Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Nr 6 / 2001

Niewielka książeczka Marii Elizy Steinhagen zatytułowana „Cielętniki”1 jest lekturą niezwykłą. Oto mocno już dojrzała pani geolog (i chemik), na emeryturze, siada do komputera, by spisać to, co utkwiło w jej oczach, w jej pamięci, z najwcześniejszego dzieciństwa. Przeżyła je na podczęstochowskiej wsi, w tytułowym majątku Cielętniki. Dokoła była wojna. Kiedy wybuchła, Marysia2 miała trzy lata.

Autorka nie stara się umieścić swoich wspomnień na szerokim tle przetaczającej się również przez Cielętniki historii. Wtedy jej nie rozumiała. Zajęta swoimi dziecięcymi sprawami, dostrzegała tylko strzępy, poszczególne obrazy, które przywołane dzisiaj coś znaczą. Wtedy były tylko wydarzeniem jednym z wielu, czasem ciekawym, czasem ledwie zauważonym. Dopiero z tych ze sobą jakby niepowiązanych anegdot wyłania się szkic do obrazu życia ziemiańskiego dworu w czasach hitlerowskiej okupacji. Dzięki dorosłym koszmaru wojny dzieci nie odczuwały.

Z bliżej niewytłumaczalnych powodów Niemcy oszczędzili dwór. Może z racji niemieckiego i fabrykanckiego pochodzenia właścicieli majątku. Felicja Steinhagen, z domu Krusche, była córką pabianickiej fabryki „Krusche i Ender”, jej mąż, Stefan Steinhagen, współwłaścicielem włocławskiej „Celulozy”. Marysia wspomina: Niemcy „nakłaniali wielokrotnie mamę do podpisania volkslisty. Mama swoją wyrafinowaną literacką niemczyzną tłumaczyła im, że jest wdową po polskim oficerze, zatem jest to zupełnie niemożliwe. (…) Jakim sposobem ten argument przekonał Niemców, jest dla mnie prawdziwą zagadką”.

We dworze zaś działy się dziwne rzeczy. Rzecz jasna, stał się schronieniem dla całej rozległej rodziny Steinhagenów i wielu ludzi związanych z nią tylko więzami towarzyskimi, którzy musieli po Powstaniu opuścić Warszawę. „Do stołu siadało po trzydzieści i więcej osób” – pisze autorka. Była więc i kucharka z pomocnicami, i ochmistrzyni, i pani Marta pomagająca dziedziczce w prowadzeniu domu, i dawny ordynans rotmistrza kawalerii Stefana Steinhagena (ojciec Marysi zginął podczas oblężenia Warszawy), i nauczycielka do dzieci, i jeszcze cztery służące. Ta „załoga” była stała. Ale przez dwór przewijali się również ludzie, o których się nie mówiło, a którzy we dworze czuli się, jak u siebie w domu: dla nich na noc drzwi kuchenne pozostawiano otwarte, a na stole – żywność. Czasami przychodzili do dworu jawnie, a wtedy podejmowano ich jak najlepszych gości. Nieraz zdarzyło się też, że Niemcy, którzy przyjechali po odbiór tzw. kontyngentu, wchodzili do dworu drzwiami frontowymi, a tylnymi spokojnie opuszczała go grupa „Jędrusiów”. „W pokoju moich braci leżał ranny oficer AK, a Michasia wynosiła jego broń i naboje w fartuszku w dużej kieszeni – pisze autorka. – Przechodziła przez pokój bilardowy podzwaniając nabojami, a Niemcy, którzy rozmawiali tam z mamą, podziwiali jej zgrabne nogi”. Gdy jesienią 1944 roku Niemcy przeprowadzali w okolicy jedną z największych pacyfikacji, w czasie której m.in. została spalona baza partyzancka w leśniczówce Brzozówki, w oranżerii ukryty był pod słomianymi matami ciężko ranny radziecki pilot, przywieziony przez partyzantów, a w bocznym pomieszczeniu oranżerii powstał punkt opatrunkowy. Z pomocy dworu korzystali na równi partyzanci z AK i AL, a także radzieccy skoczkowie. Obaj młodzi panicze i większość ich wiejskich rówieśników byli w AK, choć zdarzali się wśród nich także członkowie WRN czy NSZ. Dziedziczka należała do organizacji „Uprawa”, zrzeszającej okolicznych ziemian i mającej na celu zaopatrywanie oddziałów partyzanckich w żywność i środki transportowe oraz pomoc represjonowanym. Wszystko to były sprawy oczywiste, nie wymagające komentarzy i – ze względów równie oczywistych – przemilczane. Nie uchodziły jednak uwadze wścibskich i bystrych dzieciaków, które obserwowały, choć nie zawsze rozumiały, i instynktownie również milczały.

Obok tego, a może w tle, toczyło się normalne życie, nad którym „dystyngowanie i z niezmąconym spokojem” czuwała Felicja Steinhagen. „W niedzielę cała rodzina i cielętniccy goście, niezależnie od wieku i wyznania, zbierali się w salonie, aby uczestniczyć w nabożeństwie, które odprawiał pastor Szczech”, a dziewczynki uczyły się pieśni z „Śpiewnika domowego” Moniuszki. Wieczorami grywano w brydża, „ciocia Irena” śpiewała przy fortepianie modne przedwojenne przeboje, „ciocia Lila” grywała Chopina. Popijano sławne cielętnickie likiery i nalewki oraz kawę „w maleńkich filiżaneczkach z cynobrową rozetką na filiżance i spodku”. Odbywały się wieczorki taneczne dla młodzieży przy dźwiękach fortepianu firmy Steinway albo uruchamianego korbą gramofonu His Masters Voice. „Mała Babcia” Steinhagenowa smażyła konfitury, gotowano i pieczono: „W Tłusty Czwartek wyjechał ze dworu do lasu, dla partyzantów, wóz drabiniasty, wyłożony białym papierem, naładowany po brzegi pączkami”.

Ale była też krew, śmierć, pijani własowcy… Bywało i tak, że na białej porcelanie podawano żurek, kawa była zbożowa, urodzinowe lody nie waniliowe, tylko jakieś tam „czerwonawe, kwaśne i wodniste”, a „mama wyciągała ze swoich przepastnych szaf suknie [oraz] jedwabne pończochy i wymieniała je na wsi na masło, jajka i drób”.

Jednak nic nie było w stanie zachwiać spokojem dziedziczki w pełni panującej nad burzliwym życiem całego domu. Gdyby zapytać ją o motywy postępowania, odpowiedziałaby pewnie jak bohater Żeromskiego: „Bo takie są moje obyczaje”. Godność i dystynkcję zachowała również wtedy, gdy nowa władza pozwoliła zabrać z dworu „po jednym łóżku i krześle na osobę, ponadto jedną szafę, stół i komodę na całą rodzinę”. Dla Marysi skończyło się pogodne dzieciństwo: „Z góry, z konnej platformy patrzyłam po raz ostatni na nasz dwór i mimo że skończyłam dopiero osiem lat, miałam pełną świadomość, że żegnam się z nim na zawsze”.

Jest jeszcze epilog. Maria Steinhagen-Czeladzka opisuje powojenną bezdomność, aresztowanie matki pod zarzutem „działania na szkodę interesu publicznego”, studia. A także wizytę w Cielętnikach w 1999 roku: „Na frontowym tarasie z żółtych, pokrytych reliefem płytek zostały na całej powierzchni może dwie, może trzy i walające się wokół ułamki, z których jeden wzięłam na pamiątkę. Weszliśmy z mężem do pomieszczeń zajmowanych przez pocztę” – we dworze mieściło się prócz tego Kółko Rolnicze, Straż Pożarna, Biblioteka Gromadzka, dzicy lokatorzy – „i znalazłam się w pełnym przepierzeń z dykty, zupełnie mi obcym pomieszczeniu. Więcej, niestety, już nie mogłam widzieć, bo łzy zalewały mi oczy”.

„Cielętniki” nie są „literaturą”: nie ma tam kunsztownej frazy, kwiecistej metaforyki, skomplikowanych odniesień. Nie ma też komentarza ani ocen. Autorka relacjonuje. Opisuje dokładnie i precyzyjnie (skąd ona pamięta tyle szczegółów!) to, co sobie Marysia, patrząc na otaczający ją świat, ułożyła w swojej złotowłosej głowinie i dzisiaj staranną polszczyzną – wyniesioną z domu – wspomina i opowiada. Po prostu. Pewnie dlatego książka ta niesie tyle prawdy – tej Prawdy historycznej, nieretuszowanej żadną „opcją”. Jest literaturą faktu – i ma wiele uroku.

PS Już po lekturze książki Marii Elizy Steinhagen trafiłam na Cielętniki w niemieckim dokumencie o grupie niemieckich antyfaszystów-komunistów prowadzących działalność dywersyjną wśród żołnierzy Wehrmachtu stacjonujących w rejonie Radomska i Częstochowy. Uczestnicy tamtych wydarzeń wspominają dwór jako bazę zaopatrzeniową „prawej” i „lewej” partyzantki, relacjonują, jak to w oborze mieli dobrze ukryty magazyn amunicji, jak w oranżeryjnym lazarecie pielęgnowano i ukrywano rannych, jak hitlerowcy podczas pacyfikacji przeszukiwali dwór i majątek – nie przeczuwając nawet, jaką rolę jego mieszkańcy odgrywali dla podziemia.

1 Maria Eliza Steinhagen: „Cielętniki”. Wydawnictwo Apostolicum, Ząbki 2000, s. 96 oraz tablice barwne.

2 We wspomnieniach autorka używa swego pierwszego imienia: Liza (red.).