kolei powoduje odmienną interpretację zjawisk społecznych, politycznych i ekonomicznych oraz pozwala na zajmowanie odrębnego stanowiska wobec tych zjawisk, a w konsekwencji – także na wysuwanie innych propozycji rozwiązań.

Jako przykład niech posłuży stanowisko Synodu Kościoła Ewangelicko-Reformowanego w kwestii planowania rodziny i ustawy o ochronie życia poczętego (p. „Jednota" nr 6/91) oraz w sprawie wprowadzenia lekcji religii do szkół publicznych (p. „Jednota" nr 6/92). Mniej oficjalne, niemniej jednak charakterystyczne dla ewangelickiego sposobu myślenia, są reakcje tego środowiska na antycygańskie wydarzenia w Mławie czy też na posługiwanie się hasłem „chrześcijańskich wartości" do formułowania ideologicznych sloganów i do walki wyborczej, co dla ewangelików jest gorszącym nadużyciem Ewangelii.

Sprawą, która na nowo przywołuje bajeczkę o słoniu i myszce, jest

NAUCZANIE RELIGII W SZKOŁACH PUBLICZNYCH.

Wspomniane oświadczenie Synodu na ten temat, z maja br. oraz różne wypowiedzi na łamach „Jednoty" dają wyraz naszym poglądom, alternatywnym wobec poglądów (ale także wobec sposobów działania!) katolickiej większości. Co ma z tym wspólnego nasza bajeczka? A no to, że słoń po prostu idzie naprzód i robi swoje, nie słysząc lub nie chcąc słyszeć popiskiwań myszki, bo on ma własne ważne cele na uwadze, przy czym prawdopodobnie sądzi, że horyzonty myszki są z natury węższe i bardziej przyziemne niż jego. Nie bierze jednak pod uwagę, że drobna myszka może zrobić coś, czego on nie potrafi, mianowicie wspiąć się na wysokie drzewo i z takiego punktu obserwacyjnego ogarnąć wzrokiem szeroki horyzont ziemi. Bez względu jednak na to, co dostrzega myszka ze swojego miejsca siedzenia (na drzewie), słoń załatwia krok po kroku sprawy, które sobie zaplanował.

Redakcyjny felieton („Jednota" 5/92) zatytułowany

„W OCZEKIWANIU NA AKT TRZECI"

wyrażał obawę, że wkrótce nastąpi ów akt trzeci, to znaczy formalne wprowadzenie obowiązku nauczania religii lub etyki... I oto słowo staje się ciałem. Nowy wiceminister edukacji narodowej Kazimierz Marcinkiewicz, działacz ZChN, omawiając cele polityki oświatowej przytacza odpowiednie zdania z Deklaracji Ideowej i Programowej swego stronnictwa: Podstawowym zadaniem na najbliższe lata jest głęboka, zasadnicza przebudowa ustroju polityczno-społeczno - gospodarczego państwa [...] w oparciu o zasady katolickie i tradycje naszej kultury. Cytowane zdanie wiceminister odnosi, oczywiście, do szkoły. Niepokoją go głosy krytyki pod adresem lekcji religii, uważa, że możliwość poznawania Boga w polskiej szkole zależy od układu sił politycznych i dlatego jest zagrożona. Tymczasem, jak sądzi, chrześcijańsko - narodowe stronnictwo polityczne powinno dążyć do takiego systemu oświatowego, który zagwarantuje harmonijny rozwój każdego młodego człowieka. Rozwój uwzględniający wszystkie pierwiastki natury ludzkiej, w tym także jej wymiar nadprzyrodzony. Taki sposób myślenia prowadzi konsekwentnie do stwierdzenia, że nieobowiązkowe nauczanie religii w wymiarze dwóch godzin tygodniowo, z umieszczoną oceną na świadectwie szkolnym jest oczywiście tylko pewnym minimum, którego możemy się domagać i na jakie możemy się zgodzić [...]. Pełna integracja katechezy z pozostałymi przedmiotami, a katechetów świeckich i duchownych z radą pedagogiczną, zapewni spójność oddziaływań wychowawczych. Tak więc program, jaki zakreśla sobie wiceminister, oznacza w praktyce rozpoczęcie przewidywanego przez nas aktu trzeciego.

Zdawałoby się, że jako chrześcijanie powinniśmy być zadowoleni z takiego obrotu rzeczy. Padają przecież piękne słowa o poznawaniu Boga w polskiej szkole albo o rozwoju wszystkich pierwiastków duszy ludzkiej czy też o rozwoju zdolności duchowych, moralnych, intelektualnych i fizycznych, których najgłębszą podstawę stanowi Prawo Boże.

DLACZEGO WIĘC WŁAŚCIWIE NAM SIĘ TO NIE PODOBA?

Może całkiem niepotrzebnie usiłujemy wokół tej sprawy wywołać jakieś zamieszanie?

Z Oświadczenia Synodu Kościoła Ewangelicko-Reformowanego można wyodrębnić co najmniej pięć powodów naszego niezadowolenia i sprzeciwu.

1) Niepokoi nas sposób wcielania w życie kolejnych aktów prawnych. Przed dwoma laty wprowadzono lekcje religii do szkół publicznych z nadzwyczajnym pośpiechem, na podstawie instrukcji ministra, z pominięciem drogi prawnej i bez konsultacji z Kościołami mniejszościowymi. Stało się tak, mimo że ówczesny minister, o ile nam wiadomo, był tej idei przeciwny. Naciski musiały być na tyle silne, że minister im uległ. Nietrudno domyślić się, kto tak naciskał.

  1. Podobny pośpiech oraz brak poszanowania dla partnerów pojawił się w roku bieżącym. Przy opracowywaniu Rozporządzenia w sprawie warunków i sposobu organizowania nauki religii w szkołach publicznych przedstawicielom Kościołów mniejszościowych projekt dokumentu przedstawiono niemal w ostatniej chwili, co naszemu Kościołowi uniemożliwiło podjęcie decyzji we właściwym, przewidzianym przez zasady ustrojowe, trybie.
  2. Obawiamy się, że umieszczenie na świadectwie oceny z religii/etyki, a zwłaszcza brak oceny, może przyczynić się do dyskryminacji osób legitymujących się takim świadectwem.
  3. Nie odpowiada nam urzędowe, formalne potraktowanie modlitwy przed i po lekcjach, bo uważamy to za nadużycie imienia Bożego, czyli sprzeczność z nakazem Dekalogu. Modlitwa nie nadaje się wszak do pustego „trzepania", gdyż jest dobrowolnym aktem zwracania się do Boga, wynikającym z przekonania i potrzeby, a nie z formalnego obowiązku.
  4. Sami będąc mniejszością staramy się rozumieć inne mniejszości, na przykład muzułmanów, żydów czy choćby ateistów, którym ta akurat forma modlitwy, albo w ogóle jakakolwiek modlitwa, nie odpowiada lub jest obca. W dokumencie synodalnym powiedziano: Uważamy, że żadne dziecko w naszym kraju nie powinno z powodów religijnych doświadczać przymusu, niepokoju ani wyobcowania ze społeczności szkolnej. Nasze stanowisko wynika zarówno z ewangelicznej zasady miłości bliźniego i szacunku dla każdej osoby ludzkiej, jak też z poszanowania praw człowieka, do przestrzegania których zobowiązane jest nasze państwo.

Dwa lata temu protestowano przeciwko wprowadzaniu nauki religii do szkół publicznych głównie z obawy przed dyskryminacją, jaka mogłaby dotknąć dzieci nie uczęszczające na te lekcje. Na szczęście zjawisko to pojawiło się tylko w sporadycznych przypadkach, co bywa przywoływane jako argument w polemikach – na przykład przez bp. Kazimierza Romaniuka na łamach „Gazety Wyborczej" (nr 195 z 20 sierpnia 1992): Wydaje się, że obawy, iż coś może prowadzić do nietolerancji, są mocno przesadzone. Przypomnijmy, że właśnie do owej tolerancji odwoływano się bardzo głośno, gdy religia wracała do szkoły. Tymczasem okazało się po kilku latach nauczania religii w szkole, że wcale nie mamy do zanotowania tak wielu przypadków [podkr. – B.T.] nietolerancji. W podobnym duchu wypowiedział się abp Jerzy Stroba w telewizyjnych Wiadomościach 21 sierpnia br. Jak widać, zresztą nie tylko w tej sprawie, katoliccy

BISKUPI MYŚLĄ KATEGORIAMI OGÓLNYMI,

co można zrozumieć, natomiast nie bardzo dostrzegają poszczególne jednostkowe sprawy. Dla biskupa znaczenie mają miliony, natomiast dla cierpiącego pojedynczego człowieka jego osoba i jego problemy są całym światem.

Istota sprawy leży jednak gdzie indziej, bo najważniejszy, moim zdaniem, argument przeciwko nauczaniu religii w szkole wynika właśnie

Z SAMEJ ISTOTY KATECHEZY

i jej celu. Można wprawdzie uczyć w trybie szkolnym na przykład historii Kościoła, dogmatyki, można przekazywać wiadomości na temat treści Pisma Świętego, wymagać recytowania katechizmu, ale jak w tym trybie wzbudzić u dziecka wiarę, miłość i zaufanie do Boga, poczucie więzi z kościelną wspólnotą? Czy można wpoić mu potrzebę i umiejętność osobistej, spontanicznej modlitwy, skoro w szkole spotyka się ono z jej antyprzykładem?

Doświadczenia z okresu, kiedy lekcje religii objęte były programem szkolnym, mówią

O SKUTKACH NEGATYWNYCH.

Młodzież odnosiła się do nich w sposób zdecydowanie niechętny. Jeśli prefekt (tak wtedy nazywano księdza uczącego religii) był łagodny i nie wymagał posłuchu, lekceważono go. Jeśli zaś zdecydowanie wykonywał program, egzekwował wiadomości i stawiał zasłużone „dwóje", nie znoszono go. Byli też prefekci utalentowani, którzy umieli swoim „przedmiotem" uczniów zainteresować, może nawet pobudzić młode serca do prawdziwej wiary. Ale ilu takich było?

W tamtych czasach młodzież ewangelicka w diasporze pobierała lekcje religii w lokalach parafialnych, kontaktowała się ze swoim pastorem w zupełnie innej atmosferze i za punkt honoru uważała uczestniczenie w tych lekcjach i czerpanie z nich maksymalnych korzyści. Takiego „prefekta" się nie lekceważyło, więc i rezultaty katechezy były widoczne gołym okiem.

Z powyższych rozważań wypływa oczywisty wniosek, że

WŁAŚCIWYM DLA KATECHEZY ŚRODOWISKIEM JEST WSPÓLNOTA PARAFIALNA.

Dzieci i młodzież powinny mieć żywy kontakt z Kościołem, z ludźmi, którzy go tworzą; powinny uczyć się także na podstawie tego, co widzą i słyszą w swej wspólnocie; wyrabiać w sobie przekonanie, że to, czego się uczą, nie jest sumą wiadomości potrzebnych li tylko do otrzymania odpowiedniego stopnia, a potem jak nieprzydatny balast wyrzucanych z pamięci i z serca (jeśli tam się dostały), ale że wszystkie te wiadomości są materiałem, z którego buduje się postawy, odczucia, świadomość, poczucie odpowiedzialności za siebie, za innych ludzi oraz za środowisko, a zwłaszcza że tworzy się z nich wiarę, zaufanie i miłość do Boga. W środowisku wspólnoty zborowej młodzież powinna nabierać przekonania, że wszystko to znajdzie zastosowanie w konkretnych sytuacjach życiowych.Problem nauczania religii w szkole otwiera

NOWE POLE NAPIĘĆ SPOŁECZNYCH.

Już trwają przecież gorące spory bądź to w środkach przekazu, bądź też w różnych gremiach. W szczególności taki spór grozi konfliktem między katolikami a ewangelikami, niejako przy okazji odsłaniając różnice w mentalności obu stron. I tak, duchowieństwo katolickie, nawykłe do myślenia w kategoriach totalnych a zarazem w interesie partykularnym swojej instytucji, na ogół uważa, że szkoła rozwiązuje cały problem nauczania religii. Ewangelicy natomiast, nie tracąc z oczu globalnego wymiaru sprawy, wykazują zwykle więcej wyczucia i zrozumienia dla potrzeb i problemów indywidualnej osoby ludzkiej. Dla nich, żyjących przeważnie w rozproszeniu, niejeden problem powstaje teraz właśnie.

I znowu przydaje się nam opowiastka o słoniu i myszce, która ustępuje z drogi, bo nie chce być zmiażdżona. Po opublikowaniu dwa lata temu Instrukcji MEN Kościoły mniejszościowe zrazu zaprotestowały, ale wkrótce się z tego wycofały pod wpływem głosów przeciwnych, jakie nadeszły ze Śląska Cieszyńskiego, gdzie w dużych skupiskach żyją luteranie, oraz z Białostocczyzny, gdzie w podobnej sytuacji znajdują się prawosławni. Jak by to wyglądało – argumentowano – gdyby w szkolę niewielka grupa dzieci katolickich miała lekcje religii, a większość ewangelicka ich nie miała. W burzliwej dyskusji na tegorocznej sesji Synodu Kościoła Ewangelicko-Reformowanego ścierały się

DWA PUNKTY WIDZENIA:

jedni bronili zasady nauczania religii w środowisku zborowym, widząc w lekcjach szkolnych pewne zagrożenie dla istoty życia religijnego, drudzy zaś uważali, że ze względów życiowych i z uwagi na podkreślenie równości praw należy jednak uczyć religii w szkole. Osiągnięto kompromis sprowadzający się do tego, że – nie rezygnując z pryncypiów – Kościół godzi się jednak, aby poszczególne parafie decydowały o sposobie rozwiązania tej sprawy na płaszczyźnie lokalnej. To oczywiste ustępstwo zostało właściwie wymuszone decyzjami podjętymi przez katolicką większość. W swoim Oświadczeniu Synod wyraził głęboki niepokój wynikający ze sposobu wcielania w życie kolejnych aktów prawnych związanych z wprowadzonymi przed dwoma laty do szkól publicznych lekcjami religii o charakterze konfesyjnym. Negatywnie oceniając niektóre postanowienia zawarte w Rozporządzeniu ministra edukacji Synod nie wdawał się jednak w

ZAGADNIENIA MERYTORYCZNO-PRAWNE.

W sposób kompetentny, uprawniony i usprawiedliwiony w sierpniu br. rzecznik praw obywatelskich zakwestionował niektóre przepisy tego Rozporządzenia zaskarżając je przed Trybunałem Konstytucyjnym, co wywołało negatywną reakcję Kościoła katolickiego w osobie bp. Kazimierza Romaniuka w cytowanym już artykule. Polemista rzecznika przyjął dosyć osobliwą formę polemiki, mianowicie przemawiania jak gdyby w imieniu uciśnionej i dyskryminowanej grupy, której nie pozwala się na spełnianie obowiązku głoszenia Ewangelii i dawania świadectwa swej wierze, grupy, którą zmusza się do milczenia. Biskup powoływał się przy tym na teksty biblijne, takie jak: Jeśli ci zamilkną, kamienie wołać będą (Łuk. 19:38); Kto się przyzna do mnie wobec ludzi, przyzna się i Syn Człowieczy do niego wobec aniołów Bożych (Łuk. 12:8n.); albo: Będziecie moimi świadkami (Dz. 1:8) itp. Z zacytowanych tekstów wyprowadził następujące wnioski: Pan Rzecznik jest przecież świadom tego, dla jak wielu ludzi żyjących w Polsce zacytowane tu słowa Pisma Św. posiadają moc rzeczywiście obowiązującą [...] Oni nie tylko mają prawo do mówienia o swojej religii, oni są przekonani, że biada im, jeśli nie będą głosić ewangelii.

Nie zamierzamy wyręczać rzecznika praw obywatelskich w obronie przed niesłusznym atakiem Biskupa, sam to zresztą uczynił stwierdzając, że nie jest przeciwny nauczaniu religii w szkole, lecz zaskarża przed Trybunałem Konstytucyjnym prawne uchybienia. Nas szczególnie interesuje zastosowana przez polemistę argumentacja. Nie zauważył on mianowicie, że cytowane teksty biblijne nie mają nic wspólnego z nauczaniem religii w szkole. Ich przytoczenie byłoby na miejscu, gdyby na przykład zakazywano nauczania dzieci religii (jak działo się w ZSRR) czy je utrudniano (jak w CSRS czy też w NRD). Uczciwość każe stwierdzić, że w naszym kraju nawet w czasach PRL – poza sporadycznymi przypadkami i poza okresem stalinowskim – nie zakazywano ani nie uniemożliwiano nauczania religii, tym mniej głoszenia Ewangelii. Ksiądz Biskup chyba jednak przesadził.

Przesadził również żaląc się, że prawa do tolerancji odmawia się wierzącym. Zabawne to przypuszczenie, ze ogromna masa katolików dałaby się zastraszyć niewielkim grupkom innowierców i ateistów. Czy aż tak są oni niebezpieczni? Ksiądz Biskup postawił tez retoryczne pytanie: Czy pozbawienie wierzących możliwości dawania świadectwa o Chrystusie – do czego są wyraźnie zobowiązani – nie będzie nietolerancją? Odpowiedź jest oczywista: będzie. I o to właśnie Biskupowi chodziło, gdy sugerował, ze ktoś chciałby wierzących (czytaj: katolików) tej możliwości pozbawić. Ale któż by śmiał coś takiego uczynić, skoro nawet teoretycznie niezależne trybunały nie śmią wydawać sprawiedliwych wyroków, bo mogłyby one kolidować z interesami Kościoła katolickiego. Kwestionowanie nauczania religii w szkole, a tym mniej krytykowanie niedociągnięć prawnych, nie ma nic wspólnego z nietolerancją.

Z wypowiedzi bp. Romaniuka wynika, że w sprawie nauczania religii w szkole

NIEPOŚLEDNIĄ ROLĘ ODGRYWAJĄ KOSZTY,

które zostały przerzucone na skarb państwa, mimo że niedobory budżetowe mogą doprowadzić cały kraj do katastrofy. Wiadomo, z jakimi trudnościami finansowymi – napisał Biskup – boryka się większość społeczeństwa. W sytuacji tego rodzaju z pewnością znaleźliby się ludzie, którzy by oświadczy/i: mimo iż jestem wierzący, nie mogę posyłać dzieci na religię, bo nie mam czym zapłacić za ich nauczanie. W tym kontekście Biskup powołał się na przykład Niemiec, gdzie ludzie występują z Kościoła, by nie płacić podatku kościelnego, co nie ma nic do rzeczy, ponieważ wiadomo, że akurat w Niemczech ludzie są o wiele bogatsi niż w naszym kraju. To ewangelicy w Polsce mogliby na przykład powiedzieć, że nie życzą sobie, aby płacone przez nich podatki szły na kształcenie religijne katolickich dzieci, tym bardziej że koszty kształcenia własnych dzieci z konieczności pokrywają przeważnie sami.

Niestety, polscy biskupi katoliccy w dążeniu do przeforsowania swoich planów posługują się metodami żenującymi, które nie przystoją osobom powołanym do kierowania Kościołem. Omawiana tu sprawa lekcji religii jest tylko jedną ze spraw wywołujących gorszące wypowiedzi duchowieństwa katolickiego. Do wspomnianych dwu hierarchów dołączył ostatnio ksiądz prymas Józef Glemp. Podczas kazania w Głogowie (23 sierpnia) ostro zaatakował rzecznika praw obywatelskich imputując mu niecne zamiary i czyny nie popełnione. W takich warunkach wszelka dyskusja staje się bezprzedmiotowa, bo

ZACZYNA PRZEWAŻAĆ ARGUMENT SIŁY.

Niestety, przypominają się inne czasy, inne warunki i osoby, ale metody bardzo podobne. Z pewnością negatywnie odbije się to na stosunkach ekumenicznych, bo stanowiska coraz bardziej się polaryzują. Metody dyskusji prezentowane przez wybitnych hierarchów katolickich utrudnią, a kto wie, czy nawet nie uniemożliwią, wymianę opinii i poszukiwanie konsensu. Zachodzi bowiem uzasadniona obawa, że jedna ze stron pragnie osiągnąć zamierzone cele per fas et nefas. Obawiam się, że te krytyczne uwagi też zostaną odebrane negatywnie i, być może, przypisze się nam wyłącznie chęć atakowania Kościoła rzymskokatolickiego oraz wrogie wobec niego intencje.

Na zakończenie wypada jeszcze stwierdzić, że konsekwentne, różnymi środkami realizowane dążenie do wprowadzenia i utrzymania obowiązkowego nauczania religii w szkole publicznej wynika z przyjętych w Kościele rzymskokatolickim zasad. Kodeks Prawa Kanonicznego wypowiada się normatywnie w tej kwestii: W wyborze szkoły rodzice powinni mieć prawdziwą wolność. Stąd wierni mają zabiegać o to, ażeby społeczność świecka uznała tę wolność rodziców i zachowując wymogi sprawiedliwości rozdzielczej wyposażyła ją w odpowiednie subsydia [Kan. 797]. Wierni mają zabiegać o to, ażeby ustawy państwowe dotyczące kształcenia młodzieży zapewniały jej także w szkole wychowanie religijne i moralne, zgodne z sumieniem rodziców [Kan. 799]. Tak więc do obowiązków organów państwowych należy subsydiowanie szkół katolickich i organizowanie w szkołach publicznych nauki religii katolickiej.

Wypowiadając się na temat lekcji religii w szkole czy na jakikolwiek inny temat niezgodny z polityką Kościoła rzymskokatolickiego,

NIE POWINNIŚMY MIEĆ ZŁUDZEŃ,

że nasz głos wpłynie na ostateczny kształt ustaleń. Słoń idzie swoją drogą, a myszka może tylko obok myszkować. Że to nie jest stwierdzenie gołosłowne, świadczą nie tylko wydarzenia w naszym kraju. W 1988 roku podczas wizyty w Paragwaju papież Jan Paweł II przypomniał, że luterańska wizja protestancka wsparta wyłącznie na zasadach »sola scriptura« i »solum Christum« uwypukla zasady, które nie należą do tradycji ani do tradycyjnego ukształtowania duszy latynoamerykańskiej. Sądzę, że tę wypowiedź można w pełni odnieść także do warunków polskich. Pomimo to powinniśmy zabierać głos, choćby dlatego, aby dawać świadectwo prawdzie.

Ks. Bogdan Tranda